Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Wojna między BBN a MON osiąga nowy poziom. Jej ofiarami padają nawet liniowi dowódcy

Wojna podjazdowa między Andrzejem Dudą a Antonim Macierewiczem zatacza coraz szersze kręgi. Wojna podjazdowa między Andrzejem Dudą a Antonim Macierewiczem zatacza coraz szersze kręgi. MON / Flickr CC by 2.0
Ofiarą wojny BBN z MON padł pierwszy dwugwiazdkowy generał, jeden z trzech dowódców dywizji. Kampania oskarżeń i podejrzeń uderza już wprost w operacyjne struktury wojska.

Gen. dyw. Marek Sokołowski „oddał się do dyspozycji” ministra obrony po tym, jak dziennik „Fakt” zapytał MON o rzekome nieujawnienie jego służby w szeregach Wojskowej Służby Wewnętrznej pod koniec lat 80. To sformułowanie, zresztą nie znajdujące formalnej podstawy w przepisach ustawy o służbie żołnierzy zawodowych, może oznaczać że generał po prostu złożył dymisję z zajmowanego stanowiska i czeka na jej zatwierdzenie.

„Fakt” pisze, że „odkrycie kłamstwa we wniosku” miało doprowadzić do weryfikacji przez BBN wszystkich napływających z MON wniosków i wstrzymania nominacji generalskich. Pytanie dlaczego w 2016 r. BBN nie miało zastrzeżeń w chwili zeszłorocznego awansu, pozostaje otwarte. Rzeczniczka MON twierdzi wręcz, że prezydenckie Biuro miało wszystkie informacje o służbie Sokołowskiego, a na dowód tego ministerstwo publikuje fragmenty przekazanego do BBN biogramu, który zaczyna się właśnie od służby w WSW. Biogram trafił do BBN w 2011 r., wraz z wnioskiem o nominację na generała brygady, kiedy płk Sokołowski został dowódcą 25. Brygady Kawalerii Powietrznej.

Czy BBN nie było w stanie sięgnąć do odpowiedniej teczki? Trudno w to uwierzyć.

Sprawy Marka Sokołowskiego i Krzysztofa Motackiego

Odejście dowódcy dywizji w takiej atmosferze, jeśli istotnie nastąpi, będzie wyrazem nowej eskalacji wojny między BBN a MON, której ofiarami zaczynają padać liniowi dowódcy. Pierwszy był gen. bryg. Krzysztof Motacki, dowódca wielonarodowej dywizji NATO i sąsiad Sokołowskiego ze sztabu w Elblągu. Motackiego kilka tygodni oskarżono, również poprzez media, o odbycie w Moskwie „kursu GRU”. Wydane w kontekście jego sprawy oświadczenie BBN nie pozostawia wątpliwości, że zastrzeżenia wobec tego epizodu jego służby miało właśnie prezydenckie biuro.

Na razie generał Motacki i jego zwierzchnicy w MON wytrzymują presję i dymisji nie ma. Wcześniej mieliśmy do czynienia z personalnymi atakami MON na oficerów i pracowników BBN, którym zarzucano PRL-owską przeszłość i służbę w WSW. Po nich nastąpiły co prawda dwie dymisje, ale też determinacja w obronie zaatakowanego generała Jarosława Kraszewskiego. Generał Sokołowski przyjechał do Warszawy i jego los ma się rozstrzygnąć wkrótce.

Czym zajmowała się Wojskowa Służba Wewnętrzna?

Czym była WSW? Najprościej mówiąc, poprzedniczką żandarmerii, wojskową policją. „Idzie żołnierz z długimi włosami, WSW go goni Alejami” śpiewał klasyk znający realia PRL. I faktycznie w czasach masowego poboru i równie masowej chęci unikania zasadniczej służby wojskowej, część zadań WSW obejmowała wyłapywanie niesubordynowanych. Patrole WSW często można było napotkać wokół dworców i stacji kolejowych, bo tam w końcu musieli dotrzeć żołnierze na przepustkach i ci z biletem.

Nierzadkie były przypadki nieuzasadnionego brutalnego traktowania, wsadzania do aresztu właśnie za długie włosy czy nieregulaminowe umundurowanie. Nawet za brak przybornika umożliwiającego przyszycie urwanego guzika.

To jednak anegdoty. Nie powinny przysłaniać udokumentowanych przez historyków faktów sprowadzających WSW – a przynajmniej jej część – do roli tajnej policji politycznej w wojsku, odpowiedzialnej za represje i zbrodnie od końca stalinizmu przez pomarcowe czystki antysemickie do operacji wprowadzenia stanu wojennego.

Jeszcze mroczniejszą kartę ma bezpośrednia poprzedniczka WSW, Informacja Wojskowa – instytucja zbrodnicza, ustanowiona przez sowieckiego okupanta i wprost służąca „umacnianiu władzy ludowej”.

Dziedzictwo wojskowych służb PRL zostało w części przekreślone likwidacją WSW w roku 1990, kiedy powstała Żandarmeria Wojskowa, zajmująca się utrzymaniem porządku i ściganiem przestępstw w wojsku. Kompetencje wywiadowcze i kontrwywiadowcze przejęły Wojskowe Służby Informacyjne, również instytucja nowego ustroju – choć wiemy z jakim bagażem. Ale generał Marek Sokołowski w WSW nie pełnił żadnej kluczowej roli. Służbę zakończył jako dowódca patrolu. Mógł więc co najwyżej wyłapywać marudzących na dworcach żołnierzy służby zasadniczej. Jego oficjalnie publikowany życiorys faktycznie pomija ten okres, co trzeba odnotować, ale fragment ujawniony przez MON wszystko pokazuje czarno na białym. Oficerowie znający generała mówią w dodatku, że sam był wtedy „wzięty w kamasze”, co potwierdza też resort.

Co Sokołowski robił w WSW?

Ale generał Marek Sokołowski w WSW nie pełnił żadnej kluczowej roli. Służbę – według „Faktu” – zakończyć miał jako dowódca patrolu. Co najwyżej, mógł więc wyłapywać marudzących na dworcach żołnierzy służby zasadniczej. Jego oficjalnie publikowany życiorys faktycznie pomija ten okres, co trzeba odnotować. Oficerowie znający generała mówią jednak, że sam był wtedy „wzięty w kamasze” a jako poborowy wykształcony lepiej od ówczesnej średniej, skierowano go do służby w WSW.

Fakt ten miał być w wojsku powszechnie znany, przynajmniej wśród wyższej kadry. Dopiero po odsłużeniu przymusowych dwóch lat Sokołowski poszedł do Wrocławia na uczelnię, która rozpoczęła jego poważną karierę w wojsku. Karierę, która przez misje bojowe i uczelnie kończone w kraju i za granicą, doprowadziła go w 2011 r. do pierwszej generalskiej gwiazdki. Drugą otrzymał w zeszłym roku, zostając dowódcą naszej „frontowej” dywizji, kluczowej dla obrony Polski przed ewentualną agresją ze wschodu i bardzo istotnej dla całej wschodniej flanki NATO. W wieku 51 lat jest jednym z najmłodszym spośród naszych nielicznych dwugwiazdkowych generałów (jest ich 15).

Jego kariera wskutek bezprecedensowej wymiany ciosów między politycznymi zwierzchnikami wojska właśnie zawisła na włosku.

Wojna hybrydowa między MON a BBN

Cisną się na usta słowa ciężkie. Wojna między Karową a Klonową zaczyna uderzać w najistotniejszych liniowych oficerów: dowódców dywizji narodowej i sojuszniczej. Szef BBN sam nazwał sytuację mianem wojny hybrydowej, ale jeśli ten konflikt został wypowiedziany na takich właśnie zasadach, to dziś trudno nie mieć wrażenia, że przyjęły je obie strony.

Personalne ciosy padają w obu kierunkach i sięgają coraz wyżej. W wywiadach padają szokujące słowa: o linczu, o działaniach operacyjnych prowadzonych przeciwko BBN i prezydentowi RP, o inwigilacji. Według odwołanego z biura analityka, byłego oficera kontrwywiadu, gra toczy się o faktyczne zwierzchnictwo nad wojskiem, o kontrolę nad armią. Wszystko zaś przy nie kwestionowanym przez żaden ze skonfliktowanych ośrodków wzroście zewnętrznego zagrożenia militarnego Polski. Jeśli tak jest, trzeba zadać pytanie, komu to służy?

Jest ktoś, łatwy do zidentyfikowania, kto cieszy się patrząc na sytuację w Polsce. To Władimir Putin. Bez angażowania środków wojskowych, przynajmniej nie w sposób jawny, być może w ogóle bez swojej roli, uzyskuje efekt w postaci widocznego osłabienia dowództwa polskiej armii. Autorytet dowódców jest podważany, nowe nominacje generalskie nie są wręczane. Minister pozwala sobie na akty i wypowiedzi wrogie wobec prezydenta - zwierzchnika sił zbrojnych. Prezydent sygnalizuje, że nigdy nie zgodzi się na pewne propozycje ministra. Trwa wojna – chyba już wszystkich ze wszystkimi. A Putin ani razu nie musiał strzelać – Polacy wykańczają się sami.

Trudno liczyć, by jakaś interwencja z zewnątrz mogła przerwać tę spiralę ku przepaści. Ale opamiętanie musi nadejść, bo inaczej wojsko czeka paraliż, demoralizacja i chaos – a w razie wojny – klęska. Może jest czas, by zabrał głos szef sztabu generalnego, tradycyjnie zwany pierwszym żołnierzem Rzeczpospolitej. Larum grają i na Rakowieckiej na pewno je słychać, ale generał broni Leszek Surawski do tej pory nie komentował publicznie trwającej ponad jego głową wojny.

Jest formalnie podwładnym ministra obrony, choć w układzie wojennym, jako wódz naczelny podlega prezydentowi. Mógłby – dla dobra Wojska Polskiego – zaapelować o rozejm. Ale pierwszeństwo, zgodnie z konstytucją, należy do samego prezydenta, zwierzchnika Sił Zbrojnych. Może więc Andrzej Duda zdecyduje się na bardziej zdecydowane postawienie sprawy, przecięcie fali oskarżeń. W poniedziałek, przy okazji podpisywania ustawy o zwiększeniu funduszy na wojsko, ma wygłosić przemówienie. Trudno byłoby zaakceptować, że przejdzie do porządku nad sytuacją i będzie mówić wyłącznie o pieniądzach.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną