Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Premier szyta na miarę

Jakim szefem rządu jest Beata Szydło

Szydło, pozostając pod jurysdykcją Kaczyńskiego, nie może sobie pozwolić chociażby na fragmentaryczne zaznaczenie osobistej autonomii. Szydło, pozostając pod jurysdykcją Kaczyńskiego, nie może sobie pozwolić chociażby na fragmentaryczne zaznaczenie osobistej autonomii. Tomasz Adamowicz/Gazeta Polska / Forum
Gdyby szefowa polskiego rządu nagle zniknęła, pewnie mało kto by to zauważył. Nie wnosi niczego własnego, jest figurą zbędną. Ale to właśnie kieszonkowy format Beaty Szydło jest jej największym atutem.
Premier Beata Szydło z mężem Edwardem i synem Tymoteuszem w drodze na mszęJacek Bednarczyk/PAP Premier Beata Szydło z mężem Edwardem i synem Tymoteuszem w drodze na mszę
Andrzej Duda dowiódł, że istnieje społeczne zapotrzebowanie na „dobrą zmianę” z ludzką twarzą.Adam Stępień/Agencja Gazeta Andrzej Duda dowiódł, że istnieje społeczne zapotrzebowanie na „dobrą zmianę” z ludzką twarzą.

Artykuł w wersji audio

Okutany islamista z kałachem, przestraszona Merkel, ponury Tusk i buńczuczny Macron. Za ich plecami wtopieni w tło obcy o śniadych, wykrzywionych wściekłością obliczach. Oto pogrążająca się w chaosie Europa. Ale na szczęście jest ona. Na głównym planie, w karminowym kostiumie, z nieodłączną broszką. Dumnie spogląda w obiektyw. Prawa dłoń zaciśnięta w pięść dostojnie opiera się na lewej. Okładkowy slogan „Nie złamią nas” zapowiada sześciokolumnowy wywiad z Beatą Szydło w tygodniku „Sieci Prawdy”.

W tym samym tygodniu pani premier – znów w karminowym żakiecie – odbiera w Krynicy nagrodę Człowieka Roku. Tym razem w roli symbolu potęgi polskiej gospodarki. Beznamiętnym tonem powtarza wytarty do spodu frazes o „biało-czerwonej drużynie”. Wspominając – który to już raz? – „kampanijne szlaki” sprzed dwóch lat. Mimo że polska polityka właśnie żyje spektakularną bijatyką ówczesnych drużynowych.

Zgodnie z pisowskim rytuałem podziękuje też „panu premierowi” Kaczyńskiemu, bez którego wizji i determinacji nie byłoby tych wielkich zwycięstw. Każdy inny na jej miejscu akurat teraz darowałby sobie grzecznościowego „pana premiera”. Kilka chwil przed uroczystością prezydencki rzecznik Krzysztof Łapiński oświadczył dziennikarzom, iż o obsadzie MON i innych ministerialnych stanowisk głowa państwa może rozmawiać jedynie z Kaczyńskim. Z miejsca czyniąc nagrodę dla Szydło zjawiskiem memicznym.

Ileż wyrzeczeń potrzeba, aby w milczeniu znosić afronty i udawać, że świeci słońce? I jakiż to kontrast między aranżowanymi twardymi pozami i bijącą po oczach bezradnością szefowej rządu? Ile znaczy „nie złamią nas” w ustach osoby złamanej?

W rankingach zaufania znajduje się w czołówce, choć konkurencja tu raczej mierna. W podzielonej Polsce jedynie prezydent Duda (i to dopiero po ostatnich wetach) może liczyć na minimum akceptacji po drugiej stronie barykady.

Poparcie dla premier Szydło nie ulega większym wahaniom, stale mieszcząc się w przedziale 45–50 proc. (według CBOS). Nieco lepiej od pani premier – zwykle o kilka punktów procentowych – oceniany jest cały rząd. I nic w tym dziwnego, skoro na czele jednego z najbardziej wyrazistych gabinetów III RP stoi bodaj najmniej wyraźny jak dotąd premier. Sama Szydło zna swoje miejsce, określa się kapitanem rządowej drużyny, a selekcjonerem jej zdaniem jest Jarosław Kaczyński.

Wielka nieistotna

Względna osobista popularność Beaty Szydło jest funkcją popularności rządów „dobrej zmiany”. Nie stanowi już zatem istotnej wartości dodanej. Wyborcy PiS niemal jednogłośnie akceptują ją na stanowisku. Ale już tylko co trzeci zwolennik Kukiza. Wśród niezdecydowanych bądź niegłosujących Szydło ma mniej więcej tylu zwolenników, ilu przeciwników.

W coraz większym stopniu traci polityczne znaczenie – wypełnia pewne miejsce, ale nie jest figurą. Tyle że koordynuje administracyjną rutynę i prowadzi posiedzenia rządu. Strategiczne centrum polityczne mieści się jednak poza jej kancelarią. Podejmuje gości z zagranicy i uczestniczy w unijnych szczytach, lecz realizuje tam narzucone wytyczne. Kluczowe spotkania na najwyższym szczeblu już poza protokołem dyplomatycznym odbywa prezes Kaczyński.

Gabinet Szydło to mozaika księstw we władaniu lenników prezesa. Oficjalna hierarchia tworzy fikcję. Rząd od dawna rozdzierany jest wewnętrzną rywalizacją ministrów Morawieckiego i Ziobry. Suwerenny premier rozstawiłby towarzystwo po kątach. Ale pani kapitan wchodzi w sojusz z podlegającym jej ministrem sprawiedliwości, aby zneutralizować również podległego, choć de facto znacznie bardziej od niej wpływowego wicepremiera. Sama, jak się wydaje, w miarę samodzielnie zarządza głównie dwoma resortami: pracy i edukacji.

Pytana o drażliwe kwestie, zazwyczaj wykręca się sianem. Zawsze ma w zanadrzu gotowe formułki („Macierewicz ma wrogów, bo się naraził wpływowym grupom interesów”). Gdy dochodzi do ewidentnego skandalu (jak ostatnio z Autosanem), premier prosi, aby „dać czas oficjalnym organom na wyjaśnienie sprawy”.

Bezradność Beaty Szydło najpełniej objawia się jednak wtedy, gdy pojawia się hasło rekonstrukcji gabinetu. Powraca zresztą regularnie, bo od czasów Tuska to najskuteczniejszy sposób sprowokowania medialnego szumu w celu odwrócenia kota ogonem; w scentralizowanych systemach obsada ministerstw przeważnie jest kwestią drugorzędną. Powiada wtedy pani premier, że zmiany personalne są naturalne, dziś jednak nie ma potrzeby ich przeprowadzania, choć w przyszłości, kto wie, taka potrzeba może zaistnieć.

O tym jednak jest w stanie przesądzić tylko i wyłącznie Jarosław Kaczyński. To prezes ma monopol na recenzowanie ministrów, z czego korzysta intensywnie. Jak na czerwcowym kongresie PiS, gdy Beacie Szydło pokazano tylko krzesło, z którego mogła klaskać. Bez prawa do zabrania głosu.

Koniec końców to jednak ona, a nie prezes, musi potem publicznie objaśniać absurdy pisowskiej hierarchii. Słyszymy wtedy, że konsultacje kluczowych decyzji z szefem rządzącego ugrupowania to objaw zdrowej demokracji. „Martwiłabym się, gdyby było odwrotnie. Gdyby prezes nie pytał, co ja tam robię, to byłaby oznaka naprawdę dużych kłopotów” – dodawała ostatnio z gorliwością prymuski.

Wizerunkowo również wnosi niewiele. Mimo nagrody w Krynicy twarzą polityki gospodarczej jest Mateusz Morawiecki. Twardy prawicowy rdzeń obsługują Antoni Macierewicz i Zbigniew Ziobro. Pomosty do politycznego centrum przerzuca prezydent Duda wspierany przez Jarosława Gowina.

– Beacie Szydło pozostaje rola dozorczyni, która dba o to, aby liście zostały uprzątnięte, a śmieci wywiezione. Ratuje się więc budowaniem wizerunku fighterki. Lecz i tu wypada blado, bo stać ją tylko na połajanki nauczycielki z podstawówki. Wcześniej za uczniów robiła opozycja, teraz Macron i Bruksela – mówi POLITYCE politolog specjalizujący się w politycznym marketingu.

Ofiara własnej propagandy

Połajanek w wywiadzie dla „Sieci Prawdy” nie brakuje. Opozycja nieraz już dostawała od Szydło linijką po łapach (np. że „nie kocha Polski”). Teraz pani premier przeszła jednak samą siebie, insynuując, iż w razie zmiany władzy Niemcy wymuszą na PO zniesienie programu 500 plus. To zdanie pokazuje całą niefrasobliwość dzisiejszej władzy, która nie liczy się ani z wewnętrznymi opiniami, ani zewnętrzną reputacją, a chce jedynie utwardzać elektorat.

A poza tym klasyka gatunku. Raz jeszcze usłyszeliśmy, że „Zachód musi uznać nas za partnera, a nie posłusznego wykonawcę kolejnych dyrektyw”. Nie wiadomo jednak, skąd ten przymus, skoro widać gołym okiem, iż do osławionej polskiej wrażliwości europejskie stolice podchodzą jak do śmierdzącego jaja. Można tylko wierzyć pani premier na słowo, gdy powiada, że „nie da się Polski, dużego kraju, jednego z liderów, jeśli chodzi o wzrost gospodarczy w Europie, wystawić poza nawias decyzyjny. Nie pozwolimy na to ani my, ani inne państwa wspólnoty”.

Najświeższy lejtmotyw Beaty Szydło jest o tym, że podczas gdy Polskę atakują złe brukselskie elity, zachodnie społeczeństwa wręcz marzą o takim życiu jak u nas. „Ludzie w Polsce, w miejscach publicznych, czują się bezpiecznie. (...) Nie żyją w lęku, że każde wyjście nocą na plażę czy na deptak może się skończyć tragedią. (...) W tym ataku na nas chodzi o to, by przykład innej, lepszej polityki, nie stał się atrakcyjny dla społeczeństw Zachodu, coraz bardziej zaniepokojonych nieskuteczną polityką swych elit”.

Klasyczna już figura „zwykłych Polaków” została teraz rozszerzona na zwykłych Europejczyków. Trudno jednak orzec, na ile intensywne są osobiste kontakty pani premier z przedstawicielami tego gatunku. Bo z badań statystycznych wychodzi coś dokładnie odwrotnego. Według ostatniego Eurobarometru terroryzmu obawia się 44 proc. obywateli UE, a imigracji – 38 proc. Ponadprzeciętny lęk zarejestrowano za to w bezpiecznej i twardo odmawiającej przyjęcia choćby jednego uchodźcy Polsce: 57 proc. (terroryzm) oraz 53 proc. (imigracja)! To rzecz jasna efekt agresywnej i ksenofobicznej propagandy PiS wymierzonej w imigrantów, w wypowiedziach Beaty Szydło funkcjonujących często jako „ci ludzie”. Wielkie mobilizacje społeczne oparte na lęku zawsze mają podobny finał. Co możemy wywieść również z ewolucji samej pani premier.

Cofnijmy się o dekadę, do maja 2007 r. To czas pierwszych rządów PiS. Do mediów właśnie trafia wstrząsająca historia o młodej Nigeryjce, podstępnie zwabionej do polskiego domu publicznego, gdzie była katowana, brutalnie gwałcona i zarażona wirusem HIV. Po tym wszystkim bezduszny aparat państwowy nakazał deportację nielegalnej imigrantki.

Poseł Beata Szydło wygłosiła z trybuny sejmowej interpelację: „Historia tej młodej kobiety z Nigerii jest bardzo wstrząsająca. Pytanie, czy jedyna. Czy nie było takich zdarzeń w przypadkach innych osób, które w naszym kraju znalazły się w poszukiwaniu wolności i pracy, i z różnych powodów, często z własnej, ale często również i nie z własnej winy popadły w kłopoty i trudności? (…) Jesteśmy takim krajem, w którym tego typu przypadki powinny budzić szczególną refleksję, ponieważ przez wiele dziesięcioleci my również poniewieraliśmy się po świecie w poszukiwaniu wolności i pracy”.

To była pierwsza kadencja poselska Szydło. Zajmowała jeszcze odległe miejsce na sali sejmowej, poza rodzinnymi stronami mało kto ją kojarzył. Równolegle interpelację w tej samej sprawie złożyła wtedy jej bliska przyjaciółka z klubu PiS, a dziś szefowa gabinetu pani premier Elżbieta Witek. Po dekadzie klimat wokół imigrantów radykalnie się zmienił, ale czy to wystarczy, aby uzasadnić tak krańcowe stępienie wrażliwości Beaty Szydło?

Po co to wszystko, cała ta retoryka? Perfekcyjnie zestrojona antyimigrancka krucjata PiS nie wymaga już wzmocnienia. Pewnie bardziej by się przysłużyła premier swemu obozowi, gdyby trzymała się łagodniejszych tonów. Bo przecież to nie opozycja – na przekór sondażom popierająca, choć niekonsekwentnie, przyjmowanie uchodźców – w pierwszej kolejności zagraża dziś PiS. Groźniejsza dla rządzących jest ich własna radykalna popędliwość, zakodowany w pisowskim DNA element szaleństwa. Andrzej Duda dowiódł, że istnieje społeczne zapotrzebowanie na „dobrą zmianę” z ludzką twarzą, a choćby jej nieśmiałe symptomy.

Wygląda jednak na to, że przypadek prezydenta to tylko wyjątek potwierdzający ogólną regułę. Szydło, pozostając pod jurysdykcją Kaczyńskiego, nie można sobie pozwolić chociażby na fragmentaryczne zaznaczenie osobistej autonomii. Bo nigdy nie wiadomo, co może ją spotkać. Stanem naturalnym jest permanentna niepewność. Huśtawka upokorzeń i nagłych wyniesień. Sprzeczne ze sobą sygnały, co zmusza do zachowania czujności i ciągłego adaptowania się do zmiennych kontekstów. Nie bez znaczenia jest też pewnie nadwyżka bezinteresownego okrucieństwa, którym prezes PiS – choć wcale nie musi tego robić – oliwi mechanizmy dyscyplinowania swych wasali.

Zwykła Polka u władzy

Szydło od dwóch lat znajduje się w sytuacji schizofrenicznej. Oficjalnie jest premierem rządu odnoszącego wielkie sukcesy. Nieoficjalnie wciąż mówi się o zmianie premiera. Skoro jest więc tak dobrze, to czemu tak źle? Miała w tej sytuacji do wyboru dwa wyjścia, oba ryzykowne. Budować osobistą popularność poprzez trzymanie się z dala od politycznego wentylatora, retoryczne umiarkowanie, pilnowanie spraw społecznych. Albo wtopić się w zradykalizowane pisowskie tło. I wybrała to drugie. Tym samym przestała odgrywać rolę, która w kampanii wyborczej umożliwiła jej wejście na szczyt. Wówczas jej pragmatyzm (a także kobiecość) amortyzował twarde przywództwo Kaczyńskiego. Drażliwe kwestie ustrojowe zostały zakopane, a PiS sprawnie odgrywało rolę partii „zwykłych Polek i Polaków”.

Beata Szydło nieźle się do tego nadawała. Sama przecież była normalsem. Przedstawicielka polskiej prowincji. Bez epizodu opozycyjnego w PRL, co w polskiej polityce do niedawna zapewniało tytuł szlachecki. Mąż nauczyciel, starszy syn na medycynie, młodszy poszedł na księdza. „Typowa polska rodzina” – jak pisał tygodnik „Do Rzeczy”. Nawet jeśli wykształcona (magister etnografii, studia doktoranckie i podyplomowe na dwóch kierunkach), trudno u Szydło doszukać się inteligenckich naleciałości. Naśmiewano się kiedyś z Tuska, że zamiast czytać ważne książki o świecie, z braku czasu zadowala się specjalnie dla niego sporządzanymi skrótami. Szydło zapytana o ostatnio przeczytaną książkę podaje bestsellerowy thriller „Dziewczynę z pociągu”. Albo dzieli się sympatią dla swojskiego serialu „Ranczo”.

Lektura jej wywiadów to robota dla wytrwałych. Zazwyczaj to technokratyczny żargon przeplatany propagandowymi sloganami. Czy zręczność jak w ostatniej rozmowie z „Super Expressem”. Pada pytanie, o czym rozmawiała z prezydentem podczas wspólnego urlopu w Juracie. Odpowiedź: „Byłam nad morzem. Jeżdżę tam co roku od wielu lat. Nie ja jedna. Cieszę się, że nad polskim morzem wypoczywa coraz więcej Polaków”.

Koneserom oferuje więc niewiele. Z drugiej strony to przecież kariera niemal żywcem wyjęta z dawnych inteligenckich wyobrażeń o normalnej demokratycznej polityce. Kiedyś łudzono się, że gdy odejdzie wreszcie solidarnościowe pokolenie z jego obciążeniami rodem z „Biesów”, do głosu dojdą pragmatycy ukształtowani w pracy samorządowej. Ideowo letni, ale i nie tak zepsuci politycznym cynizmem jak wychowankowie partyjnych młodzieżówek. Beata Szydło doskonale zmieściłaby się w ówczesnym szablonie. Do kampanii 2015 r. była pracowitą sejmową mrówką, a wcześniej przez dwie kadencje burmistrzem w rodzinnych Brzeszczach.

Tyle że dawne nadzieje pokładane w samorządowcach okazały się jedynie złudzeniem racjonalnego rozumu, który nie chciał dostrzec, iż wielkimi zbiorowościami najsprawniej manipuluje się, wzbudzając negatywne emocje i prymitywne popędy. Że gdy zbliża się głód wielkich narracji, to umiar i rozsądek tracą rację bytu. Granica między pragmatyzmem i mimikrą nagle staje się zatarta. I kariera Beaty Szydło znakomicie to pokazuje.

Wyniesieni przez PiS na ołtarze „zwykli Polacy” zawsze byli zresztą tworzywem plastycznym. „Polak nie ma modelu. Po prostu nie wie, kim chciałby być” – pisał przed laty Jan Błoński. „Oczywiście, gdyby był żywym ideałem, postanowiłby zostać ofiarny jak Judym, wydajny jak Ford, trzeźwy jak francuski burżuj, płomienny jak rosyjski rewolucjonista i pełen fantazji jak Zagłoba. Jednak od tej samej krowy nie można żądać i mleka, i mięsa. Dlatego między społecznym postępowaniem a społeczną świadomością powstało pęknięcie: ta ostatnia jest zbiorowiskiem różnych wzorców osobowych, które dostarczają alibi codziennemu postępowaniu”.

A także politycznym wyborom. Kreowany przez inteligencję w latach 90. etos klasy średniej co prawda wywołał rewolucję edukacyjną, lecz rosnącym aspiracjom życiowym nie towarzyszył istotny wzrost obywatelskiej świadomości. „Zwykły Polak” nie dążył do partycypacji, nadal chłonął podsuwane mu z góry wzorce. Dał się zaprosić Tuskowi do beztroskiego wspólnego grillowania w przyjaznej europejskiej przestrzeni. Dziś, masowany przez Kaczyńskiego, dla odmiany praktykuje separatystyczną polskość, przeciwstawioną zgniłym trendom zachodnim. Zadowolony, że nikt nie stawia mu wymagań.

Monotonne mantry Szydło („gospodarka się rozpędza, ludzie mają pracę, są zadowoleni, Polska jest pięknym i bezpiecznym krajem, rodzi się coraz więcej dzieci”) muszą tak skrojonemu „zwykłemu Polakowi” dawać szczególne ukojenie. W tej roli nigdy nie wyręczy pani premier ani bankowiec i milioner Morawiecki, ani żoliborski rewolucjonista Kaczyński. „Zwykła Polka” Beata Szydło ma nad nimi tę przewagę, że jest jednocześnie tworzywem i współtwórcą pisowskiej opowieści. I być może to stanowi główny sens jej trwania.

Polityka 37.2017 (3127) z dnia 12.09.2017; Temat z okładki; s. 12
Oryginalny tytuł tekstu: "Premier szyta na miarę"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną