Do dziś pozostało to, że dyktator swoje rządy uzasadnia koniecznością obrony przed śmiertelnym zagrożeniem. W nowożytnej Polsce, gdzie zapędy dyktatorskie miało przynajmniej trzech przywódców, za każdym razem uzasadnienie było takie samo: albo władza silnej ręki, albo państwo upadnie. Pierwszym był marszałek Piłsudski, drugim Władysław Gomułka, a trzecim jest Jarosław Kaczyński. Każdy z nich zaczynał jako przywódca społecznie zalegitymizowany, czyli cieszący się największą popularnością w społeczeństwie. Piłsudskiego w międzywojniu kochano jak półboga, dla Gomułki w 1956 r. jako bohatera odwilży i więźnia stalinizmu na wiec w Warszawie wyszło pół miliona Polaków. Kaczyński nigdy nie miał tej popularności, ale wygrał ze swoją partią demokratyczne wybory.
O ile Piłsudski i Gomułka ograniczali wolność i demokrację, uzasadniając zagrożeniem jednak realnym (w Polsce też mogło wydarzyć się to, co na Węgrzech w 1956 r. albo w Czechosłowacji w 1968 r.), o tyle Kaczyński i jego obóz, tak jak Donald Trump i inni populiści, muszą się posługiwać postprawdą, fake newsami i niechęcią do elit (politycznych, medialnych, naukowych, sądowych, biznesowych i innych). Kaczyński, pod hasłem „Polska w ruinie”, wygrywa wybory z Platformą Obywatelską, której rząd jako jedyny uniknął recesji gospodarczej i osiągnął przez osiem lat najlepsze wyniki gospodarcze w całej Europie (prawie 25 proc. zakumulowanego wzrostu gospodarczego, spadek bezrobocia z 15 do 8 proc. i deficytu z 8 do mniej niż 3 proc.).
Śmiertelne zagrożenie
Jak ta manipulacja była możliwa, nieźle opisali już inni, choć odtrutki dotąd nie wynaleziono, bo nie wydaje się, żeby w epoce postprawdy mogła być nią po prostu prawda podawana przez media głównego nurtu, intelektualistów, watchdogi i portale fact-checkingowe.