Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Czas na Macro-Polo?

Czekanie na polskiego Macrona

Emmanuel Macron Emmanuel Macron Służba Prasowa Prezydenta Federacji Rosyjskiej / •
Nie pierwszy już raz w naszej historii płynie z Francji „przykład, jak zwyciężać mamy”. My – czyli kto? I kim?
Robert BiedrońBartłomiej Syta/Polska Press Robert Biedroń
Władysław FrasyniukStanisław Kusiak/EAST NEWS Władysław Frasyniuk

Artykuł w wersji audio

Po zwycięstwie Emmanuela Macrona nadzieja zagościła w wielu liberalnych sercach również w Polsce. Zwłaszcza tych, które wypisały się z wojny PiS z PO i domagają się trzeciej siły. Hasło „Czekamy na polskiego Macrona!” najwcześniej i najdobitniej zwerbalizował szef „Kultury Liberalnej” Jarosław Kuisz. Dedykując francuską lekcję skutecznej walki z populizmem „tłumowi oportunistów, który nas otacza, a który w mediach czy partiach politycznych de facto udaje demokratów”. Ów tłum – jak wyjaśnił autor – głównie poucza, gęsto stawiając „kordony sanitarne”, blokując pluralistyczną debatę i utrwalając dominujące podziały.

W rozmowie z POLITYKĄ Kuisz przekonuje, że dalsza radykalizacja sporu PO z PiS sprzyja dziś utrwaleniu dominacji Kaczyńskiego. Upieranie się przy tym konflikcie i uwięzienie w nim jest więc dla liberałów samobójcze. – Do tego dochodzi postdysydencki wymiar tego konfliktu, którym zarządzają dawni działacze opozycji. Jest on nierozerwalnie związany z ich biografiami. Wyrażany jest w języku, który dla młodszych pokoleń brzmi abstrakcyjnie. Nie przyciąga, lecz odpycha – dowodzi Jarosław Kuisz.

A bez mobilizacji młodego pokolenia, dodaje, nie ma szans na polskiego Macrona. Pytanie tylko, co powoduje, że ten się nie pojawia, skoro formułowane jest tak silne zapotrzebowanie.

Ostrożnie z analogiami!

Zwłaszcza jeśli porównujemy Francję do Polski. Tutaj zalecana jest ostrożność szczególna. „Francja jest krajem wiary w politykę” – powiada francuski filozof Marcel Gauchet (rozmowę z nim przeczytać można w ostatnim „Przeglądzie Politycznym”). I to już wystarczy, aby zapaliła się czerwona lampka, bo przecież w Polsce, i to od niepamiętnych czasów, polityka jest traktowana jako coś brudnego, nieprzyzwoitego, opresyjnego. Toteż przywykliśmy wybierać polityków, kierując się zasadą mniejszego zła.

„Ta polityka ma swe odrębne skrzydła” – rozwija refleksję Gauchet. „Stosunek do świata zewnętrznego, inaczej mówiąc – do roli Francji w świecie; a wewnątrz kraju – myśl o transformacji społeczeństwa, od reformistycznego umiarkowania do rewolucyjnego radykalizmu”. I znów nam zgrzyta, bo akurat tutaj Polacy są nielotami. Wiadomo, że polska chata zawsze z kraja i w gruncie rzeczy – mimo kompleksów – dobrze nam na rubieżach Europy. A jedynym naszym realnym zakorzenieniem społecznym jest rodzina i najbliższy krąg znajomych. Na postęp społeczny nie było tu nigdy wielkiego popytu, raczej już na konserwowanie tradycyjnych hierarchii. I nawet jeśli po 1989 r. takie postawy ulegały przemianom, nowe trendy rzadko kiedy promieniowały poza wielkomiejskie enklawy.

Krótko mówiąc, w porównaniu z rozpolitykowaną, a często i zrewoltowaną Francją jesteśmy oazą reakcji i tradycjonalizmu. Być może więc Francuzom na dziejowym wirażu musiał przydarzyć się Macron, który porywa społeczeństwo rewolucyjnym hasłem „En marche!” („Naprzód!”). Polak pewnie pokiwałby głową i zapytał z obawą: czy daleko trzeba będzie iść i dlaczego akurat w tym kierunku?

Od francuskiej specyfiki trudno więc uciec. Także na polu ustrojowym. Już konstytucja V Republiki, pisana pod rządy de Gaulle’a, ustawiała prezydenta ponad partiami politycznymi. Suwerenność głowy państwa dodatkowo gwarantował unikatowy w Europie korpus urzędników, wychowanych w duchu wierności wartościom Republiki.

Tyle że następcom de Gaulle’a coraz trudniej było odcinać partyjne balasty. Partykularyzmy stopniowo wypierały wspólnotowe wartości, a zarazem system oparty na rywalizacji republikańskiej prawicy i socjalistycznej lewicy trwał w najlepsze. Różnice między nimi stawały się przy tym iluzoryczne. Prawica gubiła nadający jej powagę autorytarno-państwowy wymiar. Z programu lewicy ostały się jedynie kulturowe emancypacje. Spór niewiele miał już wspólnego z życiem Francuzów. Prawdziwy podział był zupełnie inny: na globalistów i nacjonalistów, społeczeństwo otwarte i zamykające się.

Powstała więc próżnia, w którą zaczęli się wdzierać barbarzyńcy z Frontu Narodowego. Ich populistyczne obietnice niebezpiecznie koiły nerwy skołatane globalizacją i terroryzmem. Choć zadomowieni we francuskiej polityce, reprezentowali tradycje obce Republice – monarchistyczne, petainowskie, kolonialne. Byli jak obca bakteria w organizmie z rozregulowanym systemem immunologicznym (czytaj: partyjnym). Republikańska Francja na gwałt potrzebowała antybiotyku.

Prezydentura Macrona – niezależnie od jej dalszych losów – już na starcie zbliża się do gaullistowskiego ideału. Jest niemal absolutnie suwerenna, wyzwolona z logiki partyjnej, uwolniona od zbędnych zobowiązań. Nieoczekiwanie staje się próbą powrotu do źródeł V Republiki.

Inaczej niż we Francji przed pojawieniem się Macrona, podział partyjny w Polsce jest klarowny i adekwatny. Tu globaliści, tam lokaliści. Jedni chcą się otwierać na świat, drudzy przed nim chronić. Niezbyt precyzyjnie i raczej kontekstowo, ale odwzorowany zostaje też podział na prawicę i lewicę. W tym sporze, zakorzenionym głęboko w najnowszej historii, racje obu stron są aż za dobrze znane. Ustawienie linii podziału jest istotne. Bo jeśli PO i PiS – cokolwiek powiemy o stylu ich polityki, etycznych standardach, jakości przywództwa – mimo wszystko reprezentują realne interesy i tożsamości, to nie ma potrzeby poszukiwania innej reprezentacji. Nie istnieje bowiem próżnia, którą w imię wyższej konieczności, ponad partyjną logiką, należałoby wypełniać. A przy tym brak aktywnej większości, która – jak nad Sekwaną – byłaby gotowa w obliczu wewnętrznego kryzysu stanąć w obronie zagrożonych wartości państwowych. III RP, zamiast integrować wspólnotę, jest głównym przedmiotem sporu.

Podział totalny, ale czy głęboki?

Konstytucja z 1997 r., mimo formalnej legitymacji, nie została oparta na szerokim kompromisie. Uchwalono ją w parlamencie, który nie reprezentował ponad 30 proc. głosów oddanych na listy prawicowe. I choć skłócona i rozdrobniona prawica sama sobie zgotowała ten los, twórcy konstytucji nie przewidzieli, że za pominięcie wrażliwości tak istotnej części społeczeństwa przyjdzie kiedyś słono zapłacić.

