Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Lewą marsz!

Czy polska lewica się zjednoczy?

Adrian Zandberg (Partia Razem), Barbara Nowacka (Inicjatywa Polska) i Robert Biedroń (bezpartyjny prezydent Słupska). Przyszły centrolew? Adrian Zandberg (Partia Razem), Barbara Nowacka (Inicjatywa Polska) i Robert Biedroń (bezpartyjny prezydent Słupska). Przyszły centrolew? Albert Zawada/Agencja Gazeta, Kamil Piklikiewicz/DDTVN/East News, Tomasz Urbanek/DDTVN/East News
Nikt tak dobrze nie zrealizuje lewicowo-liberalnych postulatów, jak nowa formacja, która powstałaby i osiągnęła wyborczy sukces. Może już czas, aby lewica, zamiast narzekać i symetryzować, poddała się społecznej weryfikacji.
Jeżeli ujawniła się jakaś nowa energia społeczna, zwłaszcza ta pokoleniowa, to najbardziej naturalną drogą do jej politycznej ekspresji jest nowa formacja.Katarzyna Bednarczyk/Agencja Gazeta Jeżeli ujawniła się jakaś nowa energia społeczna, zwłaszcza ta pokoleniowa, to najbardziej naturalną drogą do jej politycznej ekspresji jest nowa formacja.
Antysymetrystom jest absolutnie obojętne, kto wygra z PiS, byleby zwycięzca szanował zasady i procedury liberalnej demokracji.Krystian Maj/Forum Antysymetrystom jest absolutnie obojętne, kto wygra z PiS, byleby zwycięzca szanował zasady i procedury liberalnej demokracji.

Artykuł w wersji audio

Gdyby uśrednić partyjne sondaże z ostatnich kilku tygodni, okaże się, że są one niemal dokładnie takie same jak wyniki wyborów w 2015 r. Po wielu dramatycznych wydarzeniach dla polskiej demokracji, niezliczonych ekscesach i śmiesznościach władzy ranking ani drgnie, ani na górze tabeli, ani na dole. Jednocześnie masowe jak na polskie warunki lipcowe demonstracje w obronie sądów pokazały, że pojawiła się jakaś nowa energia społeczna, która nie znajduje jednak żadnego odzwierciedlenia w partyjnych sondażach. Także inne badania opinii wskazują, że w wielu istotnych kwestiach Polacy mają poglądy odległe od tych, jakie są bliskie obecnej władzy, ale także to nie przekłada się na zmianę układu politycznej sceny.

Wytworzyła się zatem dziwna i niepokojąca dla przeciwników władzy PiS luka, którą próbuje się załatać litanią pretensji i żalów. Nasilają się ataki na istniejące partie opozycyjne, zwłaszcza Platformę i Nowoczesną, że nie spełniają pokładanych w nich nadziei, nie potrafią wchłonąć tej nowej energii. Przychodzą one zwłaszcza z lewicowej strony, a główne zarzuty dotyczą tego, że dzisiejsza opozycja jest zachowawcza, za mało progresywna, źle odczytuje znaki czasów, jest nieatrakcyjna dla młodych. Dlatego pojawiają się oczekiwania, żeby antypisowe partie przynajmniej wymieniły liderów, a najlepiej pokazały nowe programy. Oczywiście w duchu lewicowym, bo każde inne będą skrytykowane.

Ten duch lewicowy jest rozmyty, niemniej dość łatwy do identyfikacji. Nie jest na pewno nacjonalistyczny i religijny, jest progresywny obyczajowo (choć w skalach zróżnicowanych). Jest „wrażliwy” społecznie na różne sposoby i wobec różnych zagrożeń i wyzwań, tak zasadniczo, jak i sezonowo, np. dzisiaj w sprawie puszczy czy w sprawie koni arabskich. Jest czujny wobec zagrożeń dla demokracji i państwa prawa, ale jeszcze bardziej wobec bezduszności dla kobiet, dzieci, roślin i zwierząt. Jest liberalny w podstawowym zakresie tego pojęcia i nijak nie może się zmieścić w porządkach wprowadzanych przez PiS i „dobrą zmianę”. Jest tak wielokolorowy, że podstawowa trudność w planowaniu jakichkolwiek inicjatyw politycznych polega na wyklarowaniu właśnie politycznej platformy współdziałania, czy w ogóle działania, na ułożeniu hierarchii wartości i celów.

Niech się sprawdzą

Bez trudu da się wymienić dziesiątki pretensji wobec Platformy czy Nowoczesnej i większość z nich będzie prawdziwa – jak zwykle w stosunku do kogoś, komu niespecjalnie się wiedzie. Niewykluczone, że najlepsze okresy te formacje, choć jedna z nich jest całkiem świeża, mają już za sobą. Można też sobie bez trudu wyobrazić innych polityków na czele tych ugrupowań, co zapewne jakoś wpłynęłoby na poprawę ich wizerunku, przynajmniej na początku. Potem zapewne niechęć by wróciła.

Ale też warto pamiętać, że te partie założyli i wspierają ludzie o takich, a nie innych poglądach. Platforma zawsze miała silny rys konserwatywny, który nie skończył się wraz z odejściem frakcji Jarosława Gowina. Tam są po prostu tacy działacze, politycy i wyborcy. Nowoczesna, która uchodzi za bardziej liberalną kulturowo, pewnej bariery również nie przekroczy. Katarzyna Lubnauer w niedawnej rozmowie z POLITYKĄ jasno na przykład stwierdziła, że jej partia nie zamierza działać na rzecz złagodzenia rygorów obowiązującej ustawy antyaborcyjnej (jednej z najbardziej restrykcyjnych w Europie).

Oczekiwania zatem, że te partie wymienią programy na bardziej lewicowe, liberalne, są raczej nieuzasadnione. One mają swój wewnętrzny mainstream, sposób postrzegania rzeczywistości, zbiorową mentalność. Dołączali do nich ludzie o określonym profilu; to są ich ugrupowania, bo oni je sobie założyli. Można się z tym nie zgadzać, ale z zewnątrz się tego nie zmieni. Nieustanne zatem krytykowanie Platformy, Nowoczesnej czy PSL, że są takie, a nie inne, prowadzi raczej do frustracji niż do konstruktywnych rozwiązań. Jeśli ich liderzy mylą się co do swoich strategii, poniosą wyborczą klęskę. Jeśli te ugrupowania nie potrafią lub nie chcą wyłonić nowych kierownictw, to też robią to na własną odpowiedzialność.

Zatem jeżeli ujawniła się jakaś nowa energia społeczna, zwłaszcza ta pokoleniowa, to najbardziej naturalną drogą do jej politycznej ekspresji jest nowa formacja. Tylko ona może pokazać, na ile te liczne postulaty, jakie ujawniają się od wielu miesięcy wobec istniejącej opozycji, są rzeczywiście umocowane w masowym elektoracie. I w jakim stopniu są one dla ludzi realnie istotne, w tym sensie, że spowodują, iż zechcą oni głosować, kierując się jakąś programową propozycją.

A nie jest to takie proste. Trzymając się wspomnianej kwestii aborcji, badania pokazują, że ok. 30 proc. Polaków jest za liberalizacją ustawy aborcyjnej. Ale Inicjatywa Polska Barbary Nowackiej, która zbiera podpisy w tej sprawie, ma 0 proc. poparcia, a ściślej, w ogóle w sondażach nie występuje. Nowoczesna, która opowiedziała się za legalizacją związków partnerskich, nie zyskuje specjalnie w tym rankingu. Jeżeli według sondaży 70 proc. Polaków nie chce słyszeć o przyjmowaniu uchodźców, to znaczy, że 30 proc. byłoby skłonnych ich ugościć. Skoro Platforma kręci w tej sprawie, a kręci, to na kogo ci gotowi przyjąć imigrantów ludzie mają głosować, jeśli nie na nieistniejącą dotąd formację, która jasno by się opowiedziała za otwarciem granic? Chyba że znowu okazałoby się, iż nie jest to kwestia dla wyborców decydująca. Ale trudno to rozstrzygnąć bez sprawdzenia.

Tyle że nie ma komu sprawdzić. Jak dotąd dwa ugrupowania lewicowe, SLD i Partia Razem, mają odpowiednio ok. 5 proc. i 3 proc. w partyjnych notowaniach. Można powiedzieć, że sondaże to nie wszystko, ale nie ma lepszego sprawdzianu dla oceny zdolności jakiejś siły do odegrania roli w wyborach. A tylko przez wybory można wpływać na zmianę legislacji, jeśli polska demokracja ma być nadal przedstawicielska, a nie jedynie rozgrywać się na ulicy albo zależeć od dobrej woli prezydenta Dudy.

Dlatego szeroko potraktowana lewica, czy też liberalna lewica, zamiast mieć nieustanne pretensje do parlamentarnej opozycji, powinna sama sprawdzić popularność głoszonych przez siebie idei, takich jak: większy udział państwa w sferze ekonomicznej i społecznej, wyższe podatki na cele społeczne, rozbudowanie opieki socjalnej, zgoda na napływ muzułmańskich uchodźców, związki jednopłciowe i inne swobody dla środowisk LGBT, zezwolenie na aborcję z powodów społecznych, działania ekologiczne, miejski aktywizm, dbanie o prawa kobiet, feminizm, genderyzm i wiele innych. Zresztą są to idee i poglądy, które funkcjonują już od dawna w starej Europie i są tam oczywiste. Ale te rozwiązania nie zostaną automatycznie wprowadzone w Polsce, jeśli nie będzie ugrupowań, które z takimi hasłami nie wygrają wyborów albo przynajmniej nie wymuszą ich realizacji w koalicyjnym układzie. Taką właśnie drogą wprowadzanie postępu dokonywało się w europejskich krajach i innej ścieżki nie ma. Tych koncepcji nie wprowadzą za lewicę konserwatyści, chyba że są to konserwatyści brytyjscy, ale ci akurat w Polsce nie występują.

To lewica potrzebuje Macrona

Wiele wskazuje na to, że druga – lewicowa – noga jest opozycji potrzebna. Że istniejące partie opozycyjne same już siebie nie przeskoczą. Mają swoje poparcie, swoich zwolenników, ale wszystkich haseł i żądań nie udźwigną, bo się już kompletnie rozmyją i rozpuszczą w nijakości. Dlatego w planie odsunięcia od władzy PiS potrzebują wsparcia i uzupełnienia.

Jeśli lewica nie zamierza tylko narzekać na to, że nikt nie chce wprowadzić w życie jej oczekiwań, powinna wystąpić z własną inicjatywą, zebrać się, coś uzgodnić, pokazać własnych liderów, ogarnąć organizacyjnie. Zapewne trudno o takiego polskiego Macrona, który zjednoczy całą opozycję, od prawa do lewa, bo to – przy takich podziałach, jakie panują w niePiS – jest w zasadzie niemożliwe. Ale lewica kogoś takiego potrzebuje na pewno. Kandydatem na lewicowego Macrona (z lewicowej wersji ruchu En Marche!) mógłby być, można usłyszeć, na przykład Robert Biedroń. To jakaś koncepcja, ale czy realistyczna, należałoby sprawdzić. No, ale przynajmniej jest jakaś. Nie ulega wątpliwości, że to lewica ma największą pracę do wykonania. Platforma z Nowoczesną mają w sumie ok. 30 proc. poparcia, dla lewicy to na razie nieziszczalne marzenie. Już 10–15 proc. byłoby przełomem. Tak więc jeśli szukać jakiegoś przyrostu procentów, a potem mandatów po stronie opozycyjnej, to najwięcej jest do zdobycia na szeroko rozumianej lewicy czy centrolewicy.

Właśnie pojawia się koncepcja, aby do wyborów w 2019 r. opozycja poszła w dwóch blokach, umownie centropraw i centrolew. Oba zachowałyby swoją tożsamość, zachowałyby wiarygodność dla wyborców, a wspólnym mianownikiem byłaby dbałość o zasady demokratycznego państwa prawa, a co za tym idzie, chęć odsunięcia od władzy PiS. Oczywiście, gdyby się po wyborach nie dogadały w sprawie rządu, władzę obejmie jak zwykle chętny Kaczyński.

Idea centrolewicy ma swoją tradycję w polskiej polityce. Pojawiła się po przewrocie majowym w 1926 r., gdy kilka partii lewicy i centrum stanęło w oporze wobec władzy sanacyjnej. Skończyło się to, jak pamiętamy, uwięzieniem liderów tej wieloczłonowej formacji, a potem w 1930 r. tzw. wyborami brzeskimi, czyli aktem łamiącym demokrację i wolność. Przykład zatem niezbyt optymistyczny. Ale warto pamiętać, że na ów centrolew składały się między innymi ugrupowania tak od siebie odległe, jak socjaliści i chadecy. Ta uwaga nie jest bez związku z ujawnionymi podczas ostatnich demonstracji lipcowych różnicami i odmiennościami wewnętrznymi. Z całą tą wielobarwnością zachowań i motywacji, często deklarowanej niechęci do polityczności, a zwłaszcza do partyjności.

Skazani na narzekanie

Tak czy inaczej pomysł organizowania polityczności, a potem nieuchronnie partyjności po lewej stronie jest racjonalny i może nawet bardziej prawdopodobny niż koncepcja wspólnych list całej opozycji (choć ich nie wyklucza). Jednak warunkiem powodzenia jest, powtórzmy to dobitnie, powrót lewicy do uprawiania prawdziwej polityki. Nastroje antypolityczne i antypartyjne, jakie się ujawniły w ostatnim czasie, są przeciwskuteczne, nie przybliżają do wprowadzenia na trwałe rozwiązań, na jakich tym środowiskom zależy. Udział w polityce to udział w wyborach, bo tylko one pokazują realną siłę i społecznie uwiarygadniają stawiane postulaty. Lewica może wystąpić jako bardziej zwarta formacja, ale równie dobrze jako bardzo luźna federacja – niemniej pod wspólnym szyldem, bo tylko tak da się wystąpić w ogólnopolskich wyborach.

Założenie nowej formacji od zera, bez pieniędzy, nie jest łatwe, ale już kilkakrotnie się udawało. Tak powstały Platforma i PiS w 2001 r., Ruch Palikota w 2011 r., Kukiz’15 i Nowoczesna w 2015 r. Jest to zatem wykonalne, można nawet liczyć na lepszy wynik niż żelazne dotąd w takich sytuacjach ok. 10 proc., wymaga tylko politycznego talentu, a zwłaszcza chęci i determinacji. Jednak pojawiają się głosy, że nie trzeba powoływać nic nowego, że wystarczy skupiać się wokół pewnych gazet, portali i stacji radiowych, że może Partia Razem się w końcu pozbiera. Tak jakby wybory mogli wygrywać publicyści, demonstracje czy kluby dyskusyjne albo partie, które nie chcą wygrać.

Bez powołania nowej siły politycznej duże opiniotwórcze środowiska są skazane na narzekanie na opozycyjne partie, suflowanie im zmian kadrowych, żądanie wykonania własnego, a obcego tym ugrupowaniom, programu. Jeżeli propozycja liberalnej lewicy jest tak atrakcyjna, tak silna w przekonaniach, że ma rację, to powinna być lansowana otwarcie, pod własnym szyldem.

Stanie się to z korzyścią dla polskiej sceny politycznej. Po pierwsze, powrót lewicy do Sejmu zakończy dziwaczną sytuację, gdy zarówno władza, jak i opozycja to ugrupowania de facto prawicowe, a na pewno odległe od kulturowej i społecznej lewicy. Po drugie, duże grupy wyborców zyskają formację, która wreszcie nie będzie dla nich „mniejszym złem”, ale akceptowanym wyrazicielem ich poglądów i wrażliwości. I po trzecie, istniejące partie nie będą już musiały być prawicowo-lewicowymi kombinatami, które muszą odpowiadać na sprzeczne oczekiwania, ale będą mogły powrócić do swojej tożsamości, i nie spotka ich za to polityczny hejt. Osłabnie też po prawej stronie pokusa, by przejmować naturalne postulaty i hasła lewicowe, przede wszystkim socjalne, i siać przy ich użyciu populistyczny fałsz. Dzisiaj lewica, sama nie mając porządnej politycznej reprezentacji, spala się w krytykowaniu prawicy za to, że nie jest lewicą.

Nie ten wróg

Może powstanie takiej reprezentacji wpłynie wreszcie pozytywnie na tzw. symetrystów (wielu z nich identyfikuje się z lewicą), którzy mają teraz znacznie większy kłopot z Platformą niż z PiS. Najwyraźniej nie rozumieją najważniejszej kwestii. Kiedy w maju zeszłego roku niżej podpisani wprowadzili pojęcie symetryzmu do politycznego słownika na określenie tych, którzy zrównują PiS i PO („PiS – PO jedno zło”), tak naprawdę nie chodziło w ogóle o Platformę. Akurat rządy tego ugrupowania bezpośrednio poprzedzały władzę PiS, stąd pojawiło się ono w naszych rozważaniach. Istota symetryzmu polega zaś na niedostrzeganiu wyjątkowości ataku PiS na podstawy demokratycznego systemu. W obronie Trybunału Konstytucyjnego, niezawisłych sądów, wolnych mediów, praw kobiet zagrożonych nieludzkim zaostrzeniem ustawy antyaborcyjnej ludzie nie musieli wychodzić na ulice w czasach rządów Platformy, ale także wtedy, kiedy rządziły czy współrządzily AWS, SLD, PSL, UW i inni.

Sądy były bezpieczne nawet za premierostwa Jana Olszewskiego, nie wspominając już o okresie, kiedy ministrem sprawiedliwości, a potem prezydentem był Lech Kaczyński. To właśnie między innymi wspomnienie tych czasów przez Borysa Budkę doprowadziło w Sejmie do pamiętnej furii Jarosława Kaczyńskiego. Jeśli dzisiejsze rządy PiS nie są wyjątkowe, nie stanowią nowej jakości, która wywraca demokrację, to po co te protesty, po co cała, często miażdżąca, krytyka tej władzy, w której uczestniczy przecież także lewica?

Niezrozumienie pierwotnej idei symetryzmu prowadzi do kuriozalnych wniosków, jakie pojawiły się ostatnio w mediach: że to szanujący demokrację symetryści chcą, aby do walki z PiS stanęła zjednoczona, wielobarwna opozycja, a krótkowzroczni antysymetryści pragną, by Kaczyńskiego pokonała sama Platforma, co ma utrwalać duopol tych partii.

Nic bardziej mylnego. Antysymetrystom jest absolutnie obojętne, kto wygra z PiS, byleby zwycięzca szanował zasady i procedury liberalnej demokracji, bo ich zachowanie gwarantuje, że wprowadzane później rozwiązania są kontrolowane i uwzględniają prawa mniejszości. A im szersza koalicja wygra z Kaczyńskim, tym wygrana będzie trwalsza i głębiej społecznie umocowana. Różnica polega na tym, że jeśli – na przykład – Adrian Zandberg, mający wiele cech symetrystów, nie zgadza się na to, aby to Platforma pokonała PiS, to antysymetryści nie sprzeciwiają się temu, aby Kaczyńskiego pokonał Zandberg. Bo lider Partii Razem, przy wszystkich swoich ideologicznych ekstrawagancjach i grymaszeniu, jest po tej stronie, a Kaczyński po tamtej.

Lewica być może ma przed sobą wielką szansę wyborczą, musi jednak kupić los, czyli wejść do polityki. Przestać tylko recenzować, a zacząć grać. I zrozumieć, kto jest jej przeciwnikiem.

Polityka 35.2017 (3125) z dnia 29.08.2017; Polityka; s. 18
Oryginalny tytuł tekstu: "Lewą marsz!"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną