Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Dlaczego bombowych rewelacji Macierewicza nie można traktować poważnie?

Przez dwa lata pracy podkomisji żadnych przekonujących dowodów wybuchu nie znaleziono. Przez dwa lata pracy podkomisji żadnych przekonujących dowodów wybuchu nie znaleziono. Maksymilian Rigamonti / Reporter
Z rewelacji podkomisji smoleńskiej wynika, że nasz Tu-154M był dosłownie naszpikowany materiałami wybuchowymi. Wybuchy oderwały skrzydło, rozerwały kadłub i Bóg wie, co jeszcze. Jeśli tak, to wyjaśnijcie, proszę, jeszcze jedno – jak oni to zrobili?

Pomijam, że przez dwa lata pracy podkomisji nie znaleziono żadnych przekonujących dowodów wybuchu. A można je znaleźć bardzo łatwo. Wystarczy pojechać do Smoleńska i przebadać szczątki samolotu. O ile wiem, nie ma z tym problemu, w każdym razie nie miała go komisja Jerzego Millera. Nie wiem, czy „ekspertów” od robienia hucpy Rosjanie dopuściliby do tak delikatnych czynności, ale oni nawet nie próbowali tego robić. A przecież gdyby wysłać niezależnych specjalistów z dowolnie wybranego przez nasze władze kraju, który nie odmówiłby pomocy, to szybko by się wszystko wyjaśniło.

Bomby w skrzydle?

Nikt nie zadał jednak najważniejszego pytania – jak te wszystkie bomby zostały podłożone? Ma ktoś sensowną odpowiedź? Zacznijmy od skrzydła, które w większości jest zbiornikiem paliwa. Nie o to chodzi, że w skrzydłach są zbiorniki – samo pokrycie skrzydła to jednocześnie ścianki zbiornika, od środka wypełnione specjalnym uszczelniaczem. Ktoś wyciął w tym dziurę, włożył bombę z odbiornikiem do zdalnego odpalenia i załatał skrzydło tak, by paliwo się z niego nie wylewało? Albo włożył ładunek w jeden z luków do obsługi siłowników wychylających lotki czy klapy? Przecież technicy wykonujący okresowy przegląd siłowników z pewnością by taki ładunek odkryli.

Z tego wynika, że podłożenie bomby w czasie remontu samolotu w Rosji jest raczej wykluczone, bo dawno by ją odkryto. Jeśli nie natrafiliby na nią technicy, to BOR sprawdzający maszynę musiałby taki ładunek odnaleźć.

Tajemnicze osoby na lotnisku?

Z tego też powodu zwolennicy teorii bombowej podali sensacyjną wręcz informację. Trudno mi w tej chwili stwierdzić, czy mówił o tym sam Antoni Macierewicz czy ktoś z jego podkomisji. Otóż przegląd zapisów monitoringu ujawnił podobno dwóch mężczyzn, którzy około piątej rano 10 kwietnia 2010 roku grzebali przy skrzydle Tu-154M. Trudno tylko rozpoznać ich twarze, bo było jeszcze ciemno i w związku z tym zapis jest niewyraźny. Najśmieszniejsze jest to, że są ludzie, którzy to kupili. Zapewne owi tajemniczy osobnicy byli wielkoludami, bo skrzydło Tu-154M znajduje się około trzech metrów nad ziemią i bez drabinki dotknąć go z ziemi raczej nie sposób.

Nic takiego się oczywiście nie wydarzyło. Dlaczego? Bo wydarzyć się po prostu nie mogło. W żadnych okolicznościach.

A sprawa wyglądała tak. Przed każdym lotem z bardzo ważną osobistością – premierem, prezydentem, marszałkiem Sejmu czy Senatu – samolot najpierw wykonywał lot sprawdzający. Załoga startowała i robiła kilka kółek wokół lotniska, sprawdzano działanie wszelkich instalacji, systemów nawigacyjnych i łączności, silników, układu sterowania, autopilota... Jeśli wszystko działało, to po lądowaniu maszyna trafiała w ręce BOR.

Funkcjonariusze BOR sprawdzali samolot wraz z psami wyszkolonymi w poszukiwaniu materiałów wybuchowych. Oczywiście korzystano też ze specjalnych detektorów, przypominających wykrywacze min. Tak było przed każdym ważnym lotem. Potem samolot pozostawał pod strażą BOR aż do przybycia załogi i pasażerów. Do tego momentu nikt nie miał prawa się do niego zbliżyć. Nawet ktoś z personelu jednostki, nawet jej dowódca. W rejonie płyty wojskowego portu lotniczego są kamery, które obserwuje ochrona. Gdyby ochrona przegapiła dwóch tajemniczych osobników na monitorach, to z pewnością zastrzeliliby ich funkcjonariusze BOR. Albo przynajmniej zatrzymali. Może kierowcami nie są najlepszymi, ale upilnować samolot to chyba potrafią?

A jeśli taki zapis jest, to dlaczego prokuratura nie wszczęła śledztwa? Dlaczego nie przepytuje się wszelkich możliwych świadków, którzy tego dnia na lotnisku byli, od ochrony przy bramie po pracowników cywilnej części lotniska, którzy przynajmniej częściowo widzą, co się dzieje na płycie jego wojskowej części? No i dlaczego, przede wszystkim, nie przepytuje się tych funkcjonariuszy BOR, którzy odpowiadali za ochronę samolotu między jego obligatoryjnym sprawdzeniem pod kątem obecności materiałów wybuchowych itp. a feralnym lotem?

Przecież gdyby rewelacja z tajemniczymi osobnikami, którzy o piątej rano coś tam grzebali przy skrzydle, się potwierdziła, to natychmiast trzeba postawić funkcjonariuszom BOR odpowiednie zarzuty. I aresztować na trzy miesiące, a następnie zbierać dowody ich karygodnego niedopełnienia obowiązków, na co są w kodeksie stosowne paragrafy. Sąd i skazanie powinny być naturalną konsekwencją.

BOR źle sprawdził samolot?

Gdyby się okazało, że ładunek czy kilka ładunków zostało podłożonych wcześniej, to aresztować i postawić przed sądem trzeba tych wszystkich, którzy sprawdzali samolot na obecność materiałów wybuchowych czy innych materiałów niebezpiecznych. No bo jak oni ten samolot sprawdzili? A psy, które do tego celu wykorzystali, to trzeba by koniecznie uśpić, jeśli jeszcze żyją, wszak minęło osiem lat.

Poza tym zarzuty trzeba by postawić tym, którzy te psy szkolili, bo widocznie oni też nie dopełnili swoich obowiązków. Jakim prawem przekazali psa BOR z dokumentami, że potrafi znaleźć materiały wybuchowe, skoro pies potem nie potrafi znaleźć tych kilku bomb w samolocie? A przecież w owym feralnym tygodniu sprawdzenie samolotu przeprowadzono dwukrotnie – przed lotem premiera Donalda Tuska do Smoleńska 7 kwietnia i przed lotem prezydenta Lecha Kaczyńskiego 10 kwietnia.

I co? Ani przy jednej, ani przy drugiej okazji nikt bomby nie znalazł? A może tych sprawdzeń w ogóle nie przeprowadzono? Śmiem wątpić. To tak jakby po premiera nie przyjechał samochód służbowy, bo kierowca stwierdził, że dziś po premiera to mu się jechać nie chce. Możliwe? Wojsko z pewnością by doniosło, że samolot nie może lecieć, bo BOR nie zrobił sprawdzenia. I umyłoby ręce, zamiast puszczać na ten trudny lot załogę bez odpowiednich uprawnień.

Sam byłem świadkiem takiego sprawdzenia przy okazji swojej wizyty w pułku jakieś dziesięć lat temu. Jako fotografujący publicysta uzyskałem odpowiednie zgody i z towarzyszącym mi przez cały czas oficerem prasowym zrobiłem w specpułku kilka zdjęć używanych tam samolotów i śmigłowców. Kiedy przyjechał BOR, fotografowanie się skończyło. Ich czynności w żadnym razie utrwalać nie mogłem. Ale przez chwilę mogłem się pogapić. Z daleka. Widziałem funkcjonariuszy z detektorami, widziałem psy.

Innym razem, w czasie wizyty na lotnisku Marynarki Wojennej, zwróciłem uwagę na dziwne przedmioty poustawiane wokół śmigłowca stojącego w dyżurze ratowniczym. Wyglądały jak sztuczne żółwie, połączone kablami, albo takie nowoczesne odkurzacze, co same sprzątają. Okazało się, że to czujniki ruchu. Nikt nie mógł podejść do śmigłowca na dyżurze, by nie wywołać alarmu. Jeśli więc marynarze mieli takie coś, to czyż BOR by z tego nie korzystał? Podejrzewam, że samolotu po sprawdzeniu pilnowali nie tylko uzbrojeni funkcjonariusze, ale że podobne czujniki ruchu też rozstawiano.

Kto traktuje poważnie te rewelacje?

Jeszcze raz pytam: dlaczego nie trwa dochodzenie w sprawie rażącego niedopełnienia obowiązków przez BOR? Ano dlatego, że tak naprawdę nikt tych bombowych rewelacji nie traktuje poważnie. Mówię o naszej władzy. Kiedy minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro chce powołać własnych biegłych do ustalenia stopnia winy poszczególnych osób, które mogą odpowiadać za tragedię z 10 kwietnia, to pan Antoni Macierewicz podnosi niezły raban. Że niby mają oni powiązania z Moskwą, choć wciąż nie wiadomo, kto to będzie.

Skąd ta panika? Ano stąd, że jako biegli mogą występować tylko ludzie z uprawnieniami do badania wypadków lotniczych. Tak, są takie uprawnienia, potwierdzone odpowiednimi certyfikatami. I jeśli tacy ludzie ponownie zajmą się smoleńską katastrofą, to ich werdykt może być tylko jeden – komisja Millera miała rację. A do tego przecież dopuścić nie można. To by dopiero było, gdyby jakiś ekspert badający np. katastrofę promu kosmicznego Columbia obalił rewelacje sławetnej podkomisji...

***

Michał Fiszer jest majorem rezerwy, pilotem, publicystą lotniczym i ekspertem od spraw wojskowości. Wykłada w Collegium Civitas.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama