Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Zdrowie, nasze zdrowie

Zmiany w służbie zdrowia? Rozliczmy PiS z obietnic wyborczych

Placówkom służby zdrowia zabierano etaty, zamiast je dodawać. Placówkom służby zdrowia zabierano etaty, zamiast je dodawać. Daan Stevens / Unsplash
Wbrew zapowiedziom obecny stan służby zdrowia nie zostanie nawet istotnie zmieniony w 2025 roku.

Protest lekarzy zatacza coraz szersze kręgi i wiele szpitali zaczyna mieć problemy z obsługą pacjentów. Przypuszczam, że bardzo wiele osób nie bardzo rozumie, o co chodzi. Sam do nich do niedawna należałem. Kilka dni temu rozmawiałem z dwojgiem lekarzy, którzy wyjaśnili mi okoliczności wypowiadania umów op-out. Przez klauzulę opt-out rozumie się pisemne oświadczenie pracownika dyżurującego (najczęściej dotyczy to lekarza) o wyrażeniu zgody na pracę w wymiarze przekraczającym przeciętnie 48 godzin na tydzień w przyjętym okresie rozliczeniowym.

Podpisanie tej klauzuli wiąże się bardzo często z problemem, jak ustalić rzeczywisty wymiar czasu pracy danego lekarza, a także czas na wypoczynek. Jest bowiem rzeczą oczywistą, że poczynania w kierunku ochrony zdrowia i często życia ludzkiego muszą być wykonywane przy wysokiej sprawności psychicznej i fizycznej. Dyrektywa o klauzuli opt-out stanowi, iż lekarz może, ale nie musi, indywidualnie i dobrowolnie wyrazić zgodę na wydłużenie czasu pracy powyżej 48 godz. na tydzień, a pracodawcy nie wolno dyskryminować czy wyciągać konsekwencji służbowych wobec pracownika, który nie wyrazi takiej zgody.

Skąd się wzięła klauzula opt-out?

Cała sprawa wygląda trochę dziwacznie. 48 godzin to przecież normalny tydzień pracy wedle Kodeksu pracy, a to rodzi pytanie, skąd się wzięła potrzeba przedłużania czasu pracy w przypadku lekarzy. Rzecz sięga 2004 roku i jest związana z przyjęciem Polski do Unii Europejskiej. Akcesja ta była związana z dostosowaniem się Polski do wielu zasad obowiązujących w UE. Dotyczyły one m.in. systemu opieki zdrowotnej.

Okazało się jednak, że w naszym kraju nie ma wystarczającej liczby lekarzy, aby dostosować schemat służby zdrowia do wymagań UE. Ówczesny rząd pod wodzą p. Millera wpadł na pomysł wprowadzenia klauzuli op-out, co oznaczało, że praca na jej podstawie jest traktowana jako odbyta poza miejscem zatrudnienia, tj. jakby na drugim etacie. Korzyść była obopólna – rząd oszczędzał, gdyż dodatkowe wynagrodzenie było i tak niższe od płacy etatowej, lekarze – ponieważ mogli zarobić dodatkowe pieniądze.

Trudno powiedzieć, czy to rozwiązanie było prowizoryczne do czasu zwiększenia liczby etatów w służbie zdrowia czy też jako trwałe łatanie dziury wedle reguły, że jakoś to będzie, ale trwa już ponad 13 lat. Żaden rząd nie zabrał się poważnie do reformowania służby zdrowia, w tym spowodowania znacznego wzrostu nakładów na nią. Na razie oscylują wokół 4,4–4,8 proc. PKB i tak ma być do 2020 roku. Stawia to Polskę na 36. miejscu (a więc nisko) wśród państw monitorowanych przez Organizację Współpracy i Rozwoju, i na drugim od końca w Europie (OECD) – OECD wynosi 6,9 proc. PKB (wedle Ministerstwa Zdrowia, 8,7 proc. – wedle innych źródeł).

Niedawno przyjęto – m.in. pod wpływem protestu tzw. lekarzy rezydentów – ustawę stanowiącą, że sytuacja zacznie się zmieniać w 2021 roku, a nakłady na zdrowie wyniosą 6,8 proc. PKB w 2025 roku. Niektóre dane mówią o 6 proc. Rząd bardzo szczyci się tym przewidywanym wynikiem – wręcz jako rewolucyjnym. Dane porównawcze wskazują, że nie za bardzo jest czym, ponieważ średnia OECD będzie na pewno wyższa od polskich nakładów.

Polski niewydolny system

Pojawiły się też nowe okoliczności. Placówkom służby zdrowia zabierano etaty, zamiast je dodawać. Brak lekarzy został spowodowany ich wyjazdami za granicę. Ponoć od 2014 roku wyjechało 10 tys. lekarzy, 2 tys. stomatologów i 17 tys. pielęgniarek. Nie nastąpiła podwyżka uposażeń w służbie zdrowia. W rezultacie lekarze po to, aby utrzymać poziom zarobków, godzili się na coraz większy wymiar pracy w ramach op-out, często dochodzący wręcz do absurdalnych rozmiarów, nawet 500 godzin miesięcznie.

Okazało się również, iż pewne usługi w ościennych krajach są tańsze niż w Polsce, co zdaje się wskazywać na to, że nasz system jest niewydolny, a nawet wręcz nieuczciwy, o czym zresztą świadczy biurokracja wymagana przez Narodowy Funduszu Zdrowia, nękająca lekarzy i pacjentów, odległe (do kilkunastu lat) terminy niektórych zabiegów, np. chirurgicznych czy ortopedycznych (przy ich niemal natychmiastowej dostępności w placówkach prywatnych, oczywiście za odpowiednią opłatą), stale drożejące lekarstwa czy zmienianie umów zawartych z prywatnymi placówkami radiologicznymi. Menedżerowie służby zdrowia w krajach zachodnich, chcąc zapewnić dyżury w weekendy (miejscowi lekarze nie są zbyt chętni do ich odbywania), organizowali specjalne grupy lekarzy z Polski, przywożonych specjalnymi autobusami i odbywających dyżury w niemieckich czy nawet brytyjskich szpitalach, oczywiście znacznie lepiej płatne niż godziny w ramach op-out. W tej sytuacji najpierw zaprotestowali tzw. rezydenci, a teraz także inni lekarze. Nie chcą leczyć w takich warunkach i za takie pieniądze. Uważają na przykład, że wożenie polskich lekarzy na weekendowe dyżury za granicę jest daleko gorszym przykładem kolonializmu niż np. supermarkety należące do zachodnich firm.

Jeszcze raz powtarzam, że obecna sytuacja jest wynikiem długoletnich zaniedbań, prawdziwą hańbą III RP. Pan Radziwiłł, szef resortu zdrowia (pomijam jego arystokratyczne pochodzenie – poza jednym przypadkiem), zwala winę, jak przystało na urzędnika dobrej zmiany, na poprzedników, i słusznie, ponieważ mają wiele za uszami. Ale tak to już jest w polityce, że aktualna władza jest i powinna być rozliczana wedle tego, co sama czyni w danej sprawie. Skądinąd słuszne kondemnacje p. Radziwiłła wobec poprzednich rządów nie sprawią, że lekarze wrócą z zagranicy, i nie zahamują wypowiadania klauzuli op-out.

Ministerstwo zdrowia sięga po wypróbowaną broń

Pan minister przygotował projekt rozporządzenia, że jeden lekarz będzie dyżurował na paru oddziałach szpitalnych. Jest to wyjątkowo absurdalna propozycja, ponieważ można sobie łatwo wyobrazić, co np. okulista może zdziałać na wydziale kardiologicznym lub odwrotnie. Pan Latos, wiceprzewodniczący sejmowej komisji zdrowia, sam lekarz z zawodu, uspokaja, że rzeczone rozporządzenie nie jest jeszcze podpisane, a więc nie ma sprawy. Rzecz jednak w tym, że taki projekt, świadczący o mizerii organizatorów ochrony zdrowia, w ogóle powstał, tym bardziej że p. Radziwiłł dalej go broni.

Pan minister sięgnął po wypróbowaną broń, udoskonaloną w czasach PRL, mianowicie podważania intencji protestujących lekarzy. Chyba zapomniał, że ten sposób był praktykowany po 1945 roku wobec przedstawicieli jego sfery społecznej, gdy w „Przekroju” grasował hrabia August Bęc-Walski, odpowiedzialny wraz z resztkami kapitalistów i obszarników, wspomaganych przez kułaków (wszyscy razem stanowili ówczesną totalną opozycję), za wszystko, co złe i przeszkadzające rewolucji. Pan Radziwiłł zaczął wprawiać się w deprecjonowaniu środowiska lekarskiego już w trakcie głodówki rezydentów, ograniczając się wtedy do wskazywania, że zależy im przede wszystkim na pieniądzach, a nie na moralnych obowiązkach wobec pacjentów. 2 stycznia wypowiedział się następująco: „Ci lekarze, którzy odmawiają pracy na dyżurach, robią to z rozmysłem, aby skomplikować pracę szpitali, sparaliżować je. […] Mimo starań buntujących się lekarzy w żadnym szpitalu w Polsce nie ma zagrożenia dla zdrowia i życia pacjentów. […] To jest akcja buntu, która ma coraz bardziej charakter polityczny, bo oderwany zupełnie od rzeczywistości, a jednocześnie ma skomplikować opiekę nad pacjentami, i to tymi najciężej chorymi, bo tacy przebywają w szpitalach”.

Zważywszy na stosunek p. Radziwiłła do rozszerzania klauzuli sumienia na aptekarzy, do metody in vitro, pigułki wczesnoporonnej dla ofiar gwałtów, a nawet dostępności zwyczajnych środków antykoncepcyjnych w aptekach, jego moralizatorskie zacięcie wygląda na dwuznaczne. Najwyraźniej zapomniał, że jako szef Naczelnej Rady Lekarskiej namawiał do protestów i domagał się od zaraz 6 proc. PKB na ochronę zdrowia. Wtedy to było realne, ale obecnie podobny postulat jest tylko polityczny.

Niespełnione obietnice PiS

4 stycznia o 8.30 p. Radziwiłł był gościem programu „Jeden na jeden” w TVN24. Gorąco Państwa namawiam do odszukania i oglądnięcia tej audycji w internecie. Pan minister oczywiście nikogo nie deprecjonował i nie obraził. Zgodził się, że nie chodzi o bunt, ale o akcję. Podkreślił, że wymienił uścisk dłoni z przewodniczącym Porozumienia Rezydentów. Przez politykę rozumie troskę o dobro wspólne, a więc jeśli dana akcja ma to na uwadze, to jest polityczna. W ogólności p. Radziwiłł przedstawił siebie jako wyrozumiałego (niczego nie nakaże), rozumiejącego problemy służby zdrowia i zgadzającego się, że w wielu wypadkach jest nie najlepiej, ale obecne władze temu zaradzą. Już zaczęły (sieć szpitali), a najważniejsza jest perspektywa zapewniona przez wspomnianą już ustawę o wzroście nakładów. Co do rozumienia p. Radziwiłł podziela zdanie, że lekarz nie może pracować za dużo, ale jednak jest to taki zawód, w którym gotowość do dodatkowej pracy jest wpisana w jego istotę.

I oto przykład rozumiejącej postawy p. Radziwiłła. Powiada on, że tylko 4 proc. lekarzy odmówiło podpisania klauzuli op-out (w zaokrągleniu 3,5 tys. na 88 tys. zatrudnionych w szpitalach). To margines, który nie powoduje żadnego kryzysu, a Ministerstwo Zdrowia ma wszystko pod kontrolą. Wszelako problem w tym, że nie wiadomo (nie znalazłem stosownych danych), ilu lekarzy korzysta z klauzuli op-out. Jeśli wszyscy, to 4 proc. jest na marginesie, ale jeśli np. 20 tys., to brakuje prawie 25 proc. godzin ponadwymiarowych, a to nie jest bagatela. Być może p. Radziwiłł mniema, że jest tak mądry, jak inni są durni. Warto, by pozbył się tego złudzenia.

Paradne są też rady, co należy uczynić w obecnej sytuacji. Pan Arłukowicz, były minister zdrowia i obecny przewodniczący sejmowej komisji zdrowia, zaleca rozmowy z lekarzami. To chyba znaczy, że przedstawiciele środowiska lekarskiego i p. Radziwiłł (czy nawet p. Morawiecki) usiądą sobie przy stole, pogadają i rozwiążą problem służby zdrowia. Być może takie rozmowy coś dadzą na krótką metę, jakąś podwyżkę czy ograniczenie klauzuli op-out, np. do dodatkowej pracy, np. w wymiarze 20 godzin, ale nie rozwiążą globalnych trudności w należytej ochronie zdrowia.

Wbrew tromtadrackim zapowiedziom obecny stan rzeczy nie zostanie nawet istotnie zmieniony w 2025 roku (nawet zakładając, że rząd dotrzyma zapowiedzi), ponieważ 6,8 proc. PKB na ochronę zdrowia to stanowczo za mało, dalej mniej niż średnia OECD (patrz wyżej). Trzeba jasno powiedzieć, że ochrona zdrowia obywateli nie należała do priorytetów III RP. O ile jeszcze można zrozumieć (nie znaczy: akceptować) politykę liberałów, którzy uważają, że obywatel ma sobie radzić sam, to poczynania w ramach dobrej zmiany zmierzające do uspołecznienia służby zdrowia są bardziej na papierze (w ustawach i rozporządzeniach) niż rzeczywiste.

PiS obiecywał w programie wyborczym: 1. Koniec NFZ, 2. Większe nakłady z budżetu, 3. Stworzenie sieci szpitali, 4. Preferencje dla publicznej służby zdrowia wobec prywatnej, 5. Likwidację możliwości zapewnienia sobie lepszych warunków (np. jednoosobowej sali) za dodatkową opłatą, 6. Bezpłatne leki dla osób powyżej 75. roku życia i ulgi dla biedniejszych. Co z tego zrealizowano przez już ponad dwa lata? Punkt trzeci (najmniej kosztowny), na razie bardziej postulatywnie niż w rzeczywistości, przy czym specjaliści od organizacji służby zdrowia nie są zgodni co do efektów tej reformy, oraz punkt szósty, ale tylko częściowo. Reszta jest w perspektywie, jak powiada p. Radziwiłł. Inne sprawy stały się ważniejsze, np. reforma sądów czy Wojska Obrony Terytorialnej. A gdyby tak pieniądze przeznaczone na te cele przeznaczyć na służbę zdrowia? Cóż, jakby co, rząd sam się nie osądzi, ale na pewno sam się wyleczy.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama