Po monachijskiej wypowiedzi premiera Mateusza Morawieckiego, który w kontekście Holocaustu wspomniał, że istnieli także „żydowscy sprawcy”, wszyscy zastanawiają się, po co on to palnął? Nie sądzę, aby odpowiadając na osobiste, prowokujące pytanie izraelskiego dziennikarza, Morawiecki miał ułożoną kwestię; raczej chwycił się myśli, do której miał najbliżej. Takiej mianowicie, że gwałtowna reakcja izraelska na ustawę o IPN wynika z nieczystego sumienia samych Żydów, którzy (także) mieli swoich szmalcowników i kolaborantów, ale nie chcą się do tego przyznać. Wszystko jedno, czy to był skrót myślowy, czy niezręczność językowa, powszechna interpretacja jest taka, że polski premier w jednej linii ustawił niemieckich, polskich, żydowskich „sprawców” Holocaustu. Jest niesłychanie krępujące, aby przy okazji żałosnej międzynarodowej awantury – wywołanej przez PiS, zapewne przez głupotę, a podgrzewanej przez cynizm – przypominać o wyjątkowości straszliwego doświadczenia Zagłady, wracać do obrazów Holocaustu, nieodczytywalnych dziś i niepojmowalnych dramatów etycznych. Raczej nie w takich okolicznościach, nie w takim kontekście. Ale też i nie można tego zostawić bez słowa.
Więc tylko tyle: tak, byli (również) po stronie żydowskiej kolaboranci i szmalcownicy. Roman Frister, nasz zmarły przed trzema laty redakcyjny kolega, więzień Auschwitz, pisarz i wieloletni korespondent POLITYKI w Izraelu, w swej bestsellerowej książce „Autoportret z blizną” pisał o tym, jak sam stał się ofiarą żydowskiego donosiciela. A Calel Perechodnik, funkcjonariusz żydowskiej policji w getcie otwockim, którego najbliżsi zginęli w Treblince, a on sam w powstaniu warszawskim, swoje brutalnie rozrachunkowe pamiętniki („Świadectwo. Czy ja jestem mordercą?