Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Pomnikoza. Kolejne wcielenie polskich mitów i obsesji

Pomnik w Białej Podlaskiej Pomnik w Białej Podlaskiej Michał Kość / Forum
Zjawisko pomnikozy od jakiegoś czasu przyjmuje oblicze Lecha Kaczyńskiego, często w towarzystwie małżonki, Marii. O ile poprzednie fale tego zaspiżowywania polskich ulic i placów od biedy dawało się jakoś wytłumaczyć, to obecna jest z gatunku nie do obrony.

Odsłaniając w Białej Podlaskiej pomnik pary prezydenckiej, tragicznie zmarłej w katastrofie smoleńskiej, Jarosław Kaczyński stwierdził, że warto, by pomniki jego brata „stały w różnych polskich miastach”. I życzeniu prezesa staje się zadość, bo nie tylko pomników, ale i nazw ulic, rond, placów, a nawet parków noszących imiona Pary Prezydenckiej przybywa z każdym rokiem (moim ulubionym jest ten z Sopotu – „Park Marii i Lecha Kaczyńskich Prezydenta RP z Małżonką”). Nawet tam, gdzie stopy Szacownej Pary nigdy nie stanęły. Ale to przecież nieważne. Istotne, by stanęły pomniki. Niczym przyczółki jednej myśli, jednej partii i jej lidera.

Sięgając pamięcią głęboko wstecz przypominam sobie dwa przejawy tego, co – jak naiwnie sądziłem – w wolnej Polsce będzie tylko niemiłym, ale zacierającym się wspomnieniem. Jeden to pomniki wdzięczności Armii Czerwonej, obowiązkowy cel każdego pochodu pierwszomajowego w każdym miasteczku. Drugi – to te poświęcone tzw. utrwalaczom władzy ludowej, a więc milicjantom, funkcjonariuszom UB i innych „organów”, którzy na przełomie lat 40. i 50. „stabilizowali nowy ład”. Marne to były pomniczki, z reguły kamień plus jakaś tablica do niego przytwierdzona, bardziej lub – jednak częściej – mniej zgodna z czymś, co można nazwać estetyczną przyzwoitością. Przaśne jak realia PRL. Ale przynajmniej w tej tzw. Polsce powiatowej nierzucające się w oczy (w Polsce wielkomiejskiej bywało różnie).

Pierwsze fale pomnikozy

Po roku 1989 „utrwalacze” i „wdzięcznościowce” zaczęły z hukiem, ale częściej po cichu, znikać. Wtedy zaczęła się pierwsza fala pomnikozy wolnej Polski – piłsudczykowska i akowska. W setkach miast i miasteczek zaczęły powstawać pomniki i obeliski poświęcone Marszałkowi i Armii Krajowej, choćby nawet w danej okolicy mało aktywnej. Nie szkodzi. Trzeba było odreagować, ale też przywrócić pamięć tym, za którymi przez dziesięciolecia PRL ciągnęła się obelga „zaplutego karła reakcji”. Było więc to zjawisko w znacznym stopniu zrozumiałe i raczej powszechnie akceptowane. Nawet gdy dochodziło do tak kuriozalnych sytuacji jak w Warszawie, gdzie w niewielkiej odległości od siebie (przy Belwederze i Hotelu Europejskim) stanęły dwa pomniki Józefa Piłsudskiego. Podobnie rzecz miała się z pomnikami katyńskimi – idea słuszna, choć niekiedy wykrzywiana liczbą i jakością upamiętnień.

Później hamulce puściły. Pomnikoza przybrała postać Jana Pawła II i rozlała się po całym kraju, jak długi i szeroki. Nie znam ani jednego, który byłby artystycznie wartościowy. Znam za to wiele, które niemal obrażają pamięć i spuściznę Karola Wojtyły, bardzo przecież istotnej postaci nie tylko dla polskiej historii. I zamiast ją nam przybliżać – z reguły konsekwentnie oddalają. Fala wznoszenia papieskich postumentów dawno opadła. Moda, na szczęście, minęła.

Mało estetyczny kult smoleński

Ale nie minęły obsesje przenoszenia na spiż i kamień „narodowej dumy”, cierpiących „za miliony”. Smoleńsk nadaje się do tego idealnie. Prezydencka para, których pomnikowy kult emanuje z samego Wawelu, gdzie, jak wiadomo, „bije serce Polski”, multiplikowana jest w coraz większej skali. Niemal kanonizowani przez część polskiego Kościoła stają się na naszych oczach jego męczennikami, którzy oddali życie za ojczyznę i – jako wierzący, udający się na uroczystości o charakterze również religijnym – w jakimś sensie za wiarę. Stąd zainteresowanie Kościoła i jego hierarchów wznoszeniem smoleńskich upamiętnień również na kościelnych terenach i ochota do umacniania tego kultu. Mit potężnej, katolickiej Polski, ostatniego chrześcijańskiego muru, samotnie opierającego się naporowi bezbożnych, pobrzmiewa tu mocno i wyraźnie.

Mamy do czynienia ze wspólną, państwowo-kościelną promocją jednej ideologii i jej jedynej powierniczki, czyli partii spod znaku Prawa i Sprawiedliwości, która zawłaszcza i narzuca pamięć o katastrofie smoleńskiej w stylu, który obraża estetyczną i etyczną wrażliwość wielu osób. Patrząc na większość pomników i obelisków smoleńskich, trudno nie odnieść wrażenia, że nie o pamięć chodzi, ale o umacnianie fałszywego przecież z gruntu mitu „poległych” – „zdradzonych o świcie”. A przecież to jeszcze nie wszystko, co partia Jarosława Kaczyńskiego i jego wyznawcy robią w tej dziedzinie. Są przecież jeszcze „żołnierze wyklęci”, których także ochoczo osadza się na różnych postumentach, choć wielu z nich na to nie zasługuje.

Marne artystycznie, dyskusyjne pod względem lokalizacji, nasączone nachalną i nieprawdziwą narracją – skojarzenia z czasami dawno minionymi trudno w takim kontekście odpędzić. I to nie tylko o PRL chodzi. Polska odwieczna megalomania ma tu swoje odzwierciedlenie. Niestety. Dosłowność i nachalność nie są wyznacznikami siły i dojrzałości narodowej czy państwowej pamięci, a najmniej świadczą o żarliwości wiary. Prowadzą nie dalej jak na mieliznę. Oczywistość wciąż dla wielu nieoczywista.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną