Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Byli dowódcy nie przeszli pomyślnie symulacji wojen. Tak twierdzi MON

Pokaz dynamiczny dla studentów Politechniki Warszawskiej Pokaz dynamiczny dla studentów Politechniki Warszawskiej MON / mat. pr.
Tymczasem gen. Różański jako jeden z nielicznych zatrzymał w symulacji zbrojną napaść wroga. Nawet amerykańskim i brytyjskim dowódcom nie udała się ta sztuka.

Prof. Sławomir Cenckiewicz napisał na Twitterze o ostatnich dwóch latach w MON, że „to była ciężka praca o przywrócenie polskiej Armii siły, szacunku i wzorców!”. Właśnie tak, z wykrzyknikiem. Panie Profesorze, miałem przyjemność poznać Pana kiedyś w pociągu i zrobił Pan na mnie jak najlepsze wrażenie. Ale nie mogę się zgodzić. Przede wszystkim użycie słowa „walka” zamiast „praca” sugeruje, że był jakiś przeciwnik, który walczył, by nasze wojsko nie było silne, nie cieszyło się szacunkiem i nie miało odpowiednich wzorców. Kto był tym przeciwnikiem? Zapewne ci wyrzuceni generałowie, komunistyczne nasienie, szkodnicy, „wrieditiele” – chciałoby się powiedzieć. To nic, że 27 lat służyli Wolnej Polsce, nic, że kończyli amerykańskie czy niemieckie akademie wojskowe, nic, że często zajmowali ważne stanowiska w NATO.

Coś tu się nie zgadza. Zacznijmy od siły. Czy przez te dwa lata nasze wojsko urosło? Nie, nie urosło, a wręcz osłabło. Marnowano pieniądze na bezsensowne Wojska Obrony Terytorialnej, siły może potrzebne, ale pomocnicze w stosunku do wojsk operacyjnych. Te z kolei są nadal niedoinwestowane.

Pod koniec ubiegłego roku przysłuchiwałem się konferencji prasowej MON w sprawie modernizacji Sił Zbrojnych RP. Ach, ileż tam było zrealizowanych zakupów, kontraktów, dostaw! Najbardziej urzekło mnie jednak wystąpienie szefa Inspektoratu Wsparcia, który wspomniał m.in. o zakupie szczepionek i lekarstw dla żołnierzy. Odetchnąłem z ulgą. To akurat siły nam przydaje, bo zdrowe wojsko będzie lepiej walczyło niż zakatarzone.

Dowódcy testowani w symulacji

Ale wróćmy do walki – o siłę, szacunek i wzorce. Nawet najlepszy sprzęt okaże się bezużyteczny, jeśli wojsko nie będzie dobrze dowodzone. Jeśli nie będzie odpowiedniej koncepcji obrony. I tu pojawia się podsekretarz stanu w MON Tomasz Szatkowski, główny organizator strategicznych gier wojennych, i to nie jakichś tam mycraftów, ale profesjonalnych komputerowych symulacji wojen. Pasja w MON bardzo przydatna – symulacje mogą pomóc w ocenie różnych koncepcji obronnych. Mogą też służyć do szkolenia i oceny wyższych dowódców Wojska Polskiego. Jeśli oczywiście oceniający rozumie, co się dzieje i gdzie popełniono błędy.

Słyszałem w radiu wypowiedź znanego tropiciela kułak… pardon, oczywiście komunistów i ubeków, pana Tadeusza Płużańskiego, który stwierdził, że wielu generałów musiało odejść, bo poległo właśnie na owych symulacjach. Coś mi się nie zgadzało, bo od przyjaciół z wojska wiem, że np. gen. Różański jako jeden z nielicznych zatrzymał w symulacji zbrojną napaść wroga, co prawda już w głębi Polski, a następnie odrzucił umownego przeciwnika na jego własne terytorium. Podobno próbowali też amerykańscy i brytyjscy dowódcy, ale im ta sztuka nie wyszła.

Wszystko wyjaśnił sam Szatkowski w innym wywiadzie radiowym. Potwierdził, że gen. Różański odparł wroga. Ale nie podobało się bardzo panu ministrowi, że robił to w stylu Mansteina. To taki niemiecki generał, czy może nawet marszałek, z II wojny światowej – wyjaśniał Szatkowski. Otóż, Panie Ministrze, jeśli już zajmujemy się strategią, to wypada wiedzieć, że Erich von Manstein, wirtuoz sztuki operacyjnej, zdobywca Krymu, 1 lipca 1942 roku został awansowany na stopień feldmarszałka. To tak jak zajmując się literaturą, wypada wiedzieć, że Mickiewicz miał na imię Adam, a nie np. Andrzej. Ale do rzeczy. Samo porównanie gen. Różańskiego do mistrza Mansteina jest wyrazem wielkiego uznania. Manstein doskonale potrafił sobie radzić nie tylko w ataku, jak np. Guderian czy Koniew, ale także w obronie. Zaatakowany wyprowadzał swoje wojska spod uderzenia, cofał się i wciągał przeciwnika w pułapkę bez wyjścia. Bo tak to się robi. Takie są zasady wojny manewrowej, walki narzuconej techniką, obecnością czołgów, śmigłowców i samolotów. Tak samo działał inny doskonały dowódca, feldmarszałek Erwin Rommel.

Wojsko nam raczej osłabło

A czego MON oczekiwał od dowódców? Nie uwierzycie Państwo, ale powtórki ze sposobu działań innego marszałka, Edwarda Rydza-Śmigłego. Który rozmieścił polskie wojska w 1939 roku na granicach, w dodatku równomiernie, wzdłuż całej ich długości. A jak mawiał mój wykładowca taktyki w szkole oficerskiej, „kto dzieli równo, ten ma…”. No właśnie. Próba obrony całego terytorium, walki w stylu „nie oddamy nawet guzika” – nie może dobrze się skończyć. Wróg i tak wedrze się w głąb kraju, od razu rozbije nasze wojska i już nikt go nie powstrzyma.

Gen. Różański miał więc inny pomysł. Prowadząc działania opóźniające, dokładnie rozpoznał plany agresora. Po czym wykorzystując rezerwę pancerną, wówczas jeszcze silną i jednolicie wyposażoną (w całości w czołgi Leopard) 11. Dywizję Kawalerii Pancernej, a także inne jednostki, przy silnym wsparciu naszego i sojuszniczego lotnictwa, zadał agresorowi miażdżący cios. Ogłuszył wroga, zatrzymał go i odepchnął. W mansteinowskim stylu.

Cywilnemu kierownictwu MON nie podobało się takie wpuszczanie wroga do Olsztyna i Białegostoku, na nasze piękne Mazury i Podlasie. Za wszelką cenę chciało zatrzymać agresora na granicy. I byłaby to sytuacja wręcz idealna, tylko że nierealna. Taki pomysł na obronę mieli Francuzi, dlatego zbudowali Linię Maginota – pas gigantycznych umocnień, fortów i bunkrów. Co prawda na wojnie na nic im się ona nie przydała, ale za to dziś stanowi doskonałą atrakcję turystyczną. Jak będziecie Państwo w okolicach Metzu, to polecam.

Co do szacunku, to nie rozumiem, dlaczego wojsko nie miałoby się nim cieszyć w całym okresie funkcjonowania III RP. Stawianie na Obronę Terytorialną szkoloną po kilkanaście dni w roku pokazuje, że bycie żołnierzem to bardzo prosta sprawa. Nie trzeba się szkolić latami, ciężko pracować na poligonach, uczyć się teorii i praktyki, codziennie dbać o powierzony sprzęt... Jeśli ktoś, kto jest kompletnym amatorem, może stanowić o sile naszej armii, to jaki można mieć szacunek dla zawodowego żołnierza, za co on, do cholery, bierze pensję, skoro mógłby poszkolić się kilkanaście dni w roku, a przez resztę czasu wylegiwać się gdzieś albo grać w karty z kolegami? Nie, Panie Profesorze, szacunek to się żołnierzom odbierało. Choćby sugerowaniem, że niemal wszyscy wyżsi dowódcy do niczego się nie nadawali i trzeba ich z wojska zwolnić. Jakim cudem przez ostatnie ćwierć wieku pięli się po drabinie wojskowej kariery? Czyżby przez ostatnie 25 lat w wojsku panował bałagan, a dopiero od dwóch rośnie ono w siłę, głównie dzięki weekendowym żołnierzom z Wojsk OT? I to jest budowanie szacunku?

O wzorcach to już mi się nawet gadać nie chce. Z doświadczenia wiem, że dla żołnierzy prawdziwymi wzorcami są ich dowódcy. To ich naśladują, ich szanują (albo nie), ich słuchają. Taki gen. dyw. Piotr Patalong na przykład. Człowiek energia. Pasja, oddanie służbie. Niezmordowany, szalenie wymagający, a najbardziej od siebie. Weteran misji w Iraku, gdzie wykazał się odwagą, zdecydowaniem i wielką sprawnością jako dowódca. Ale musiał odejść. Nie będzie wzorcem dla żołnierzy. Nie on jeden zresztą.

Miejmy nadzieję, że pod nowym kierownictwem Wojsko Polskie zacznie nabierać siły, znów zostanie obdarzone szacunkiem, a dobrych wzorców nie zabraknie. Bo przykład idzie z góry. I ryba też od głowy…

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama