W dobrozmianowych tygodnikach („Do Rzeczy” i ten drugi, braci Karnowskich, co w rytm procesów zmienia nazwę) ukazały się reklamy Polskiej Grupy Energetycznej z okazji rocznicy powstania warszawskiego.
To trudno opisać, to trzeba zobaczyć, nawet jeśli zabolą oczy, ale w przybliżeniu wygląda to tak, że na tle płonącego miasta stoi młody powstaniec z karabinem w ręku i biało-czerwoną opaską na hitlerowskim hełmie. Są i hasła: „PGE – zapewniamy energię” oraz „Poświęcenie to wielka energia”.
Jakie jeszcze tabu nam pozostało?
Można się po tym poczuć jak po zderzeniu z obcą cywilizacją, choć to słowo nijak nie oddaje istoty rzeczy; mamy raczej do czynienia z najazdem barbarzyńców. Spory o to, czy powstanie było tragicznym błędem czy ważnym moralnym triumfem, toczyć się będą jeszcze długo, ale spory, nawet ostre, to jedno, a zachwalanie powstaniem swojego prądu to drugie. Jakie jeszcze tabu nam pozostało? Mężczyzna w pasiaku ogrzewający się chińską zupką? Kilkanaście tysięcy powstańców i 150 tys. mieszkańców stolicy zginęło, żeby teraz jaśnie państwo z PGE się lansowało?
Takie reklamy to kombinacja ignorancji, wulgaryzacji historii, braku empatii. I śmierdzi kiczem jak podkoszulki z husarzami Red is bad, estetycznie i ideologicznie blisko zresztą spokrewnione z potworkiem wypuszczonym przez PGE.
Reklama nie powstaje ot tak sobie i nie zamieszcza się sama w tygodniku. Ktoś ją wymyśla, ktoś ją tworzy, ktoś ogląda i akceptuje. Nie wiem, jak to możliwe, żeby w całym tym procesie nikt nie dostrzegł, że jedyne miejsce godne tego dzieła to kosz na śmieci.