Dla bieżących korzyści Jarosław Kaczyński napompował potem prawicowe poczucie krzywdy do niebotycznych rozmiarów. Zamiast podjąć próbę wzbogacenia ustrojowego pnia o istotne dla swego obozu wartości, postanowił ściąć drzewo i zasadzić własne. Tylko dla siebie i swych wyznawców, których pasował na jedynych prawowitych członków polskiej wspólnoty. Tym samym uczynił podziały nieprzekraczalnymi. Dlatego dziś nie jesteśmy w stanie zintegrować się wokół fundamentów państwa. Jedni chcą je obalić, drudzy – nawet jeśli dostrzegają wady konstrukcyjne – nie mają innego wyjścia, jak chronić to, co jest.

Duopol PO-PiS ma zatem silne zakorzenienie. Po cóż go przekraczać? Lecz jest i druga strona medalu, która prowadzi do odmiennej konkluzji: że dominujący podział jest co najwyżej silnie odczuwany, a w istocie dość płytko osadzony.Wspomnijmy więc mapę polskich podziałów z lat 90. Była zagmatwana. Nikt jeszcze nie wpadł na to, że opłaca się podziały uszeregować w jednolitym szablonie. Świat polityki ciągle jeszcze był wtedy zakładnikiem inteligencji. Tyle że ona już roztapiała się w klasie średniej. A równolegle następowała konsolidacja partii, ich finansowanie z budżetu, profesjonalizacja, twardnienie przywództwa.

W kolejnej dekadzie rozproszone do tej pory podziały nagle zaczynają układać się w jednolity wzór. W 2005 r. bracia Kaczyńscy z sukcesem proponują podział na Polskę „solidarną” i „liberalną”. Kulturowy konserwatyzm skleja się wtedy z wrażliwością społeczną. Z czasem dojdzie do tego coraz silniejszy rys nacjonalistyczny i antyeuropejski, ostatnio w sprawie uchodźców jawnie już ksenofobiczny. Analogiczne krzepnięcie – w sposób może nie tak spójny, lecz równie nieubłagany – odbywa się po drugiej stronie barykady.

Wszystko wydaje się więc proste, ale gdy tylko przyłożyć opowieść o dwóch Polskach do realnego życia Polaków, różnice za każdym razem okażą się rozmazane, jakby wymuszone, wyrażające się w bezrefleksyjnych odruchach. Jedni natrząsali się z „lemingów”, drudzy z „moherów”, a przecież chodziło dokładnie o to samo – że po obu stronach brakuje dojrzałych wspólnot politycznych, uwiarygadniających zasadność podziału.

Polacy są bowiem w rękach polityków tworzywem plastycznym i podatnym na perswazje. Bardziej emocjonalne niż merytoryczne. Przyjmują podsuwane im oferty, nie zaprzątając sobie głowy spójnością wątków. Czy to będzie „rewolucja moralna”, „wstawanie Polski z kolan”, kult „żołnierzy wyklętych”, czy – z drugiej strony – „ciepła woda w kranie” bądź „europejska normalność”. Bywają te hasła atrakcyjne, kształtują postawy, lecz tylko przez nielicznych traktowane są serio. Im bardziej w głąb społecznej piramidy polityka sięga, tym większą budzi obojętność. Od pewnego momentu nie porusza już żadnych strun.

A wyborcza frekwencja co rusz potwierdza, że Polacy nie mają poczucia współuczestnictwa w demokracji i nie bardzo nawet wiedzą, jak się o nie dopomnieć. I to właśnie wyrachowany paternalizm dzisiejszych liderów skutecznie dziś podtrzymuje polską politykę w stanie zdziecinnienia. Z tego właśnie punktu widzenia przydałby się zatem ktoś, kto – wzorem Baracka Obamy, a ostatnio Emmanuela Macrona – podejmie próbę rekonstrukcji zagubionego „my”. Kto zdefiniuje od nowa kategorie polityczne, porządkując naturalne podziały wokół problemów realnych, a nie symbolicznych ornamentów i pustych obietnic. Kto przywróci zaufanie do polityki i wreszcie zaproponuje model partycypacji.

Tylko czy stać nas na maksymalistyczne marzenia, jeśli znajdujemy się w Polsce pod rządami PiS? Czy należy bujać w obłokach, gdy ziemia się pali? W zasadzie to demokracja sama powinna regulować kwestie przywództwa. Jeśli istnieje próżnia, to ktoś ją wcześniej czy później przecież wypełni. Pod warunkiem, że będzie demokracja… I tak oto wracamy do punktu wyjścia.

Na samorząd, patrz!

Mikro-Macronów na rozmaite sposoby wdzierających się w opuszczone przez partie cząstkowe próżnie w dziejach III RP mieliśmy sporo. Już Stan Tymiński umiał populistycznie wykorzystać transformacyjne lęki, które umknęły uwadze solidarnościowych mężów zapiekłych w „wojnie na górze”. Podobną rolę w konflikcie nowych elit ze spadkobiercami PRL odgrywał później Andrzej Lepper. W 2000 r. polityczny singiel Andrzej Olechowski trafnie rozpoznał polityczny potencjał stającej na nogi nowej klasy średniej, która dopiero szukała reprezentacji. Kilkanaście procent zdobytych w wyborach prezydenckich okazało się paliwem, które wprawiło w ruch Platformę Obywatelską. Z pierwotnej idei szybko ostała się jednak głównie nazwa: aby zawalczyć o władzę, Tusk rozwodnił założycielskie tożsamości i przekształcił ruch w zdyscyplinowaną partię.

Ziemię niczyją na krótko zaanektował jeszcze Janusz Palikot. Ostatnio – Paweł Kukiz i Ryszard Petru. Żaden jednak nie był w stanie podważyć ogólnych reguł wyznaczanych przez PO i PiS. Pułap możliwości Kukiza to zapewne miejsce na stole Kaczyńskiego w charakterze przystawki. Petru – ewentualnego koalicjanta Platformy. Każdy z wyżej opisanych (może z wyjątkiem Olechowskiego) był bowiem jedynie politycznym branżowcem. Każdemu przypadło tyle miejsca, ile stratedzy z wielkich partii skłonni byli oddać. Czyli niezbyt wiele. Pytanie o szanse polskiego Macrona jest więc pytaniem o to, czy wiarygodność dominujących partii osłabić się może w przyszłości tak radykalnie, że utracą one zdolność do reprezentowania swych elektoratów. Ujawniona w ten sposób próżnia musiałaby wyrosnąć w samym centrum sceny i promieniować w obie strony.

Po stronie liberalno-demokratycznej nie można tego wykluczyć. Słabości PO i Nowoczesnej są powszechnie znane. Mimo wyraźnego zużywania się rządzących obie formacje opozycyjne nie są w stanie poszerzać poparcia, a ich atrakcyjność nawet w oczach najwierniejszych wyborców pozostawia sporo do życzenia. Ale już PiS nie ma tego problemu. Trudno dziś wskazać próg nieudolności bądź pazerności, po przekroczeniu którego prawicowy elektorat podjąłby trzeźwą refleksję na temat „dobrej zmiany”. Ta istotna asymetria powoduje, że ewentualna „macronizacja” mogłaby dotyczyć raczej tylko jednej strony, być może paradoksalnie powodując jeszcze większe jej rozdrobnienie, a skała PiS niezmiennie górowałaby nad okolicą.

Obie strony różni więc przede wszystkim stopień odczuwanego dyskomfortu. Obóz antypisowski chętnie poszukuje źródeł nowej energii poza partiami, a zwolennicy PiS tego nie potrzebują. Nadzieje pokładane w KOD nie zostały jednak zrealizowane. Teraz wiele się spekuluje o przywództwie Władysława Frasyniuka. Tyle że legendarny opozycjonista odcina się od takich sugestii, trzeźwo wskazując na konieczność dokonania zmiany pokoleniowej. Hasło obrony demokracji – jako kunsztownej ramy organizującej życie zbiorowe, ale przy braku pomysłu na wypełnienie płótna treścią poszerzającą wspólnotę – przekonuje wyłącznie przekonanych.

Inni pokładają nadzieje w Robercie Biedroniu. To jednak wielka niewiadoma, i to poskładana z paradoksów. Najpopularniejszy polski samorządowiec rządzi powiatowym Słupskiem. Na łamach ogólnopolskich mediów co rusz rozpyla feromony dobrego gospodarza, choć o efektach jego pracy opinia publiczna wie raczej niewiele. Stara się zerwać z etykietką I geja III RP i nie chce dłużej kojarzyć się wyłącznie z hasłami kulturowego progresywizmu – choć akurat w dziele ich oswajania jest mistrzem Polski. Twierdzi, że nie interesuje go ogólnopolska polityka, lecz dobrze się czuje w roli politycznego celebryty (w wieku 40 lat postawił sobie nawet pomnik w postaci książkowego wywiadu rzeki). Uchodzi za nadzieję lewicy, choć akurat jej najważniejsze ośrodki traktują go z sympatią, ale i dystansem – jako postać pozbawioną ideowego ciężaru. Odgrywa więc Biedroń ról wiele, lecz żadnej do końca na serio. Trudno go nie lubić, choć i niełatwo przymierzyć do wielkiej roli.

Nie można jednak wykluczyć, że nowe prądy i nowi ludzie wywodzić się będą właśnie z polityki lokalnej. To nie przypadek, że PiS wycofało się z ograniczenia kadencyjności prezydentów miast. Najpopularniejsi z nich siłą rzeczy skierowaliby się ku polityce ogólnopolskiej. A co ambitniejsi tak czy inaczej pewnie spróbują. Bo to właśnie w wielkich miastach ukształtowały się alternatywne elity polityczne, z dala od partyjnych hierarchii, doświadczone w sprawowaniu władzy, potrafiące komunikować się z obywatelami. Przyszłoroczne wybory samorządowe będą okazją do ich kompleksowego przeglądu.

Przy okazji zweryfikowane zaś zostaną partyjne potencjały przed decydującą batalią. Jeśli ktoś więc czeka na polskiego Macrona, nie powinien lekceważyć wyborów lokalnych.

Wiadomo, że nie wiadomo

Ryzykownie jest przepowiadać nawet nieodległą przyszłość. Zwłaszcza u nas, po doświadczeniu zwycięstwa Andrzeja Dudy. A triumf Macrona to przecież sensacja nieporównanie większego kalibru. Jeszcze rok temu był co najwyżej dobrze zapowiadającym się politykiem bez własnego zaplecza. Dziś mieszka w Pałacu Elizejskim, dysponuje większością w Zgromadzeniu Narodowym, a liczba członków jego założonego ad hoc ruchu En Marche! wkrótce pewnie dobije do miliona. Dzięki Macronowi w kilka miesięcy Francja wydobyła się z głębokiej depresji, zarażając optymizmem niemal całą Europę.

Tak obłędnego scenariusza nie da się jednak zawrzeć w żadnym programie politycznym. Polski Macron to jedynie umowna figura wyrażająca inteligenckie tęsknoty. Choć już pytania o funkcjonalność polskich podziałów i realizowanej wokół nich polityki stawiać warto. Bo tak czy inaczej, to przecież sami obywatele te podziały legitymizują i tylko oni są w stanie je przekroczyć. Macronowie mogą być w tym co najwyżej pomocni.

Polityka 26.2017 (3116) z dnia 27.06.2017; Polityka; s. 20
Oryginalny tytuł tekstu: "Czas na Macro-Polo?"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną