Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Awantury bez korzyści

Polska-Unia: awantury bez korzyści

Radosław Sikorski Radosław Sikorski Andrzej Iwańczuk / EAST NEWS
Niemieccy nacjonaliści, zagrzewani do boju przez co bardziej zaślepionych ideologów w Polsce, powrócili do Bundestagu po raz pierwszy od drugiej wojny światowej. W odpowiedzi prezydent Macron zaproponował konsolidację europejskiego centrum. A co my na to?
Do stosunków z Niemcami PiS znów wprowadza żądanie reparacji wojennych.Tobias Schwarz/AFP/EAST NEWS Do stosunków z Niemcami PiS znów wprowadza żądanie reparacji wojennych.
Angela Merkel i Jarosław Kaczyński w Warszawie, luty 2017 r.Laski Diffusion/EAST NEWS Angela Merkel i Jarosław Kaczyński w Warszawie, luty 2017 r.

Aby nie wypaść za burtę, w interesie Polski leży uczestnictwo w tych projektach od narodzin. Jednak polska polityka podróżuje po innej trajektorii, wyznaczanej przez późny sarmatyzm, resentyment i tradycyjne złudzenia. Bo czemu ma służyć polityka zagraniczna? Chyba nie polega na wykrzykiwaniu swego często słusznego poczucia krzywdy albo demonstrowaniu, że w ogóle istniejemy jako państwo. W polityce wchodzimy w porozumienia nie tylko z odwiecznymi przyjaciółmi, ale przede wszystkim rozmawiamy z rywalami, a nawet z obecnymi czy dawnymi wrogami. Celem polityki nie jest wszczynanie awantur, ale osiąganie korzyści, które wzmagają bezpieczeństwo i dobrobyt obywateli i podwyższają rangę kraju na arenie międzynarodowej. Jeśli jednak mielibyśmy zamiar realizować politykę przez konflikt, to trzeba wykazać, że będzie ona skuteczniejsza od polityki współpracy.

Mamy mnóstwo przykładów polityki poprzez konflikt: jakiś kraj robi coś, co budzi oburzenie społeczności międzynarodowej, ale uzyskuje konkretną przewagę. Albo wręcz wywołuje niesprawiedliwą wojnę – ale ją wygrywa. Na pewno nie jest polityką zagraniczną wdawanie się w awantury, które mają demonstrować własnej bazie politycznej tzw. podmiotowość, choć nikt jej nie kwestionuje. Przecież, gdy Donald Tusk negocjował wieloletni budżet europejski czy kiedy Lech Kaczyński negocjował traktat lizboński, to nikt nie kwestionował tego, że Polska samodzielnie określa swoje stanowisko, na dobre czy na złe. Nie warto więc wywoływać awantury o to, co mamy. Bo uprawianie publicystyki wobec partnerów zagranicznych to nie polityka zagraniczna, lecz wewnętrzna.

Chwyt z reparacjami

Do stosunków z Niemcami PiS znów wprowadza żądanie reparacji wojennych. Przypominam sobie dość błyskotliwe stwierdzenie Jarosława Kaczyńskiego sprzed dekady (w przedmiocie restytucji mienia u nas, w Polsce). Powiedział wtedy, że powszechna restytucja byłaby układem, w którym wnukowie biednych Polaków spłacaliby wnuków bogatych Polaków. Czyli w sprawach krajowych Kaczyński ma świadomość, że upływ czasu sprawia, iż pełnej sprawiedliwości nie sposób przywrócić. Nie wierzę też, aby uważał, że dostanie jakiekolwiek reparacje od Niemiec, tak jak musi widzieć, że odzyskanie wraku tupolewa nie zależy od stanowiska Polski. Oceniam raczej, że szykuje z góry usprawiedliwienie naszej izolacji w Europie, by móc twardemu elektoratowi wytłumaczyć, że Polska jest izolowana nie dlatego, że łamiemy własną konstytucję i prowadzimy absurdalną politykę zagraniczną, lecz dlatego, że honorowo domagamy się wyrównania naszych krzywd. A ponieważ jest w Polsce elektorat, który kieruje się resentymentem, a nie interesem, to może taką opowieść kupić, tak jak kupił tezę o zamachu smoleńskim. Uważam to za skrajną nieodpowiedzialność w czasach, gdy mamy w Niemczech najbardziej życzliwego Polsce przywódcę od tysiąca lat.

Przypominają mi moje przemówienie w Berlinie z 2011 r., kiedy wzywałem Niemcy do wzięcia większej odpowiedzialności w Europie. Wychodziłem wtedy z założenia, że uznanie faktów nie jest dla nikogo upokorzeniem. Niemcy nie są hegemonem w Europie. Byliby hegemonem, gdyby mieli 60 czy 80 proc. wpływów w Unii. A są jedynie największym akcjonariuszem: mają około 20 proc. wpływów, które wzrosną wskutek działalności nacjonalistów angielskich, bo po wyjściu Wielkiej Brytanii będą miały około 25 proc. udziału w unijnym PKB. A więc ze względu na swą wagę Niemcy mają w wielu sprawach praktyczne prawo weta, ale aby coś nowego w Europie zrobić, potrzebują koalicji. Pytam więc, co buduje nasze polskie wpływy: współprzywództwo z najpotężniejszymi krajami europejskimi (nawet z dyskomfortem, że jest się partnerem, owszem, słabszym) czy sarkanie po kątach i próba budowy jakiejś koalicji słabych?

Wiemy już, że nie ma chętnych do koalicji słabych pod polskim przywództwem, która będzie równoważyć jednocześnie wpływy Rosji, Niemiec i Brukseli. Bo nawet Węgry, które są z nami w sojuszu psujów i potencjalnych zamordystów, na taką wyprawę się nie zapisują; ochoczo zawierają porozumienia z Rosją i sprytniej od nas lawirują w Brukseli. Międzymorze czy Trójmorze – to użyteczne hasła w dziedzinie integracji infrastrukturalnej, ale poronione koncepcje geopolityczne. Nie są, niestety, niewinne, bo marnują kapitał polityczny, a i kapitał zwykły na te inwestycje pochodzi wszak głównie z Unii Europejskiej, której członkowie mogą kiedyś zdecydować, że nie chcą finansować zamysłów im wrażych. Z polskiej polityki zagranicznej trzeba usunąć element kompleksów, resentymentów i nadmiernej podejrzliwości.

Euro i Schengen

Europa jest dziś w innym momencie niż przed kilku laty. Nie grozi nam załamanie euro i rozpad całej Unii. Dzisiejszy kłopot wiąże się z tym, że drugi co do wielkości płatnik netto – Wielka Brytania – z Unii wychodzi, a to oznacza konkretnie mniej pieniędzy do podziału, zwłaszcza na fundusze spójnościowe. Po drugie, mamy też kryzys konstytucyjny: obydwa najważniejsze projekty integracyjne – strefa euro i strefa Schengen, to znaczy wspólna waluta i wspólna przestrzeń przemieszczania się – są oparte na zasadach konfederacyjnych, czyli dobrej woli państw członkowskich. A państwa członkowskie nie zawsze wypełniają zasady, które same wcześniej ustaliły. Żywimy więc uzasadnioną obawę o stabilność obu tych projektów: każdy z nich może zostać zniszczony wskutek nieodpowiedzialnego zachowania jednego zaledwie z krajów członkowskich.

Wrażenie, że zewnętrzne granice Unii nie są twardo chronione i że w systemie finansowym panuje nierównowaga, doprowadziło do poczucia braku stabilności. To przyczyniło się do brexitu i dało wiatr w żagle populistom także w Polsce. W obu przypadkach kluczowe decyzje zapadły w Niemczech. To kanclerz Niemiec zdecydowała o ratowaniu Grecji, zamiast pozwolić jej zbankrutować (czyli ułożyć się z wierzycielami) i ona też sprawiła wrażenie otwarcia granic zewnętrznych. Co prawda w kluczowym okresie kryzysu migracyjnego uchodźcy byli już w Europie. Włochy czy Grecja, pozostawione same sobie, nie wytrzymałyby tego naporu. Nie wątpię, że pani kanclerz wystąpiła wtedy ze szlachetnych pobudek, niemniej zamiast powiedzieć: Rzucamy wszystkie siły na uszczelnienie granicy, stworzyła wrażenie, że otwieramy się na nieograniczoną liczbę migrantów. Nie zwołała konferencji państw-członków grupy Schengen, lecz zdecydowała samodzielnie. To obudziło strach i umocniło tendencje populistyczne. Dlatego tych, w Polsce i w Niemczech, którzy pamiętają moje berlińskie przemówienie, proszę, aby je przeczytać ponownie i pamiętać, co naprawdę powiedziałem: że Polska będzie Niemcy wspierać w tworzeniu Europy pod warunkiem stałych z nami konsultacji.

Od tamtego czasu wiele zrobiono, by zaradzić obu kryzysom. Ostatnia decyzja Komisji, by odejść od narzucania obowiązkowych kwot relokacji uchodźców, umożliwia Polsce wygaszenie choćby tego jednego sporu z Unią; należy odtrąbić sukces i przyjąć symboliczną liczbę prawdziwych, przesianych przez nas, uchodźców. Niestety, obawiam się, że nic z tego nie będzie.

Stare krzywdy

W tych populistycznych czasach podglebie dla szarlatanów politycznych jest żyzne, chociaż nigdzie przecież większość na nich nie głosowała. Mamy dziś w Europie dwa rodzaje liderów: takich, którzy sprzedają nam resentymenty, żerują na strachach i tym, co w nas najgorsze, oraz takich, którzy próbują budzić w nas lepsze emocje, zasiać nadzieję i mobilizować do działań pozytywnych. Niestety, Polska znajduje się w tej pierwszej kategorii. Zamiast myśleć, jak wspólnie budować Europę, która będzie funkcjonalna, demokratyczna i potężna – z Polską na mostku kapitańskim – kisimy się we własnym grajdole i rozpamiętujemy stare krzywdy.

Zgadzam się z Kaczyńskim, że wejście do euro rodzi ryzyko ekonomiczne. U szczytu kryzysu finansowego w 2008 r. rynki zdewaluowały złotego na dwa kwartały o około 30 proc., co ułatwiło nam amortyzowanie szoku zewnętrznego. To niewątpliwie plus. Ale pomiędzy kryzysami kosztem jest płacenie dwa razy wyższych stóp procentowych. Na coś się trzeba zdecydować. Członkostwo w strefie euro to klasyczny europejski kompromis: trochę mniej władztwa za więcej bezpieczeństwa i konkretne korzyści – tak gospodarcze, jak i polityczne. Nie przypadkiem państwa bałtyckie poszły na daleko idące reformy, by głębiej się zintegrować z Europą Zachodnią, przyjąć euro i ugruntować u zachodnich Europejczyków przekonanie, że zawarli z nimi małżeństwo sakramentalne, a nie związek partnerski.

Szef rządzącej u nas partii twierdzi, że przyjęcie euro bardzo mocno przydusiłoby naszą gospodarkę i że o wspólnej walucie można myśleć dopiero, gdy Polska wyrówna poziom zamożności z bogatymi. To może być wyraz analfabetyzmu ekonomicznego, bo co ma waluta do poziomu zamożności? Gdyby zdolność do kontrolowania i psucia własnej waluty była receptą na bogactwo, to mocarstwem ekonomicznym powinna być Argentyna, Wenezuela czy schyłkowy PRL z 800 proc. inflacji. Nawet jeśli osiągniemy 100 proc. unijnego dochodu, to jeszcze nie wejdziemy na ten sam poziom dobrobytu, bo zamożność to bieżący dochód i zakumulowane bogactwo. A więc stanowisko PiS to odsuwanie przyjęcia euro na święty nigdy, dorabianie pseudoteorii ekonomicznej do nacjonalistycznego instynktu, którego prawdziwym celem jest po prostu maksymalizowanie pól samodzielnego podejmowania decyzji. Kaczyńskiemu chodzi o to, by mu się nikt nie wtrącał ani do konstytucji, ani sądownictwa, organizacji pozarządowych, ani – za chwilę – do mediów. I żeby w razie czego mógł dodrukować pieniędzy. Czytaj: dajcie mi pełnię władzy, a ja wam zrobię dobrze. Takich liderów już w Europie mieliśmy, recydywa jest zbędna.

To nas sporo kosztuje

Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że wpływ na podejście obu premierów, z którymi pracowałem – Jarosława Kaczyńskiego i Donalda Tuska – do Europy ma drobny, acz ważny szczegół. Wchodząc do wielkiej polskiej i europejskiej polityki, obydwaj dżentelmeni próbowali – z trudem – nauczyć się angielskiego w dojrzałym wieku. Tusk wytrwał, bez czego nie wszedłby na sam unijny szczyt. Kaczyński nie dał rady; chociażby z tego powodu dla reszty Europy zawsze będzie egzotycznym jegomościem z innej epoki. Szefowi PiS najwyraźniej nie starczyło wytrwałości i ambicji. Jego osobista alienacja, kompleksy i urazy wobec innych europejskich polityków coraz więcej nas kosztują. W dyplomacji mówi się, że politycy dzielą się na lepszych od swojego kraju i gorszych od swojego kraju. Niestety, ostatnio mamy pecha.

***

Radosław Sikorski, były minister obrony, spraw zagranicznych i marszałek Sejmu, Senior Fellow na Uniwersytecie Harvarda.

Polityka 40.2017 (3130) z dnia 03.10.2017; Temat tygodnia; s. 16
Oryginalny tytuł tekstu: "Awantury bez korzyści"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną