Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Świadek

Polska w obiektywie Chrisa Niedenthala

Chris Niedenthal Chris Niedenthal Piotr Jaxa / Forum
Chris Niedenthal, fotograf, opowiada o swych zdjęciach, które po latach stały się symbolami przemian w Polsce, oraz o tym, jak Polska jeszcze będzie się zmieniać.
Drugi dzień strajku w Stoczni Gdańskiej, sierpień 1980 r.Chris Niedenthal Drugi dzień strajku w Stoczni Gdańskiej, sierpień 1980 r.
Bazar Różyckiego na warszawskiej Pradze, późne lata 70.Chris Niedenthal Bazar Różyckiego na warszawskiej Pradze, późne lata 70.
Lech Wałęsa z żoną Danutą, na drugim planie: Feliksa Golos, matka Danuty, Gdańsk, listopad 1980 r.Chris Niedenthal Lech Wałęsa z żoną Danutą, na drugim planie: Feliksa Golos, matka Danuty, Gdańsk, listopad 1980 r.
Słynny, symboliczny kadr ze stanu wojennego, grudzień 1981 r.Chris Niedenthal Słynny, symboliczny kadr ze stanu wojennego, grudzień 1981 r.
Neon kasyna na Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie, ok. 1990 r.Chris Niedenthal Neon kasyna na Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie, ok. 1990 r.
Kolejka do sklepu Mody Polskiej na rynku we Wrocławiu, lipiec 1982 r.Chris Niedenthal Kolejka do sklepu Mody Polskiej na rynku we Wrocławiu, lipiec 1982 r.
Czarny Protest przed Sejmem, 1 października 2016 r.Chris Niedenthal Czarny Protest przed Sejmem, 1 października 2016 r.

Juliusz Ćwieluch: – Zagadka z cytatem: „Mam nadzieję, że pisząc to wszystko publicznie, nie zepsuję szans jakiemuś przyszłemu pokoleniu w jakimś przyszłym stanie wojennym. TFUUU! Muszę wypluć te słowa, ale nic takiego na pewno się nie wydarzy!”. Kto to napisał?
Chris Niedenthal: – Chyba nie ja?

Niestety, nie zaliczył pan egzaminu z autobiografii. Chris Niedenthal, „Zawód: fotograf”, strona 216. Premiera książki 2011 r.
Okazuje się, że sześć lat w młodej demokracji to jednak szmat czasu. Pisząc te słowa, byłem przekonany, że powtórka z historii nam nie grozi. Dziś już nie jestem tego taki pewny. Myślę, że Jarosławowi Kaczyńskiemu i jego ludziom tak się spodobała władza, że drugi raz już jej nie oddadzą. Pewnie wielu osobom rozwiązanie siłowe wydaje się tak samo nierealne jak mnie sześć lat temu, bo inaczej nie mogę sobie wytłumaczyć tej bierności, kiedy PiS zawłaszcza im państwo.

Może nie czuli, że to państwo jest ich, więc aż tak ich to nie boli.
Samego mnie denerwowało, gdy poprzednia władza ciągle mówiła, że czegoś się nie da zrobić. Miasta przypominają wizualnie śmietnik, bo każdy wiesza reklamy, gdzie mu się żywnie podoba. Platforma rozpoczęła z tym walkę. Powstała ustawa. Przegłosowali ją i jest, jak było. A ci mówią, że da się zrobić wszystko.

Da się?
Czy w służbie zdrowia się poprawiło? Albo armia jest lepsza po wyrzuceniu wszystkich najważniejszych generałów? Kto się tym interesuje, wie, jak jest. Ci, którzy są bierni, wiedzą tylko, że co miesiąc wpada im na konto 500 zł na dziecko, więc nie ma co narzekać, bo wcześniej nie dawali.

Wydaje mi się, że przez ostatnie 27 lat Polacy nie zdążyli polubić własnego państwa, dlatego trochę im nie zależy, że właśnie jest niszczone. Urodziłem się w Londynie, ale w Polsce przeżyłem najlepsze chwile swojego życia i smutno mi, że kraj, który pokochałem, tak brzydko się zmienia.

Dlaczego pan tu przyjechał?
Zakochałem się.

W Polsce?
Na początek w dziewczynie. Zmotywowała mnie do przyjazdu i na tym się skończyło. Za to z Polską wyszło mi jak najbardziej. Czuję się Polakiem. Utożsamiam się z Polską.

Nie jest pan taki do końca polski.
Urodziłem się, wychowałem i wyedukowałem w Anglii, to pewnie jakoś mnie naznaczyło. Polskę pierwszy raz zobaczyłem na oczy, mając 13 lat, w 1963 r., ujęła mnie gościnność i serdeczność Polaków. Polska była dużo biedniejsza, ale gdzie tylko przychodziliśmy, witały nas suto zastawione stoły. W Anglii tego nigdy nie widziałem. Nie narzekam, broń Boże, na Anglików, ale na palcach jednej ręki, no może dwóch, mógłbym policzyć sytuacje, gdy byłem zaproszony do jakiegoś angielskiego domu. Zresztą rodzice żyli głównie w środowisku polskim. Anglicy do obcokrajowców podchodzą z rezerwą. W Polsce też złapałem bakcyla fotografii. Jako 14-latek z bratem mojej matki po raz pierwszy pracowałem w ciemni i widziałem cud, kiedy na kartce papieru nagle pojawiają się postaci.

Polacy dla londyńczyka nie wydawali się nieco kosmiczni?
Myślę, że to ja sprawiałem wrażenie kosmity, zwłaszcza jak zachwycałem się Polską, a później, w połowie lat 70., kiedy postanowiłem zamieszkać tu na dłużej. Większość ludzi kombinowała, jak się stąd wyrwać na Zachód, a ja zrobiłem ruch w drugą stronę.

Porzucił pan demokrację i wybrał kraj autorytarny.
Szczerze mówiąc, nie bardzo mnie wtedy obchodziło, kto w Polsce rządzi. Tym bardziej że jako obcokrajowiec nie zawsze wiedziałem, kto jest kim i o co chodzi. Unikałem polityki, żeby za bardzo nie ściągać na siebie uwagi Urzędu Bezpieczeństwa. Ja po prostu chciałem normalnie żyć. Po wyborze Polaka na papieża sprzedałem swoje zdjęcia do „Sterna”, a „Life” kupił jedno. A potem porwał mnie entuzjazm Solidarności i zamiast dla „National Geographic”, o czym zawsze marzyłem, zacząłem pracować dla tygodników żyjących polityką. Po pięciu latach mieszkania w Polsce poczułem, że przyjazd tu był dużo lepszym pomysłem, niż myślałem. Pracowałem już nie tylko dla „Sterna”, ale dla „Newsweeka” i „Time’a”, a jeszcze później dla „Der Spiegel”.

Pamięta pan pierwszy duży temat?
Paul Martin, korespondent „Newsweeka” z Bonn, wygrzebał skądś informację o nielegalnych kościołach w Polsce, które ludzie wtedy spontanicznie budowali, nie mając zgody władz. Różne mieli na to patenty. Jedni budowali kościół po kryjomu w stodole, jak był gotowy, to w nocy rozbierali stodołę. Byliśmy też w prywatnym domu, do którego dobudowano gotycką nawę i kawałek po kawałku zmieniono ten dom w kościół. Stojących kościołów władza nie miała już odwagi burzyć. Ten temat to był mój chrzest i wejście do dużych zagranicznych tytułów. Co prawda już bez Martina, bo w Polsce długo nie popracował. Został oskarżony o szpiegostwo i uznany za persona non grata.

Panu szczęście dopisywało.
14 sierpnia 1980 r. zadzwonił do mnie Michael Dobbs, korespondent „Sunday Times”. Powiedział, że jest strajk w Stoczni Gdańskiej, i zapytał, czy z nim pojadę. Tam pierwszy raz zetknąłem się z wąsatym robotnikiem, którego rozmowę z Dobbsem tłumaczyłem na angielski, ale za cholerę nie mogłem zapamiętać nazwiska tego gościa.

Wałęsa. Z tamtego materiału bardzo lubię zdjęcie zmęczonych robotników śpiących na klombie. Piękne, malarskie ujęcie.
Miło słyszeć, ale moje zdjęcia są proste, bez upiększeń i zabawy formą. Nie postrzegam ich jako malarskich. Jestem reporterem. Pracuję na rzeczywistości, żywię się emocjami.

Bał się pan UB?
Po sprawie księdza Popiełuszki trudno było mieć jakieś złudzenia, co to za ludzie. Mnie jakoś specjalnie nie straszyli, raczej utrudniali życie. Zawsze dbałem, żeby cenne dla mnie rolki z filmami mieć schowane, a oddawać im puste filmy. A jak bałem się zatrzymania, to przyklejałem filmy taśmą do parapetów albo innych miejsc i później po nie wracałem. Czasem sam się zastanawiałem, jak to wszystko działa. Z jednej strony zamordyzm, a z drugiej strony pozwalali wysyłać niewywołane filmy do Nowego Jorku. Przemyciłem w ten sposób sporo rzeczy, których woleliby, żeby na Zachodzie nikt nie widział.

A dlaczego filmy szły niewywołane?
Taki był wtedy standard. Największe tytuły chciały dostawać niewywołane filmy. Oficjalnie mówiło się, że chodzi o to, iż ich ludzie w ciemni pracują w jednym standardzie wywoływania. Ale tak naprawdę w ten sposób mieli gwarancję, że nikt poza nimi nie będzie miał tych zdjęć. W czasie stanu wojennego pierwsze rolki przewiózł przypadkowo złapany przeze mnie na dworcu niemiecki student. Wywołanych zdjęć chyba bym mu nie dał, żeby go nie narażać.

Spodziewał się pan wybuchu stanu wojennego?
Czuć było napięcie i oczekiwanie, że coś się stanie, ale sam wybuch stanu wojennego był dla mnie zaskoczeniem. Z perspektywy czasu widać, że przygotowania właściwie odbywały się na naszych oczach, tylko zabrakło nam wyobraźni, żeby połączyć te wszystkie elementy w jedną całość. Informacja o przedłużeniu poboru o dwa miesiące, grupy operacyjne, które zaczęto tworzyć, manifestacyjne przejazdy wojska przez centra miast, to wszystko się działo.

Nadchodzi czas apokalipsy?
Dla mnie budowa Wojsk Obrony Terytorialnej jest takim sygnałem. Przecież Antoni Macierewicz mówi otwarcie, że ich zadaniem będzie walka z wrogiem zewnętrznym i wewnętrznym. Jakiego wroga wewnętrznego można mieć na myśli w tak homogenicznym społeczeństwie jak polskie? Albo te ciągłe zmiany komendantów policji. W samej Warszawie było już czterech w ciągu dwóch lat. Przecież to niemożliwe, żeby żaden się nie sprawdził. Widocznie nie byli dosyć ulegli wobec władzy. To wszystko się dzieje. Ale myślę, że znów brakuje nam wyobraźni, żeby zobaczyć, w którą stronę zmierza. Ja już to widziałem i fotografowałem.

Zdjęcie z żołnierzami pod kinem Moskwa przykleiło się do pana chyba na zawsze.
Czasem czuję się trochę jak aktor, który zagrał w setce filmów, ale kojarzony jest tylko z jedną rolą. Nie narzekam, bo w pamięci ludzkiej zostało, że Niedenthal zrobił przynajmniej jedno dobre zdjęcie.

Jest dobre?
Nie jest najgorsze. Jak tylko zobaczyłem ten kadr, od razu wiedziałem, że to jest materiał na niezłą symboliczną fotę. Kino Moskwa, plakat do filmu „Czas apokalipsy” i żołnierz z karabinem. Pierwsze ujęcie zrobiłem jeszcze z ukrycia z samochodu – a prowadził mój szwagier – ale czułem, że to nie jest to. Jeździliśmy wtedy po Warszawie we trzech – ja, Piotr Jaxa-Kwiatkowski i amerykański fotograf. Pracowaliśmy razem, bo baliśmy się, żeby w razie aresztowania słuch po nas nie zaginął. Widząc, że za drzewami stoi wóz bojowy SKOT, zaparkowaliśmy samochód i poszliśmy poszukać okna, z którego można mieć lepsze ujęcie. Fotografowaliśmy to we trzech. Tak się ułożyło, że to moje zdjęcie przeszło do historii.

Dlatego że poszło w „Newsweeku”?
„Newsweek” wydrukował je jako jedno z kilku. W małym formacie i na dodatek obcięli napis „Moskwa” na kinie, więc chyba nie było dla nich aż tak ważne.

Nie ma pan wrażenia, że historia zatoczyła koło?
Jak się spojrzy szerzej na to, co się dzieje na świecie, to rzeczywiście widać jakiś zły trend. Działania Putina na Ukrainie, wybór antydemokratycznego prezydenta w USA, tak jakby ludzie zmęczyli się tym długim okresem bez wojny i podświadomie do niej parli. Pozornie to brzmi bez sensu, ale jest w nas jakiś gen samozagłady i obym się mylił, ale chyba właśnie się uaktywnia. Zapomnieliśmy już, czym jest wojna, i zaczynamy niebezpiecznie flirtować z myślą, że może nie byłoby takie złe podpalić świat jeszcze raz.

Był pan na wojnie?
Można powiedzieć, że otarłem się o wojnę w Jugosławii, gdy Słowenia ogłosiła w 1991 r. niepodległość, ale jak zawsze miałem szczęście i wyjechałem ze Słowenii kilka godzin przed tym, jak serbskie czołgi przekroczyły jej granicę. Spieszyłem się, bo obiecałem żonie, że pojedziemy na ślub naszych znajomych.

Wrócił pan po ślubie?
Tak. Ale wtedy już utknąłem na granicy austriacko-słoweńskiej, gdzie w atmosferze pikniku tłumy ludzi na kocykach przyglądały się, jak po drugiej stronie małej rzeczki serbskie czołgi ostrzeliwały pozycje Słoweńców. My zajadaliśmy kanapki i popijaliśmy coca-colą, a oni tam próbowali się powyrzynać. Kompletnie absurdalna sytuacja. Bardziej przedsmak wojny niż wojna pełną gębą. Ale to mi wystarczyło, żeby nigdy nie pchać się na prawdziwą.

Reporterzy wojenni to elita elit.
Nigdy nie rozumiałem fotografów, którzy chcieli jechać na wojnę. Ale mam dla nich ogromny szacunek, bo to jest szczyt zaangażowania w moim zawodzie. Instynktownie wyczuwałem, że cena, jaką trzeba zapłacić za to zaangażowanie, jest jednak za wysoka.

Krzysztof Miller dostał wysoki rachunek [patrz „Na własne oczy”, POLITYKA 37].
Szanuję to, co robił. Jego samobójcza śmierć bardzo mnie zszokowała. Fotograf siłą rzeczy angażuje się w to, co robi, ale on zrobił chyba o jeden krok za daleko.

Pierwsze zdjęcia zaczął robić na manifestacjach NZS. Opowiadał mi, że fascynowały go emocje, które wtedy widział w ludziach. Pana też zafascynowały emocje tłumu, który 11 listopada przeszedł ulicami Warszawy?
Raczej przestraszyły. W głowie mi się nie mieści, jak w mieście, w którym powstanie warszawskie otaczane jest takim kultem, można było dopuścić do przemarszu faszystów.

Fotografował pan tych ludzi. Co pan zobaczył?
Siłę. Czuć było, że czują się pewnie. Mają ciche przyzwolenie ze strony władz. Nie muszą się już kryć ze swoimi poglądami. Jak mogło dojść do tego, że ksiądz błogosławi oenerowców przed marszem? Dzwonią do mnie znajomi z zagranicy i pytają, co się dzieje. Polska w oczach Europy staje się krajem niezrozumiałym, obcym.

A może mentalnie bliżej nam jednak do Moskwy niż do Brukseli?
Może tak, ale głupio bym się czuł, gdyby okazało się, że te 27 lat demokracji to była tylko nieudana próba i wracamy do PRL, tyle że takiego z pełnymi półkami.

Bigosowy PRL?
Tylko nie bigosowy, bo ja, proszę pana, robię świetny bigos i źle bym się czuł, gdyby ta potrawa kojarzona była z tamtymi czasami. Polacy mają piękną historię, stać nas na nawiązywanie do lepszych wzorców.

Historia potrafi być plastyczna. Wojnę wygrali żołnierze wyklęci, a strajk w stoczni poprowadził Lech, tylko że Kaczyński.
Wie pan, ja nawet mam Lecha Kaczyńskiego na zdjęciu ze stoczni. Fotografowałem mojego przyjaciela Krzysztofa Bobińskiego, który pracował dla „Financial Times”, i uwieczniłem go, jak siedział zmęczony przed salą BHP. Z lewej strony w cieniu siedzi jakaś mało wyraźna postać. Po latach dowiedziałem się, że to Lech Kaczyński. Wtedy w czasie strajku był drugorzędną postacią. A Jarosława nigdy nie widziałem. Z Lechów liczył się tylko Wałęsa.

Chyba Bolek.
Nie dla mnie. Fotografowałem Wałęsę latami i widziałem, ile oddał z siebie Polsce. Pamiętam, że ludzie go kochali. Dosłownie nosili go na rękach. Przyjeżdżał, wysiadał z samochodu, a ludzie go dopadali i spontanicznie zaczynali podrzucać, podawać sobie z rąk do rąk górą. Na najlepszych koncertach rockowych takich emocji nie widziałem.

Potrafił spontanicznie porwać za sobą tłumy. Gorzej wypadał w oficjalnych wystąpieniach, ale jak trzeba było uspokoić strajkujących, to mówił tak, że owijał sobie ludzi wokół palca. Z fotoreporterami też tak potrafił. Dobrze wiedział, że prasa zagraniczna jest mu potrzebna, żeby podtrzymywać zainteresowanie sprawami polskimi.

Zimna kalkulacja, czy też nić sympatii?
Trudno mi odpowiadać za niego, ale podczas olimpiady w Salt Lake City w 2002 r. spotkaliśmy się w czasie jakiegoś wywiadu i powiedział mi: „Słuchaj Chris, ty się jakoś w ogóle nie rozwijasz. Ja byłem elektrykiem, potem związkowcem, noblistą i na koniec prezydentem Polski – a ty cały czas nic tylko fotografujesz i fotografujesz”.

Rzeczywiście, chyba stoi pan w miejscu...
Zaskoczę pana, ale już nie. Po latach wróciłem do grania na perkusji. Reaktywowaliśmy z kolegami zespół. Jeden z przyjaciół kupił dom z krytym basenem, a że do niczego mu ten basen nie jest potrzebny, to urządziliśmy sobie w nim miejsce naszych prób. Gra idzie nam coraz lepiej. Tylko z wyjściem z basenu mamy problem, bo schodki są prowizoryczne, a my już mamy swoje lata. Ale to jest, proszę pana, szczegół.

rozmawiał Juliusz Ćwieluch, fotografie Chris Niedenthal

***

Chris Niedenthal – wybitny fotoreporter i dokumentalista. Urodził się w 1950 r. w polskiej rodzinie w Londynie, od 1973 r. mieszka w Polsce. Absolwent London College of Printing. Dawniej związany z największymi światowymi magazynami: „Newsweek”, „Time” oraz „Der Spiegel”, obecnie fotograf niezależny. Autor kilku albumów fotograficznych, m.in. „Polska Rzeczpospolita Ludowa. Rekwizyty”, „13/12. Polska stanu wojennego”, jak również autobiografii „Zawód: fotograf”.

Polityka 1.2018 (3142) z dnia 26.12.2017; Na własne oczy; s. 140
Oryginalny tytuł tekstu: "Świadek"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną