Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Alterglobaliści? No pasarán!

Dlaczego w Polsce nie ma przeciwników globalizacji

Alterglobalizm, choć co do esencji nie różni się od lewicy, siłą kontekstu zostaje wypchnięty i nie może liczyć na bardziej masowe zrozumienie i zaangażowanie się zwykłych obywateli. Alterglobalizm, choć co do esencji nie różni się od lewicy, siłą kontekstu zostaje wypchnięty i nie może liczyć na bardziej masowe zrozumienie i zaangażowanie się zwykłych obywateli. Igor Morski / Polityka
Nie było w naszym kraju masowych demonstracji alterglobalistów, takich jak choćby niedawno w Hamburgu. Czy to znaczy, że nie ma u nas przeciwników globalizacji? Może to efekt kryzysu lewicy?
Sławomir SierakowskiLeszek Zych/Polityka Sławomir Sierakowski

W Hamburgu demonstrowali przede wszystkim młodzi. U nas – do czasu niedawnych protestów przeciwko przejęciu przez władzę kontroli nad KRS, sądami powszechnymi i Sądem Najwyższym – prawie nie było młodych na ulicach. Jeśli już, to młodzieżą na manifestacjach mogli pochwalić się narodowcy. Notabene, spora część wszelkiej maści narodowców przyznaje się do poglądów antyglobalistycznych. Nie podoba im się amerykanizacja kultury, którą uważają za zagrażającą polskiej tradycji, ani laicyzacja i liberalizm obyczajowy, które utożsamiają z globalizacją. Mimo to alterglobalizm polski ma przede wszystkim lewicowy charakter.

W Polsce funkcjonują wszystkie ważniejsze (alter)globalne organizacje na czele z ATTACK Polska, ukazują się Indymedia i „Le Monde Diplomatique”, i książki najważniejszych krytyków globalizacji, a z alterglobalistycznymi poglądami identyfikuje się bardzo wiele organizacji mniej lub bardziej lewicowych (w tym „Krytyka Polityczna”, do zespołu której należę). Wszystko, co trzeba, mamy. Mamy internet i media społecznościowe, czyli podstawowe instrumenty alterglobalistów, którzy pierwsi nauczyli się, jak je wykorzystać do uprawiania polityki na ulicach. Mamy też znacznie silniejszą pozycję poglądów neoliberalnych, które zdominowały debaty o transformacji po 1989 r. Dopiero od kilku lat debata na temat gospodarki i spraw zagranicznych jest bardziej pluralistyczna. Polska, podobnie jak cały nasz region, ma też inny stosunek do Stanów Zjednoczonych niż Francja albo Niemcy, a nawet same Stany Zjednoczone, gdzie w istocie antyamerykanista, krytyk elit i Waszyngtonu, globalnego handlu, został wybrany na prezydenta.

Do niedawna więc sojusz z Ameryką i liberalizm ekonomiczny był w Polsce niepodważalnym światopoglądem, tak naturalnym i oczywistym w debacie publicznej, że dla większości jej uczestników był przezroczysty jak powietrze. Mamy znacznie bardziej liberalny rynek pracy niż Niemcy i cała zachodnia Europa, znacznie więcej biedy i innych problemów społecznych. Na oko powinniśmy być znacznie bardziej zaangażowani w alterglobalistyczne protesty. Dlaczego tak nie jest?

Pierwszy powód został dawno już odkryty i opisany przez filozofów społecznych, z samym Karolem Marksem na czele. Rewolucje wybuchają w centrach kapitalizmu, a nie na jego peryferiach. Jeśli stało się inaczej, bo rewolucja komunistyczna wybuchła w Rosji, to bardziej dlatego, że biały carat zmienił kolor na czerwony, niż obalił prawie nieistniejący w Rosji kapitalizm.

Jeśli byt określa świadomość, to znaczy też, że świadomość jest niezbędnym warunkiem kontestowania kapitalizmu. Kto pamięta „Manifest komunistyczny”, dobrze wie, że jest to pochwała globalizującego się kapitalizmu: „Przez eksploatację rynku światowego burżuazja nadała produkcji i spożyciu wszystkich krajów charakter kosmopolityczny. Ku wielkiemu żalowi reakcjonistów usunęła spod nóg przemysłu podstawę narodową”. O komunizmie w „Manifeście” właściwie nie ma ani słowa. Dlaczego? Bo warunkiem obalenia kapitalizmu jest jego zaawansowanie. I taki sam jest warunek poparcia dla alterglobalizacji. Dopóki nasz kapitalizm będzie kapitalizmem butów i mieszkań, dopóty nasze demonstracje alterglobalistyczne przyciągać będą nieporównanie mniejsze tłumy niż niemieckie, amerykańskie czy francuskie.

Drugi powód: Polacy ze względu na odmienną od zachodniej historię najnowszą nie mogą mieć podobnego stosunku do ponadnarodowych korporacji. Jeszcze na emigracji wśród polskich intelektualistów, którzy patrzyli na Polskę z Londynu, Paryża czy Nowego Jorku, krytyczna refleksja na temat przemian wyrastającego ponad narodowe granice kapitalizmu pojawiła się równie wcześnie co wśród intelektualistów zachodnich. Chyba najbardziej wyrazisty przykład to Wojciech Wasiutyński, intelektualista związany z przedwojenną endecją, który pisał sporo i ciekawie o tzw. multinacjonałach. Ale z punktu widzenia tego, co dotyczyć mogło Polaków nad Wisłą, była to czysta egzotyka.

Po 1989 r. w Polsce i innych krajach postkomunistycznych trudno było traktować wielkie korporacje jako zagrożenie. Owszem, i takie poglądy się zdarzały, ale były wyrażane przez Adama Słomkę, na antenie Radia Maryja czy przez całą skrajnie prawicową menażerię („Rozkradli majątek Polski”). Reszta, nawet bardzo lewicowa, jak Jacek Kuroń czy Karol Modzelewski, miała świadomość, że bez wejścia do Polski i zainwestowania wielkiego globalnego kapitału niemożliwy byłby jakikolwiek rozwój, nawet jeśli dla wielu okazało się to bardzo niesprawiedliwe. W Polsce brakowało kapitału, i z punktu widzenia całej gospodarki nie było wyboru: własny krajowy, rozdrobniony po rodzinnych wielopokoleniowych interesach versus anonimowy, międzynarodowy, wypierający te interesy. U nas prawie bez wyjątku mógł być tylko ten drugi. A ten drugi przynieść mogła tylko globalizacja.

Po 60 latach komunizmu inny musiał być też stosunek mediów i mas do przynajmniej części języka alterglobalistycznego, do marksizmu choćby. U nas do dziś działa poważna bariera językowo-skojarzeniowa na ten temat, co wystarczy sprawdzić, wypowiadając słowa „świadomość klasowa” w nawet najlepiej wykształconym i lewicowym gronie zwykłych obywateli, a nie akademików. To, co zupełnie normalne na Zachodzie, w Polsce dalej uchodzi za radykalne albo śmieszne i kojarzy się z Gomułką, Gierkiem i goździkami na 1 maja, którego obchody również nie przypadkiem wyglądają tak, jak wyglądają, czyli zupełnie inaczej niż na Zachodzie.

Trzeci powód: w centrum poglądów alterglobalistycznych znajduje się wrażliwość na problemy Trzeciego Świata. Jaka jest u nas świadomość społeczna na ten temat, najlepiej pokazała POLITYKA w jednym ze swoich ostatnich numerów, publikując sondaż na temat stosunku Polaków do uchodźców. Na pytanie: „Czy Polska powinna odmówić przyjęcia uchodźców z krajów muzułmańskich, nawet gdyby z tego powodu groziła jej utrata funduszy unijnych”, aż 56,5 proc. ankietowanych odpowiada, że tak. Ale to jeszcze nic. Polacy dopytani, a co, gdyby „wiązało się to z koniecznością opuszczenia Unii Europejskiej?”, zgodzili się aż w 51,2 proc., a tylko 37,6 proc. było przeciw.

Dane te są tym bardziej szokujące, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że Polska jest najbardziej sprzyjającym integracji europejskiej państwem członkowskim w Unii i dostającym od niej największe wsparcie finansowe. Mimo to na myśl, że można by pomóc biednym Syryjczykom, uciekinierom spod gruzów i kul, ponad połowa społeczeństwa gotowa jest poświęcić rozwój cywilizacyjny swojego kraju, byle żaden obcy tu nie przyjechał. I wszystko to jeszcze na wyraźnej kontrze do poglądów Kościoła katolickiego, podobno tak wpływowego i słuchanego.

Czwartą zasadniczą różnicą, która sprawia, że nie możemy oczekiwać takiego poparcia dla alterglobalizmu w Polsce, jak w zachodnich krajach, jest sytuacja młodzieży. U nas młodzi wciąż mają szanse, a przynajmniej wierzą w to, że poprawią standard życia w stosunku do swoich rodziców. Nie dlatego, że sami będą tacy bogaci, ale dlatego, że rodzice często dorobek swój zdobywali w czasach komunistycznej szarzyzny lat 80. albo kapitalistycznej pstrokacizny lat 90. W Niemczech rodzice dzisiejszych dwudziestolatków albo trzydziestolatków niemal na pewno nie zostaną dogonieni przez swoje dzieci, które zdają sobie sprawę, że pracować będą musiały dłużej, w bardziej niepewnych warunkach i za relatywnie mniejsze pieniądze.

W 1968 r. dzieci protestowały, bo chciały żyć inaczej niż rodzice, dziś protestują, bo marzą o takim życiu. Mamy też nieporównanie mniejszy odsetek młodzieży bezrobotnej niż Francuzi, Włosi czy Hiszpanie. Choć w ostatnim czasie bezrobocie w Unii Europejskiej znacząco spadło (pod koniec 2016 r. wyniosło według Eurostatu 8,3 proc.), to jego odsetek w grupie wiekowej do 25. roku życia wyniósł aż 18,8 proc. w UE i aż 21,2 proc. w strefie euro. Najgorsza sytuacja była w Grecji, gdzie bezrobocie młodych wynosiło 46,1 proc. Mniej więcej tak samo jest w Hiszpanii, gdzie bezrobocie wynosiło 44,4 proc., i Włoszech, gdzie bez pracy było 39,4 proc. młodych. W Polsce zjawisko bezrobocia młodych również istnieje, jednak jest mniejsze o połowę niż w południowej Europie: w listopadzie 2016 r. bezrobocie wśród osób do 25. roku życia wynosiło 18,1 proc. w porównaniu do 20 proc. rok wcześniej.

Także obecność lewicowej partii w głównym nurcie życia politycznego (choćby przeżywała poważny kryzys) wydaje się warunkiem istnienia silnego i aktywnego ruchu alterglobalistycznego. Tam gdzie istnieje lewica, jak SPD w Niemczech czy socjaliści we Francji, centrum debaty politycznej znajduje się bardziej na lewo, a alterglobaliści znajdują miejsce w spektrum debaty publicznej. Dzięki obecności lewicy są bardziej zalegitymizowani niż tam, gdzie do wyboru jest tylko prawica nacjonalistyczna i konserwatywno-liberalna. W takim wypadku lewica o całkiem mainstreamowych poglądach (jak Partia Razem czy Inicjatywa Polska) staje się lewym krańcem spektrum politycznego. Alterglobalizm, choć co do esencji nie różni się od lewicy, siłą kontekstu zostaje wypchnięty i nie może liczyć na bardziej masowe zrozumienie i zaangażowanie się zwykłych obywateli.

Ostatni powód, najbardziej aktualny i żywo dyskutowany także w najbardziej poczytnej prasie, to konsekwencje wynikające z nacisku prawicowego populizmu i błyskawicznej destrukcji wszystkich obszarów życia publicznego. Znacząca część lewicy wybiera w tej sytuacji sojusz z resztą opozycji, jakakolwiek by ona była. W tym wypadku lewica znajduje się w tej samej sytuacji co alterglobaliści (choć przypomnę, że to rozróżnienie jest bardziej związane z tym, co akcentuje się w autoidentyfikacji, niż z jakąś realną różnicą). Jeden z głównych intelektualistów alterglobalistycznych, często oskarżany o przesadę, radykalizm, zbyt prowokacyjne poglądy, wprost namawia do sojuszu lewicy z liberałami wtedy, gdy rządzą faszyści. Podobnie mówi Yanis Varoufakis, który poparł Macrona przeciwko Le Pen, obiecując mu jednocześnie kontestację zaraz po wyborach.

Mimo zamachu stanu w Polsce nie brakuje osób na lewicy, które w dalszym ciągu odcinają się od obu stron głównego nurtu polityki. Rzadko dostrzeganą konsekwencją takiego wyboru jest fakt, że zachowujący dystans tym bardziej zmuszeni są uważać, żeby nie dać swoim krytykom argumentów zarzucających im radykalizm. Nie tylko słowny, ale także w działaniu, a więc na ulicy (np. w alterglobalistycznych manifestacjach). Konsekwencją może być postawa de facto antypolityczna, bo nieróżniąca się w skutkach od postawy obojętnej wobec przemian w Polsce. Polacy ani z jednych, ani z drugich nic nie będą mieli.

***

Sławomir Sierakowski, socjolog i komentator polityczny. Twórca „Krytyki Politycznej”. Publikuje m.in. w „New York Timesie”, „The Guardian” i „Project Sindicate”. Dyrektor Instytutu Studiów Zaawansowanych.

Polityka 32.2017 (3122) z dnia 08.08.2017; Polityka; s. 24
Oryginalny tytuł tekstu: "Alterglobaliści? No pasarán!"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną