Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Rozegrani i rozedrgani

Opozycjo, ogarnij się!

Wbrew powszechnej opinii nie było cienia szansy, aby projekt pro-choice przeszedł dalej, bo władze klubu PiS dokładnie wszystko wyliczyły. Wbrew powszechnej opinii nie było cienia szansy, aby projekt pro-choice przeszedł dalej, bo władze klubu PiS dokładnie wszystko wyliczyły. Getty Images
Odejścia, wyrzucenia, zawieszenia i miażdżąca krytyka – to bilans opozycji ostatnich dni. Jarosław Kaczyński wyciągnął wnioski z poprzedniego aborcyjnego kryzysu i odpowiedzialność za prawdopodobne zaostrzenie prawa przerzucił na PO i Nowoczesną.
Barbara Nowacka prezentuje w Sejmie projekt ustawy liberalizującej aborcję.EAST NEWS Barbara Nowacka prezentuje w Sejmie projekt ustawy liberalizującej aborcję.
Dzisiaj problem ma głównie Nowoczesna, która postępowością i liberalnym podejściem do tzw. spraw światopoglądowych chciała się odróżniać od Platformy.Mateusz Włodarczyk/Forum Dzisiaj problem ma głównie Nowoczesna, która postępowością i liberalnym podejściem do tzw. spraw światopoglądowych chciała się odróżniać od Platformy.

Artykuł w wersji audio

Zastawili na nas wnyki, oświetlili i jeszcze postawili strzałki, a nasza ekipa z rozbiegu, na dwie nogi: bum!, wskoczyła w sam środek – opisuje ubiegłotygodniowe głosowania nad obywatelskimi projektami zmieniającymi prawo antyaborcyjne poseł Platformy. Z jednej strony opozycję rozegrał prezes PiS, który wraz z częścią swojego klubu zagłosował za skierowaniem do dalszych prac w komisji projektu Ratujmy Kobiety sygnowanego przez Barbarę Nowacką. Z drugiej zaś – jak twierdzi wielu naszych rozmówców z PO i Nowoczesnej – liderka stowarzyszenia Inicjatywa Polska celowo przyniosła do Sejmu „skrajny projekt” (zakładający m.in. prawo do aborcji na życzenie dla 15-latek; bez wymogu zgody rodziców), a podczas sejmowej debaty mówiła o „zygocie i zlepku komórek”, żeby tym trudniej było go poprzeć konserwatywnym posłom.

Według naszych rozmówców „lewica chce się zbudować na tym temacie”. Tyle że, jeśli miałaby to być prawda, Nowacka powinna następnego dnia po głosowaniu zorganizować konferencję i ogłosić, że zakłada partię skupiającą osoby o postępowych poglądach – alternatywę dla nasiąkniętej konserwatyzmem parlamentarnej opozycji oraz niepotrafiących się porozumieć partii lewicowych. To był jej moment. Wielkie emocje, rozczarowanie sejmową opozycją i błyskawiczny wzrost popularności Nowackiej w mediach społecznościowych (raport „Polityka w sieci” – tam też pojawia się pytanie, czy aby Nowacka nie stała się właśnie „polskim Macronem”) – to wszystko aż się prosiło o odpowiednie wykorzystanie.

Tak się jednak nie stało. Barbara Nowacka wyjechała na urlop, a spotkanie lewicowych środowisk zaplanowała dopiero na 28 stycznia. Efekt jej pracy i zaangażowania na rzecz projektu liberalizującego prawo antyaborcyjne zaczął więc zagospodarowywać Adrian Zandberg, który skorzystał z okazji, zaatakował opozycję i skrzyknął ludzi, aby poszli pod Sejm protestować (według analityków „Polityka w sieci” to właśnie Partia Razem stała się największym beneficjentem ubiegłotygodniowego kryzysu). Manifestacja była wymierzona przede wszystkim w PO i w Nowoczesną, choć to pisowska większość odrzuciła projekt, a drugi, zaostrzający prawo aborcyjne, skierowała do sejmowej komisji. Nie dziwi więc rozbawienie prawicy, która drwiła, że „opozycja protestuje przeciwko opozycji”.

Rachmistrzowie

Prawa strona bez większych emocji przeszła nad głosowaniem czołowych polityków PiS, w tym prezesa partii, za projektem Ratujmy Kobiety. Bo pojęli, na czym polega gra, i mieli świadomość, że: po pierwsze, chodzi o wymiar wizerunkowy – władza obiecała, że nie będzie odrzucać obywatelskich projektów; po drugie, partia rządząca miała doskonale oszacowane, na ile „proobywatelska” może być i ilu posłów opozycji nie poprze projektu.

Wbrew powszechnej opinii nie było cienia szansy, aby projekt pro-choice przeszedł dalej, bo władze klubu PiS dokładnie wszystko wyliczyły. Odrzuciło go 166 posłów PiS. Zakładając nawet, że na sali obrad stawiliby się wszyscy posłowie PO, Nowoczesnej oraz UED (ludowcy nie popierają liberalizacji obowiązujących przepisów, nie byli więc brani pod uwagę), a następnie poparli w głosowaniu projekt, i tak mieliby maksymalnie... 166 głosów. Nie byłoby jednak remisu, bo przecież w Sejmie są jeszcze kukizowcy, członkowie prawicowego koła WiS, posłowie niezrzeszeni, no i PSL. Do tego rzadko kiedy obecni są w Sejmie wszyscy posłowie i wiadomo, że po opozycyjnej stronie są konserwatyści, którzy ze względów światopoglądowych albo się wyłamią i nie poprą projektu, albo nie wezmą udziału w głosowaniu (ci z PO są w większości wszystkim znani, a zatem policzalni).

Posłowie PiS mogli więc śmiało pozwolić sobie na niespełna 60-osobową „proobywatelskość”. Zresztą – jak słyszymy w obozie władzy – nawet jeśli jakimś zbiegiem okoliczności projekt by przegłosowano, PiS i tak niewiele ryzykował: najwyżej pogrzebałby go na kolejnym etapie. To wszystko było więc wielką grą pozorów. Celem było przeniesienie odpowiedzialności za odrzucenie projektu Ratujmy Kobiety na opozycję. I to się udało.

Prezes PiS odrobił zatem lekcję z głosowania nad poprzednim projektem liberalizującym prawo antyaborcyjne (2016 r.). Wówczas pisowskich głosów odrzucających projekt było więcej i nie udało się stworzyć wrażenia, że to głosy posłów opozycji były ważące. Tym razem jednak PiS to skorygował. Efekt jest taki, że to Kaczyński i jego ludzie wychodzą na „prokobiecych” i „proobywatelskich”, a atakowani są politycy parlamentarnej opozycji.

Cynizm całego zagrania łatwo jednak wyłapać, śledząc przebieg wspomnianej debaty w Sejmie. Oprócz posła Kaczyńskiego za dalszym procedowaniem projektu opowiedzieli się m.in.: Krystyna Pawłowicz, Ryszard Terlecki i Dominik Tarczyński – ci sami, którzy chwilę wcześniej w niewybredny sposób przerywali wystąpienie Nowackiej: atakowali ją, dogadywali, szydzili. Ich głosy z szacunkiem do kobiet, do obywateli nie miały nic wspólnego.

Nowicjusze

Tyle że problem ma opozycja, a przede wszystkim Nowoczesna, która postępowością i liberalnym podejściem do tzw. spraw światopoglądowych chciała się odróżniać od Platformy. Szefowa ugrupowania Katarzyna Lubnauer na tym zamierzała budować podmiotowość N. To miał być ważny wyznacznik nowego otwarcia w Nowoczesnej: kurs na lewo, dokąd Schetyna nie dopłynie, bo wbił swoją „konserwatywną kotwicę”. Plan zakładał współpracę z lewicowymi ugrupowaniami, promocję haseł postępowych, odróżnianie się liberalizmem od PO.

Głosowanie nad projektem ustawy Barbary Nowackiej podważyło wiarygodność całego przedsięwzięcia. Dane przywoływane przez zespół „Polityka w sieci” pokazują, że dla Nowoczesnej obecny kryzys ma bardziej negatywny wydźwięk niż ubiegłoroczna wpadka z „Maderą”. To w wirtualnej rzeczywistości; ale w tej realnej wcale nie jest lepiej. – Okazało się, że nasi posłowie są mniej liberalni niż sympatycy czy działacze – zżyma się jeden z polityków N. Pretensje mają wyborcy, działacze i posłowie. – To dla nas życiowy zakręt. Albo z niego wyjdziemy wzmocnieni, czyli zaproponujemy coś wyborcom i przetrwamy ten kryzys, albo zacznie się powolna erozja, jak kiedyś u Palikota czy teraz u Kukiza – uważa Paweł Rabiej.

Dostaje się przede wszystkim Kamili Gasiuk-Pihowicz, która ledwo dzień przed tym głosowaniem została szefową klubu, oraz Katarzynie Lubnauer. Że nie dopilnowały posłów i pozwoliły, aby 10 z 26-osobowego klubu nie głosowało, a jeden się wstrzymał, a także że nieroztropnie zareagowały na rozwijającą się sytuację kryzysową. Szefowa partii tłumaczyła na antenie Radia Zet, że „bardzo wielu posłów” N nie ma doświadczenia w polityce i nie zdaje sobie sprawy, że nie głosuje za danym projektem, a jedynie za skierowaniem go do komisji. Natomiast szefowa klubu wydała większości posłów Nowoczesnej „ban na media” – czego ta większość i tak nie respektowała (później tłumaczono, że to nie był zakaz, tylko wskazanie osób, które w pierwszej kolejności powinny wypowiadać się w mediach).

Trójka posłów rozczarowanych postawą partyjnych kolegów „symbolicznie się zawiesiła” (Schmidt, Scheuring-Wielgus, Mieszkowski), jeden z niegłosujących (Adam Cyrański) opuścił szeregi N, a pozostali dostali nagany i tysiączłotowe kary. W partii mówi się, że odejść może również Paweł Pudłowski (ten wstrzymujący się). Nasi rozmówcy wskazują, że najpewniej przejdzie do partii Gowina. Pudłowski, który kandydował niedawno na przewodniczącego N i wycofał się na ostatniej prostej, przekazując swoje poparcie Lubnauer, już niespełna rok temu przymierzał się do opuszczenia Nowoczesnej. – Rozmawiał z nami, ale chciał przejść z jeszcze jednym posłem, którego akurat my u siebie nie chcieliśmy – potwierdza jeden z członków zarządu PO.

Wywrotowcy

Do tego wciąż jest napięta sytuacja na linii: nowa przewodnicząca i były lider. O tym, że Ryszard Petru postanowił wykorzystać sytuację, najlepiej świadczy tweet Piotra Misiły: „Jeśli chcesz @RyszardPetru odejść z Joannami @Schmidt_PL i @JoankaSW [Scheuring-Wielgus – red.] z @Nowoczesna, odejdź. Ale nie opowiadajcie w mediach nieprawdziwych rzeczy i nie wynoście wewnętrznej korespondencji. To nieodpowiedzialne. Oczekuje od @KLubnauer i zarządu @Nowoczesna natychmiastowych reakcji” [pisownia org. – red.]. Poseł wpis usunął, ale burzę zdążył rozpętać.

Ryszard Petru nie ułatwia Katarzynie Lubnauer wyjścia z kryzysowej sytuacji. Co prawda nie „zawiesił się” jak swoja życiowa partnerka, bo – jak tłumaczy – byłoby to odebrane jako gest polityczny, ale wbija szpile nowej przewodniczącej, zgłasza własne pomysły na tzw. ucieczkę do przodu, chce przejąć inicjatywę. – Było zbyt duże rozluźnienie w klubie, nie przyłożono odpowiedniej wagi do tego głosowania. A szef musi też mieć twardą rękę, bo jakby każdy mógł głosować tak, jak chce, bylibyśmy jak Kukiz’15 – mówi. – Osoby, które wyjęły karty podczas głosowania, powinny przeprosić. Po drugie, powinniśmy zgłosić własną ustawę liberalizującą prawo antyaborcyjne – a taką przygotował zespół prowadzony przez Joannę Schmidt – i pokazać, że wyciągamy wnioski z błędów. Będę to rekomendował władzom Nowoczesnej – dodaje. Jednak, jak zwraca uwagę jego partyjny kolega: – Wyjście z czymś takim stwarza ryzyko kolejnego ośmieszenia. Szukamy więc innego rozwiązania.

Wygląda więc na to, że temat aborcji doprowadził do odwrócenia ról w Nowoczesnej. I tak, mniej postępowy światopoglądowo Ryszard Petru (dwa lata temu w wywiadzie dla „Gościa Niedzielnego” tłumaczył, że choć całkowity zakaz aborcji uważa za „niehumanitarny”, to „osobiście jest przeciwnikiem aborcji”) chce zbierać podpisy pod projektem liberalizującym obowiązujące prawo, natomiast uchodząca dotychczas za „bardziej lewicową” Katarzyna Lubnauer firmuje swoją twarzą „średniowieczne” – jak to określiła Joanna Scheuring-Wielgus – skrzydło Nowoczesnej. – Ciągle tłumaczy się w mediach z tego głosowania i to wszystko jeszcze mocniej się do niej przykleja. Jej ludzie obwiniają ją za ten kryzys, dostaje z lewej flanki, choć jeszcze niedawno to właśnie ona próbowała zmontować koalicję z lewicą, w tym z SLD, by móc stawiać nam warunki – mówi jeden z ważnych polityków PO.

A jeszcze na początku tamtego tygodnia wydawało się, że Lubnauer w końcu umocuje się na fotelu szefowej partii. Udało jej się zdobyć poparcie dla kandydatury Kamili Gasiuk-Pihowicz na stanowisko szefowej klubu; do tego kolejny raz dało o sobie znać ego Ryszarda Petru, co internauci szybko wykpili. Były lider N ogłosił, że zakłada stowarzyszenie Plan Petru – ponadpartyjną płaszczyznę do pracy nad „Planem Naprawy Państwa”. Jednak nawet jego dotychczasowym stronnikom trudno było wytłumaczyć, po co właściwie mu to stowarzyszenie, dlaczego nad programem nie może pracować w ramach partii i czemu akurat musiał wpisać w „ponadpartyjny” projekt własne nazwisko. – Scalił tylko tym ruchem klub – komentowała Lubnauer. A Petru zyskał w Sejmie nowe przezwisko: Rysiek z Planu.

Niezrażony tym wszystkim tłumaczy: – Trzeba na to patrzeć czysto marketingowo: udało mi się wypromować nazwę niewielkim kosztem i w ciągu zaledwie jednego dnia. Mam formułę działania, ludzie są zainteresowani, super. I dodaje: – Leadership na tym polega, że ma się pomysły, ciągnie się za sobą ludzi, a nie pyta kogoś, czy można wskakiwać na barykady. Tyle że z tą promocją Planu Petru jest jak z „Koroną królów” – duży rozgłos, dużo drwin.

Dezerterzy

Kłopoty ma również Platforma. Choć z założenia „chadecka”, konserwatywno-liberalna i broniąca obecnie obowiązującego tzw. kompromisu aborcyjnego, została oskarżona o „budowanie piekła kobiet”, bo konserwatywna część jej posłów wyjęła karty lub wyszła z głosowań nad projektami pro-choice i pro-life. Schetyna miał świadomość, jak ważne i symboliczne będą środowe głosowania. Dzień wcześniej podczas klubu PO długo tłumaczył to swoim posłom, przekonywał, że to „głosowanie czysto techniczne”, że nie ma mowy o żadnym łamaniu sumień, bo chodzi o skierowanie projektu do pracy w komisji i stworzenie przeciwwagi dla projektu prolajferów.

Ale dla niektórych konserwatystów – jak słyszymy – ważniejsze było to, że jest kolęda, proboszcz przychodzi, trudno się będzie wytłumaczyć, wyborcy na prowincji nie zrozumieją... Władze PO zdecydowały się więc wprowadzić dyscyplinę, jednocześnie jednak dały przyzwolenie na opuszczenie sali podczas głosowań. I to się zemściło, bo nieobecność konserwatywnych platformersów uznano za dezercję i tchórzostwo. Jednak konsekwencje wyciągnięto na razie tylko wobec trójki posłów, która była na sali, ale złamała dyscyplinę – zostali natychmiast wyrzuceni z partii. – Co się dziwić, że część komentatorów nie pojęła, na czym polegała gra PiS, skoro nawet nasi posłowie, ludzie, którzy często są w Sejmie już trzecią kadencję, tego nie załapali?! – denerwuje się jeden z czołowych polityków Platformy.

To wszystko pokazuje, że ekipa PO nie jest tak karna jak PiS, a przywództwo Schetyny nie jest tak autorytatywne jak Kaczyńskiego. Zwyczajowo więc w PO odezwały się głosy, że trzeba zmienić przywództwo. – Platforma nie ma w tej chwili za sobą żadnej grupy społecznej, która powie: tak, ta partia nas reprezentuje. A po tych głosowaniach w sieci jest jeszcze większy hejt na nas: i to atakują nas nasi dotychczasowi sympatycy! – narzeka jeden z posłów PO. – Potrzebna jest nam rewolucja!

Maruderzy

Tyle że na przeformatowywanie programów, zmiany przywództwa i mało konstruktywne – jak dotychczas – rozmowy o „zjednoczonej opozycji” może nie być już czasu. Coraz głośniej mówi się o tym, że prezes PiS będzie chciał przyspieszyć wybory parlamentarne. Bo – po pierwsze – ma nowego, niezużytego premiera, który na razie roztacza tylko wizje, ale za rok będzie już widać, ile warte były jego modernizacyjne obietnice; a po drugie – w obozie władzy jest niepewność, czym zaskoczy Antoni Macierewicz, upokorzony wyrzuceniem z rządu i wymianą na Mariusza Błaszczaka. Jego stronnicy głośno dają o sobie znać, a historia partyjnych rozłamów z udziałem Macierewicza jest dobrze znana.

Jeśli więc wybory zostałyby rozpisane na ten rok, Macierewicz nie zdążyłby nic własnego zbudować, a PiS mógłby zagospodarować obecną popularność i przełożyć ją na mandaty potrzebne do zmiany konstytucji (wespół z Kukiz’15). Furtką do tego miałoby być przeniesienie głosowania w Senacie nad ustawą budżetową na 26 stycznia, tak aby po – prawdopodobnych – senackich poprawkach i konieczności kolejnego głosowania w Sejmie trafiła do prezydenta dopiero w lutym, dając mu tym samym możliwość rozwiązania parlamentu.

Ale to na razie jeden ze scenariuszy – władze PO szacują, że jest on realny w 40 proc. – Sytuacja jest podobna do tej z 2007 r., kiedy Kaczyński też zostawił sobie możliwość rozwiązania parlamentu, bo budżet wpłynął do prezydenta po terminie. Ostatecznie z tego nie skorzystał i wybory zrobił dopiero pół roku później, po wakacjach, po samorozwiązaniu Sejmu. Wówczas przegrał. I teraz jest podobna sytuacja: otwarty scenariusz na wybory, bardziej jednak chyba zależny od wewnętrznej sytuacji w PiS niż sondaży i możliwości zdobycia większości konstytucyjnej – uważa Sławomir Neumann.

Ale nawet jeśli do wyborów parlamentarnych został jeszcze ponad rok, to już za kilka miesięcy wybory samorządowe. Najwyższy czas dla opozycji dopiąć już te mityczne wspólne listy. To nie moment, aby szukać własnej partyjnej lub środowiskowej „podmiotowości”; trzeba porozumieć się ponad podziałami. Wyznaczyć ramy programowe i umówić się, że szczegóły będą negocjowane po wyborach – jeśli oczywiście uda się odsunąć PiS od władzy. Wyborcy muszą dostać nowy polityczny brand, bo widać, że wiele z istniejących partyjnych szyldów zwyczajnie już się zużyło – zostały zohydzone lub ośmieszone. Antypis bywa kapryśny i egzaltowany – co dobitnie pokazał ostatni tydzień – i liderzy opozycji muszą mieć to na uwadze. Bo – jak mawiał Kisiel – „to, że jesteśmy w d…, to jasne. Problem w tym, że zaczynamy się w niej urządzać”.

Polityka 3.2018 (3144) z dnia 16.01.2018; Temat tygodnia; s. 12
Oryginalny tytuł tekstu: "Rozegrani i rozedrgani"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną