Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Gesty i miny

Prezydent Andrzej Duda na półmetku

Problemem obecnego prezydenta jest to, że stanął wobec wyzwań daleko przerastających te z czasów Kwaśniewskiego czy Komorowskiego, i nie może się zdecydować, co dalej. Problemem obecnego prezydenta jest to, że stanął wobec wyzwań daleko przerastających te z czasów Kwaśniewskiego czy Komorowskiego, i nie może się zdecydować, co dalej. Michał Dyjuk / Forum
Minęła niedawno, trochę po cichu, połowa kadencji Andrzeja Dudy. A prezydent wciąż nie może się zdecydować, czy chce wreszcie zostać politykiem.
Prezydent Andrzej Duda na spotkaniu ze sportowcami z okazji 100-lecia Niepodległości.Dawid Zuchowicz/Agencja Gazeta Prezydent Andrzej Duda na spotkaniu ze sportowcami z okazji 100-lecia Niepodległości.
Prezydent cieszy się największym zaufaniem społecznym spośród wszystkich polskich polityków, na poziomie ponad 70 proc.Jaap Arriens/NurPhoto/Forum Prezydent cieszy się największym zaufaniem społecznym spośród wszystkich polskich polityków, na poziomie ponad 70 proc.

Artykuł w wersji audio

Prezydent Duda w swoim wystąpieniu w Kamiennej Górze zapewne nie chciał przyrównać Unii Europejskiej do państw, które dokonały niegdyś rozbiorów Polski. To byłoby jednak za głupie. Zwłaszcza że wcześniej wypowiadał się o Unii całkiem życzliwie, szczególnie jak na partię, z której się wywodzi. Ale też taka interpretacja wypowiedzi Dudy jest całkiem uprawniona i nie może się on skarżyć, że został źle zrozumiany. Tak to sformułował, jak umiał. Pokazuje to jak w soczewce tę prezydenturę: nawet jeśli przyjąć dobre intencje Dudy, to niewiele one mają wspólnego z konkretnymi skutkami jego słów i działań.

Widać to we wszystkich kluczowych sprawach, w jakich prezydent brał udział. Cała akcja wetowania ustaw sądowych, pisanie własnych projektów, zgłaszanie uwag podczas ostatecznego uchwalania ich w parlamencie skończyły się fiaskiem, czyli całkowitym przejęciem sądów przez ludzi ministra Ziobry. Duda, choć może i chciał, ale temu nie zapobiegł – a właśnie stan praworządności w Polsce jest teraz głównym punktem zapalnym w relacjach z UE czy USA. Prezydent nie przypilnował najważniejszej sprawy, z jaką miał dotąd, obok Trybunału Konstytucyjnego, do czynienia podczas swojej kadencji. Nie będzie historycznie oceniany za inicjatywę ustawodawczą w sprawie zakazu korzystania z solariów przez osoby niepełnoletnie, lecz z przestrzegania zasad państwa prawa.

Dzisiaj tylko śmieszą dawne rozważania na temat większości trzech piątych, szukania sposobu wyjścia z kryzysu, gdyby w Sejmie powstał pat przy wyborze sędziów do KRS. Cała ta „misterna” gra prezydenta, aby było bardziej demokratycznie, żeby nie wszystko zależało od prokuratora generalnego, rozbiła się o ścianę politycznej praktyki. Od początku było jasne, że opozycja nie weźmie udziału w wyborze nowej KRS, bo oznaczałoby to udział w delikcie konstytucyjnym, wystarczyło więc PiS dogadać się z posłami Kukiz’15 i rzucić im zabawkę w postaci „rozważenia pomysłu o sędziach pokoju”.

Nacieszyć się chwilą

W efekcie weta prezydenta zostały unieważnione bez formalnego ich głosowania. Zeszłoroczne lipcowe wejście Dudy, tak głośne i dla wielu niemal wzruszające, nie miało, jak się okazało, żadnego znaczenia, było – jeśli brać pod uwagę realne skutki – pustym gestem. Może wciąż trwa klątwa tej nocy, kiedy prezydent zaprzysiągł trzech sędziów dublerów Trybunału Konstytucyjnego, nie czekając na rychłe orzeczenie TK w sprawie legalności ich wyboru. Nie brak opinii, że właśnie wtedy Duda stracił demokratyczną duszę, którą trudno mu teraz odzyskać.

Ale też ulega prezydent pozorom władzy, słabo odróżnia zawartość od oprawy, co było widać, kiedy Kaczyński przyjechał kilka razy do niego do Belwederu na posłuchanie. Potęga prezydenta zdawała się wówczas nieogarniona, przy czym szef PiS załatwił wszystko, co chciał, a Duda za chwile złudnej przewagi oddał wszystkie aktywa. Ale prezydent zdaje się tego nie rozumieć, skoro właśnie pochwalił się, że nowy minister spraw zagranicznych Niemiec pochwalił go za „interwencję” w sprawie sądownictwa. Kurtuazyjną opinię, mającą zapewne ocieplić pierwsze spotkanie uprzejmego dyplomaty z głową sąsiedniego państwa, potraktował Duda jako realną ocenę swoich działań.

Druga sprawa, mająca świadczyć, zdaniem niektórych prawicowych i symetryzujących publicystów, o upodmiotowieniu się prezydenta, to dymisja Antoniego Macierewicza. Wyglądałoby to na efektowne zwycięstwo, gdyby nie pojawiające się ostatnio przecieki z rządzącego obozu, według których na pozbycie się kontrowersyjnego ministra obrony już wcześniej bardzo mocno naciskali prezesa Kaczyńskiego Amerykanie. Kwestia funkcjonowania Polski w strukturach NATO i obniżania się jej pozycji była o wiele istotniejsza niż afronty Macierewicza wobec prezydenta. Być może Kaczyński pozwolił na tę chwilę triumfu Dudy w ramach podziękowania za całkowitą kapitulację głowy państwa w sprawie sądownictwa. Zapewne niepotrzebnie, bo Duda swojej kapitulacji chyba i tak nie zauważył.

Fikcyjność uprawianej przez Dudę polityki dobitnie pokazuje sprawa z nieszczęsną ustawą o IPN, która wywołała międzynarodowy konflikt. Podniesienie przez prezydenta wątpliwości konstytucyjnych wobec tej ustawy (do dzisiaj na nią narzeka i bohatersko wytyka błędy rządowi) i mimo to jej podpisanie to jedno. Co zresztą już się przydarzało innym lokatorom Pałacu przy Krakowskim Przedmieściu. Ale skierowanie następnie ustawy do Trybunału Konstytucyjnego, którym rządzą sędziowie Przyłębska i Muszyński, było jasnym sygnałem, że prezydent nie czuje się „podmiotem”, ale trybikiem machiny władzy, zarządzanej z Nowogrodzkiej. Duda doskonale wie, czym jest dzisiaj Trybunał, bo sam przyłożył rękę do jego ruiny. Świadomie więc zgodził się na rolę notariusza i pozostawił ostateczną decyzję Kaczyńskiemu, mimo że to on sam powinien być taką instancją. Zadziałał „regulaminowo”, żeby nie można było się formalnie przyczepić. To cecha jego prezydentury: Duda udaje, że wierzy w demokratyczne procedury i instytucje, że jest prezydentem w spokojnym europejskim kraju. Czasami ma zrywy, z których wynika, iż wie, że to kompletna nieprawda. Ale potem znowu przysiada i dalej udaje.

Oddać karty za darmo

Jeszcze gorzej dla prezydenta wygląda kwestia referendum konstytucyjnego, jakie kilka miesięcy temu zapowiedział na ten rok – stulecia Niepodległości. Ogłaszanie jakiegoś wydarzenia jako pewnego w sytuacji, kiedy zależy ono od większości PiS w Senacie, czyli od Jarosława Kaczyńskiego, już świadczy o pozostawaniu w alternatywnym do realnej polityki świecie. Naigrawanie się z koncepcji referendum, bo tak trzeba nazwać kilka wypowiedzi prezesa Kaczyńskiego z niedawnych wywiadów, świadczy o tym, że Duda nie ma w rękach żadnych kart. Jeśli zapowiedziane z taką pompą referendum w tym roku się nie odbędzie, Duda wyjdzie na kompletnie niepoważną figurę i w zasadzie powinien podać się do dymisji. Znalazł się zatem prezydent, i cała jego reputacja, w rękach Kaczyńskiego i to na własne życzenie. Trudno sobie wyobrazić teraz jakikolwiek sprzeciw głowy państwa wobec inicjatyw PiS, jeśli Duda chce mieć to referendum w jakiejkolwiek postaci.

W ostatnich dniach urzędnicy prezydenta zapowiedzieli wielką konwencję konstytucyjną na Stadionie Narodowym pod koniec kwietnia oraz, na 3 maja, „ważne przemówienie prezydenta” w sprawie referendum. Jednocześnie jednak pojawiają się sygnały ze strony Pałacu, że zorganizowanie referendum 11 listopada „może być trudne”. Jeśli Duda przestanie się upierać przy tej dacie, zyska pewną swobodę ruchów. Ale wciąż nagłaśniając ideę referendum, staje się politycznym zakładnikiem PiS.

Andrzej Duda, co wielokrotnie było widać, lubi efektowne wejścia, ma skłonność do nieprzemyślanych akcji na politycznej szachownicy, ale nie przewiduje kilku ruchów naprzód. Upaja się chwilą, zainteresowaniem swoją osobą, tym że prezes się do niego osobiście fatyguje, a dziennikarze z jego fanklubu (wyraźnie ma taki, to ci, którzy towarzyszyli mu wiernie podczas kampanii wyborczej) nie posiadają się z zachwytu. Ale dalsze ciągi są najczęściej żałosne, wstydliwe, wszystko się sypie. Niczego nie potrafi doprowadzić do końca, przypieczętować, postawić na swoim. Jest dziwnie miękki, nie ma instynktu wojownika; ot, dali mu trochę pograć, i to go wyraźnie zadowala. Przypomina zawodnika, który cieszy się, że nie przegrał do zera, że ugrał seta, strzelił honorową bramkę.

Dlatego polityka prowadzona przez prezydenta jest pozorna. Duda nie uczestniczy w niej naprawdę, ale jedynie asystuje, pokazuje się, wygłasza, dostojnie kroczy, moduluje głos, robi miny. Stoi z boku i naśladuje ruchy prawdziwych polityków, próbuje dołączyć do nich, ale jest na to za słaby. Bywa patetyczny, często za głośny, egzaltowany. Lubi jeździć po Polsce i bywać tam, gdzie się nim zachwycają (właśnie ruszył w nową trasę, teoretycznie z okazji 100-lecia Niepodległości, ale wybory samorządowe są wcześniej niż rocznica). Tak jakby wciąż najlepszym jego wspomnieniem była kampania wyborcza i już marzy o tym, aby znowu wsiąść do dudabusa, „ściskać ręce i dawać nadzieję”.

Jednak w bieżącej polityce, która nieubłaganie następuje po każdych wyborach, orientuje się marnie. Aleksander Kwaśniewski chętnie opowiada anegdotę, jak to prezydent Duda powiedział mu kiedyś, że potrzebuje dwóch lat na „rozkręcenie się”. Miało to swoje znaczenie w lecie 2017 r., kiedy rzeczywiście około dwa lata po objęciu urzędu zawetował dwie ustawy sądownicze uchwalone przez PiS. Ale to były fałszywe weta i – biorąc pod uwagę efekty – żadne rozkręcenie. Duda uprawia swoją prywatną, osobną politykę; zapewne się nią cieszy i toczy w swoim przekonaniu skomplikowane gry, w których jest kluczową postacią. Ale każdy ruch, który miał mu zapewnić większą samodzielność, w istocie powiększał jego zależność od Kaczyńskiego.

Na żadnym etapie bojów o Macierewicza, sądownictwo, ustawę o IPN, referendum nie postawił jasno na swoim, nie pokazał siły. Na wszystko były pieniądze w budżecie państwa, ale nie na to, aby Duda mógł spełnić swoje obietnice wyborcze wobec zadłużonych we frankach szwajcarskich czy tę dotyczącą podniesienia kwoty wolnej od podatku. Cały splendor za obniżenie wieku emerytalnego, z którym to postulatem Duda objechał w kampanii kraj, zgarnął PiS. Jeśli jako zwycięstwo ogłasza się zaś to, że gen. Kraszewski, wojskowy doradca prezydenta, ponownie ma klauzulę dostępu do informacji niejawnych, pokazuje to skalę sukcesów Pałacu, oraz to, co za sukces jest tam uznawane.

Nie robić i obrywać

Pozycja Andrzeja Dudy w ramach szerokiej prawicowej formacji, po nieporadnych próbach zaznaczenia osobności urzędu prezydenckiego, także osłabła. Te wezwania, by zdjął jarmułkę, zapewnienia „Gazety Polskiej”, której autorzy oświadczyli, że nie otrzyma poparcia przed drugą kadencją, publiczna krytyka płynąca z Nowogrodzkiej lub z Ministerstwa Sprawiedliwości, obelgi na prawicowych forach, pokazują skalę kłopotów. Nic konkretnego nie zrobić, a jednak oberwać, jakby się coś zrobiło, to pewna sztuka, którą być może Duda uznał za nauczkę. Tylko nie wiadomo, w którym kierunku: czy zrobić coś wreszcie naprawdę, czy też przede wszystkim nie obrywać? Faktem jest, że Duda jest teraz politycznie słabszy niż przed lipcowymi wetami. Nie dlatego, że wetował, tylko że pokazał, jak nie potrafił postawić na swoim.

A jednocześnie prezydent cieszy się teraz największym zaufaniem społecznym spośród wszystkich polskich polityków, na poziomie ponad 70 proc. wskazań. Wydawałoby się, że to jakiś fenomen, gdyby nie fakt, że podobne wyniki mieli inni prezydenci, a Aleksander Kwaśniewski notował jeszcze wyższe rezultaty. Być może wyborcy czują, że prezydent w polskich warunkach ustrojowych, ktokolwiek by nim był, nie uprawia sprawczej polityki, że to mniej lub bardziej zręczny showman (najniższy poziom zaufania mają dzisiaj realni gracze polityczni: Schetyna i Kamiński). Prezydent dostaje punkty nie za wyniki, ale za styl. Nieprzypadkowo w rankingach słabiej wypadał Lech Kaczyński, który – także przez wyjątkowo silne związanie z obozem władzy w latach 2005–07, a potem jako jedyny punkt oporu wobec nowej ekipy – częściej musiał bywać uczestnikiem realnego sporu. I tracił na tym, co pokazywały sondaże wyborcze w 2010 r. Nie był faworytem nadchodzącej wówczas elekcji. Niemniej nawet przy takim nieco infantylnym traktowaniu prezydentury i stosowaniu specjalnej taryfy można na tej funkcji być bardziej lub mniej sprawnym politykiem. To już zależy od cech osobistych.

Powstaje pytanie, co to wszystko oznacza dla Dudy na drugą połowę kadencji? Teoretycznie jest w sytuacji Bronisława Komorowskiego za rządów Platformy: czasami trochę się nie zgadzać, wyrażać troskę, oczekiwać konsultacji, coś zawetować, zwołać radę gabinetową, zgłosić własną inicjatywę i chodzić z nią po mediach. Ale zdaje się, że Andrzej Duda rozumie, że sytuacja nie jest podobna do tej z czasów Komorowskiego czy Kwaśniewskiego, którzy trwali w niezmiennym i bezpiecznym systemie, z wciąż działającymi czynnikami kontrolnymi. Że teraz gra jest znacznie ostrzejsza niż kiedykolwiek do tej pory, że PiS ma misję zmiany systemu państwa, ideologii, obywateli, kultury. I nie przejmuje się jakimikolwiek względami: konstytucyjnymi, prawnymi czy zewnętrznymi opiniami, nawet państw sojuszniczych.

Duda walczy zatem nie tylko o interes obozu władzy, ale także o własny honor, również o wizerunek w oczach rodziny. Nikt jeszcze w III RP nie był prezydentem w czasie zmiany ustroju państwa, wywracania trójpodziału władzy, przejmowania wszystkich instytucji, likwidacji niezależności sądów, kwestionowania wolności słowa. Wiele się działo od 1989 r., zwłaszcza w latach 2005–07, ale dzisiejsza rzeczywistość polityczna jest odmienna jakościowo. To nowe otwarcie, inne metody, podkręcenie emocji do maksimum, demonstracja siły. I nie jest to nieprzychylna interpretacja opozycji, ale jawny przekaz władzy: to właśnie ma być radykalna zmiana, nowa rzeczywistość. Jeśli Duda generalnie akceptuje te „innowacje” (w końcu przystąpił do PiS dobrowolnie), to realizacja może budzić jego wątpliwości. Nie wszystko o nowym ustroju mówiono w 2015 r. nawet przyszłemu prezydentowi, choć wielu wiedziało, o co chodzi, i ostrzegało. Żyrandol w Pałacu Dudy nie jest tym samym żyrandolem, o którym mówił kiedyś Donald Tusk.

Móc wyjść na Planty

Problemem obecnego prezydenta jest to, że stanął wobec wyzwań daleko przerastających te z czasów Kwaśniewskiego czy Komorowskiego, i nie może się zdecydować, co dalej. Nawet konserwatywna, republikańska prawica, np. z Klubu Jagiellońskiego, ma coraz więcej wątpliwości wobec kursu, jaki przyjęła partia rządząca. Można przypuszczać, że Duda w jakiejś mierze podziela ton tej krytyki. Jednak dwa i pół roku jego prezydentury pokazują, że wciąż nie ma on na to politycznego i mentalnego sposobu. Przekonanie, że poza PiS nie ma innych form życia na prawicy – o to wrażenie Kaczyński walczył przez dwie dekady – paraliżuje wszystkich, którzy chcieliby wziąć coś z programu PiS, ale odcedzić to od Macierewicza, Błaszczaka, Ziobry i samego Kaczyńskiego. To się na razie wydaje straszne i niemożliwe.

Poza tym chore w polskiej polityce jest to, że od czasów Lecha Kaczyńskiego, przez Komorowskiego, po Dudę, prezydenci są desygnowani przez swoich zwierzchników i patronów. W efekcie wybierani osobiście przez miliony wyborców politycy są zależni od innych, którzy akurat taką weryfikację przegrali, jak choćby Kaczyński czy Tusk. Ostatnim prawdziwym liderem, który został prezydentem, był Kwaśniewski. Urząd prezydenta wbrew pozorom daje możliwości, aby się z tego uzależnienia wyrwać. Ale obecny prezydent nie wydaje się do tego chętny.

Duda raczej nie ujedzie do kolejnych wyborów na wizerunku idealnego zięcia, faceta, który łapie hostię, ściska miłe panie w powiatach i przecina wstęgi. Czasy są na to za trudne. Ale jest coś, co zapewne irytuje Kaczyńskiego, bo jednak nie daje mu pełnej kontroli nad polityczną sytuacją: to niejasna intuicja Dudy, że może jednak nie powinien wszystkiego akceptować in blanco, bo jeszcze jest choćby Kraków, który przetrzyma rządy PiS, gdzie się kiedyś będzie trzeba pokazać z żoną i córką na Plantach, i wciąż ma jakieś znaczenie status doktora prawa szacownej uczelni. To nadal największy – choćby niewyraźny – potencjał na drugą część kadencji.

Bywa, że nawet statysta budzi się z letargu. Dotychczasowe przebudzenia Dudy Kaczyński amortyzował swoim politycznym doświadczeniem i wyczuciem psychiki prezydenta. Duda na razie nie był równorzędnym partnerem w grze i musi wskoczyć o ligę wyżej, aby się nim stać. I wcale nie potrzebuje w tym celu zrywać ze swoim politycznym obozem. Wystarczy, że nie będzie przegrywał z innymi politykami z kręgu władzy, że będzie równie jak oni sprytny, a czasami bezwzględny. Jeśli oni mają swoje ambicje i koncepcje, to Duda też może je mieć.

Wydawało się, że prezydent zaczął nowe życie w lipcu 2017 r., ale to był falstart. Czeka go powtórka z debiutu. Duda wciąż jeszcze nie przekroczył żadnego Rubikonu, siedzi nad brzegiem i bada głębokość. Przekroczy go, kiedy wreszcie jakąś rzecz doprowadzi do końca, przytrzyma sznurki, nie da się wyrolować i nie zadowoli się byle czym.

Polityka 12.2018 (3153) z dnia 20.03.2018; Temat z okładki; s. 12
Oryginalny tytuł tekstu: "Gesty i miny"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną