Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Cicha wojna o kontrolę nad armią. Tak PiS próbuje odciąć prezydenta od wojska

Czy Andrzej Duda wie, co i dlaczego dzieje się w armii? Czy Andrzej Duda wie, co i dlaczego dzieje się w armii? Adam Chełstowski / Forum
Szef MON i partia rządząca stosują różne sztuczki i manewry, by wyrwać wojsko prezydentowi.

W tle ostatniej wymiany listów między prezydentem a szefem MON jest sprawa kluczowa dla bezpieczeństwa Polski: by Andrzej Duda wiedział, co i dlaczego dzieje się w armii. Bo na wypadek wojny to on, a nie MON kieruje obroną państwa.

Intensywna korespondencja między Andrzejem Dudą a Antonim Macierewiczem, której jesteśmy znowu świadkami, to odprysk problemu dużo poważniejszego niż wskazują najczęściej zadawane pytania. Polityczne „przebudzenie” prezydenta, jego rzekomy osobisty spór z ministrem obrony, instytucjonalna niechęć między MON a BBN, która miałaby być od niedawna budowana – są na drugim i trzecim planie, gdy na sprawę spojrzeć z punktu widzenia uprawnień głowy państwa w systemie bezpieczeństwa i obrony kraju. Robi się zaś naprawdę groźnie, gdy dochodzimy do przepisów nieczęsto omawianych, a opisujących sytuacje gardłowe: zagrożenie atakiem, zbrojną napaść na terytorium RP i wojnę.

Kompetencje prezydenta podczas wojny

Szum, który wokół siebie robi Antoni Macierewicz przez ostatnie kilkanaście miesięcy mógł skutecznie wywołać wrażenie, że to MON i jego szef odgrywają kluczową rolę w systemie obronnym państwa. Rola resortu obrony jest oczywista – jako administrującego na co dzień skomplikowaną machiną wojska i jego instytucji, przygotowującego armię do walki, wyposażającego ją i kształtującego – tu już w porozumieniu z prezydentem – jej struktury. Ale przepisy mówią jasno, że gdy nadchodzi godzina W, to prezydent „kieruje obroną państwa”. W paragrafach ustawy obronnej opisujących najpoważniejsze sytuacje, postać ministra obrony znika całkowicie, a prezydent współdziała z całą Radą Ministrów, z wyznaczonym przez siebie Naczelnym Dowódcą Sił Zbrojnych i słucha rad Sztabu Generalnego WP. Można dyskutować, czy taki układ ma sens – ba, kwestionować go – ale dopóki poruszamy się na gruncie istniejącej konstytucji i ustaw, to prezydent jest kierowniczym organem obrony Polski. I kropka.

Tymczasem rządy PiS wytworzyły sytuację faktyczną, w której formalne struktury państwa utraciły swoją rolę. Projekty legislacyjne o ustrojowym znaczeniu składa nie rząd, a grupa posłów, bez należnych społeczeństwu i państwu systemowych konsultacji. Decyzje polityczne mające wpływ na miliony obywateli potrafią zmieniać kierunek o 180 stopni w ciągu kilku dni, jeśli tak postanowi przywódca partii, formalnie szeregowy poseł. Centrum decyzyjne kraju nie jest usytuowane w rządzie, w Sejmie, ani w urzędzie prezydenta – nie ma nawet pewności, czy całe znajduje się w siedzibie partii rządzącej. W gabinecie są ministrowie, których działań nie komentuje, a nawet zdaje się nie kontrolować osoba pełniąca urząd premiera. Linie, po których ma przepływać kluczowa dla bezpieczeństwa państwa informacja, są zaburzone. Proces decyzyjny zachodzi pomiędzy, a może z boku formalnych struktur.

Ale konstytucja i ustawy są tak napisane, jakby struktury państwa istniały naprawdę. Przepisy nie przyjmują do wiadomości rozdętych ambicji lub osobistych fobii, ego tego czy tamtego polityka, układów i układzików personalnych na szczytach rządzącej partii – żadnej, dodajmy. Skoro jest premier, to ma być faktycznie szefem rządu i podległych ministrów. Prezydent ma mieć pełnię kompetencji i wiedzy należnej najważniejszej osobie w państwie. Minister obrony narodowej ma być tym, kim konstytucja mu być każe – pośrednikiem prezydenta w sprawowaniu zwierzchnictwa nad armią. I to tylko w bezpiecznych czasach pokoju.

A jak jest? Weźmy pierwszy z brzegu przykład. Konstytucja jasno stanowi, że to prezydent mianuje dowódców rodzajów sił zbrojnych, których stanowiska wylicza ustawa. Ale 21 września zeszłego roku to szef MON ogłosił, że dowódcą Wojsk Obrony Terytorialnej będzie ówczesny płk Wiesław Kukuła. Minister, zgodnie ze swoim programem zapowiadał, że WOT będzie kolejnym, piątym rodzajem sił zbrojnych. Ale ani stanowiska dowódcy, ani tego rodzaju wojsk nie było wówczas w ustawie obronnej, nominacja nastąpiła niejako poza systemem. Na wypełnienie swojej konstytucyjnej roli Andrzej Duda musiał czekać ponad dwa miesiące, aż Sejm i Senat przyjmą odpowiednie nowelizacje. Generał Kukuła został formalnie mianowany po raz drugi, 30 grudnia. Przez ponad dwa miesiące Kukuła był niby-dowódcą, niby-wojska, które ani faktycznie, ani formalnie nie istniało.

Na wiosnę resort obrony poprosił prezydenta o nadanie sztandarów trzem brygadom Wojsk Obrony Terytorialnej. Ta ceremonialna formalność kryje w sobie istotny szczegół: sztandar nadaje się jednostkom wojskowym zdolnym do samodzielnej walki lub wsparcia działań obronnych. Znajdujące się na wczesnym etapie formowania, kadłubowe brygady OT nimi nie są, więc BBN doradziło prezydentowi odmowę. Cały czas pamiętajmy, że prezydent i jego wojskowe biuro doradcze mają „na głowie” użycie sił zbrojnych na wypadek wojny. W takiej sytuacji to, czy coś jest, czy czegoś nie ma, ma istotne znaczenie. Znacznie istotniejsze niż kolejna uroczystość – a w planach były trzy – z udziałem ministra Macierewicza. W rezultacie pierwsi żołnierze OT przysięgali na historyczne sztandary brygad AK z muzeów. Co zresztą samo w sobie budzi wątpliwości...

Polska bez sił nawodnych

To sytuacje widoczne publicznie i tak naprawdę mniej ważne. Znacznie poważniejsze pytania rodzi u prezydenta – mającego nie tylko kierować obroną państwa, a także zapewniać sojuszniczy wkład Polski w obronę kolektywną w NATO – analiza nadesłanych z MON niejawnych dokumentów w ramach Strategicznego Przeglądu Obronnego. Według szefów resortu jest to gotowa i całościowa „koncepcja obronna Polski”. Otoczenie prezydenta woli ją określać jako „głos w dyskusji”. Na przykład, gdy chodzi o proponowaną przez MON strukturę dowodzenia armią, prezydent ma wątpliwości, czy dowództwa poszczególnych rodzajów sił zbrojnych – podległe bezpośrednio szefowi sztabu generalnego – zapewnią walor „połączoności” skupiony w obecnie istniejących dowództwach: generalnym i operacyjnym. Chciałby widzieć w tej strukturze „dowódcę sił połączonych”. Pyta też, jaki będzie jego wpływ na powoływanie inspektorów ds. szkolenia i dowodzenia, a także wsparcia sił zbrojnych, umieszczonych wysoko w propozycji nowej struktury. Bo skoro w konstytucji jest napisane, że to on powołuje dowódców i szefa sztabu, to nie wyobraża sobie pozbawienia kompetencji wobec organów równie wysokiego szczebla.

Wreszcie, Andrzej Duda domaga się pogłębionych ocen wykonalności popieranych co do zasady planów zwiększenia liczebności i siły ognia polskiej armii. Chodzi o pieniądze. Deklarowany na papierze Strategicznego Przeglądu Obronnego rozrost wojska do dwustu tysięcy i wyposażenie go w ciągu 15 lat w masę supernowoczesnego sprzętu nie został według BBN odpowiednio wyceniony. Zapis o wzroście wydatków obronnych do 2,5 proc. PKB brzmi świetnie, ale przecież gdy przyszło do ustawowego zapewnienia, iż ten wzrost zacznie się w obecnej kadencji, wicepremier Morawiecki wystosował veto – zwracają uwagę urzędnicy z Karowej.

Są i rzeczy wręcz szokujące. „Jak to ma nie być sił nawodnych?” – skrobali się w głowę wojskowi w BBN, kiedy czytali i słuchali, że polska marynarka wojenna ma w przyszłości posiadać cztery okręty podwodne z pociskami manewrującymi, a zrezygnować z korwet i fregat. Kilka miesięcy temu w Gdyni podpis prezydenta pod koncepcją strategii morskiej zapewniał marynarzy o czymś innym. Konkurencyjna koncepcja MON zdaje się nie tylko podkładać nogę prezydentowi, ale wręcz kwestionować przyszłą zdolność Polski do udziału w międzynarodowych operacjach morskich NATO. Cały czas pamiętajmy, że to prezydent bierze na siebie ciężar wysyłania wojska na wojnę – nie tylko w obronie kraju, ale i dla wsparcia sojuszników. To on postanawia o użyciu kontyngentów wojskowych do działań za granicą. Co wyśle prezydent RP na Morze Śródziemne, gdy Polska za kilka lat wycofa stare fregaty OHP, a nie zbuduje lub nie kupi nowych? Okręt podwodny, jakkolwiek ma trudne do przecenienia zalety, nie nadaje się do pełnienia tradycyjnych zadań marynarki wojennej, w tym do czegoś nazywanego „prezentacją bandery”, bo z natury działa tak, by go nie było widać i słychać.

Prezydent żąda wyjaśnień i interwencji

Jeśli zebrać choćby te główne kwestie, widać że prezydentowi i jemu wojskowemu zapleczu chodzi o coś więcej niż tylko „odegranie się” na Macierewiczu. Sam resort obrony nie pomaga, nie informując prezydenta, o co chodzi w sprawie generała Jarosława Kraszewskiego (szefa departamentu zwierzchnictwa nad siłami zbrojnymi BBN) i faktycznego odebrania mu przez wojskowy kontrwywiad dostępu do niejawnych informacji. Znowu, jeśli nałożymy jego pozycję na cały system bezpieczeństwa, w którym prezydent odgrywa kluczową rolę, widać jak szkodliwe skutki może rodzić taka sytuacja. I nic dziwnego, że prezydent głośno i publicznie żąda od ministra wyjaśnień, a od pani premier – interwencji.

Co sprawia, że wraca problem sprzeczności między formalnym stanowiskiem, a rzeczywistą władzą. Prezydent jest co prawda najważniejszym, ale jednym z kilku konstytucyjnych organów państwa, które muszą się komunikować i współpracować ze sobą w czasie kryzysu i wojny. Większość decyzji prezydenta, jak mianowanie Naczelnego Dowódcy, czy zarządzenie mobilizacji, wymaga wniosku Prezesa Rady Ministrów. To jasny sygnał konstytucyjny, że choć prezydent kieruje obroną państwa, ustrój mamy wciąż parlamentarno-gabinetowy i to rząd ma być centrum władzy wykonawczej. Część decyzji, jak ta o wprowadzeniu stanu wojennego, ustalenia czasu wojny czy przejścia organów władzy w tryb wojennego funkcjonowania z ukrytych stanowisk, wymaga wręcz wcześniejszej uchwały całej Rady Ministrów. Wytworzony w Polsce faktyczny układ polityczny sprawia jednak, że kluczowe decyzje w państwie nie zapadają bez przesądzającego głosu szeregowego posła, prezesa PiS. To z kolei każe zadać pytania o jego stan wiedzy, jej źródła, ocenę sytuacji, zdolność i tryb komunikacji z organami bezpieczeństwa państwa oraz dostęp do tajnych danych.

Nieformalny układ sił to oczywiście kwestia dotycząca każdego rozdania władzy politycznej. Teraz jednak przejawy przesunięcia strategicznego ośrodka decyzyjnego poza formalne struktury widoczne są najjaskrawiej. Kiedy czyta się przepisy dotyczące stanów nadzwyczajnych i wojny, linie komunikacji, zależności i powiązań łączą prezydenta i premiera, rząd, naczelnego dowódcę i sztab generalny. W czasie „W” nawet minister obrony z nich wypada, a co dopiero prezes partii rządzącej. Hipotetycznie można sobie wyobrazić, że w sytuacji, która oby nigdy nie nastąpiła, gdzieś szybko zbierze się Sejm i przegłosuje konstruktywne wotum nieufności, formalnie łącząc osobę politycznego lidera ze stanowiskiem, które odpowiada jego roli w systemie bezpieczeństwa państwa. Czy potrzebne nam jest jako państwu kolejne ryzyko z tym związane? W tle „sporu” prezydenta z ministrem słychać i takie rozważania.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama