Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Nadzieja umarła ostatnia. Koniec akcji ratowniczej w kopalni „Zofiówka”

W jastrzębskiej kopalni „Zofiówka” pracowało przeszło 250 górników. W jastrzębskiej kopalni „Zofiówka” pracowało przeszło 250 górników. Dominik Gajda / Agencja Gazeta
Po północy ratownicy odnaleźli ostatniego górnika, któremu przez 11 dni szli na ratunek. Ciało zostało uwięzione pod konstrukcją stalową, zmiażdżoną straszliwą siłą tąpnięcia.

W ostatnią sobotę, w ósmej dobie akcji, ratownicy trafili na pierwszego z trzech poszukiwanych kamratów, w niedzielę znaleźli drugiego. Przedarli się do nich po wypompowaniu wody z zalewiska, powstałego w najniższym miejscu zniszczonego chodnika. Tliła się jeszcze wtedy iskra nadziei.

Co się wydarzyło w „Zofiówce”

Sobota 5 maja. W jastrzębskiej kopalni „Zofiówka” pracowało przeszło 250 górników. Na głębokości 900 m jedenastoosobowa brygada drążyła nowy chodnik – w tym miejscu nie wydobywano węgla, rejon przygotowywano dopiero do eksploatacji. Miał ponad 6 m szerokości i 4 m wysokości. Zbliżała się godzina 11…

W kilka sekund kilkudziesięciometrowa część chodnika – z obudową, taśmociągami, pracującymi maszynami i całą infrastrukturą energetyczną, klimatyzacyjną, tłoczącą powietrze, odprowadzającą metan i wodę – przestała istnieć. Doszło do wypiętrzenia spodu chodnika, fachowo spągu, swoistej „podłogi”, i to ona została z niesamowitą siłą wyrzucona w górę, miażdżąc o uzbrojony strop wszystko, co na niej stało, leżało i pracowało.

W tej plątaninie skał i sterty żelastwa pozostały gdzieniegdzie niewielkie, 40–60-centymetrowe prześwity, długie na metr, czasem dużo dłuższe. Niebawem zaczęli wczołgiwać się w nie ratownicy… Takie prześwity to jedna z szans na ratunek, nadzieja na przetrwanie w rumowisku. Zaczęto tłoczyć w nie powietrze.

Czytaj także: Jak naprawdę jest na dole kopalni? Co się czuje 900 m pod ziemią?

Wstrząs o wielkiej sile

Początkowo poinformowano o wstrząsie górniczym, który w swym charakterze przypomina trzęsienie ziemi. Odczuwamy je na powierzchni. Ale wstrząsy generalnie nie niszczą wyrobisk, nie zagrażają w wielkim stopniu górnikom – wyrobiska po wstrząsach nadają się do odtworzenia. Po tąpnięciach są zazwyczaj stracone.

W „Zofiówce” doszło do tąpnięcia, poprzedzonego wstrząsem o sile 3,5 stopnia w skali Richtera. Być może drgania i ruchy górotworu dały parę sekund na ucieczkę czterem górnikom. Już na początku akcji ratowniczej ze skraju rumowiska wyciągnięto dwóch lekko rannych i dwóch nieżywych. Jak ocenili lekarze przeprowadzający sekcję zwłok, śmierć ponieśli w „wyniku urazów wielonarządowych”.

Największa w historii górnictwa akcja ratownicza

Po pozostałych trzech zaginionych ruszyła jedna z największych i najtrudniejszych akcji ratowniczych w historii nie tylko „Zofiówki”, ale całego górnictwa. Czas naglił.

900 m pod ziemią skumulowały się najgroźniejsze podziemne żywioły: tąpnięcie wywołało wypływ metanu, bezwonnego i bezbarwnego gazu, którego już dwuprocentowe stężenie w powietrzu tworzy mieszankę wybuchową. Wystarczy byle iskra... W trakcie akcji stężenie przez dłuższy czas utrzymywało się w granicach 5–15 proc. W najniższej części zniszczonego chodnika – w miejscu, w którym on opada, a potem się unosi – pojawiło się zalewisko wody sięgającej stropu, uniemożliwiające ratownikom przejście do części wyżej położonej i prowadzenie w niej akcji poszukiwawczej.

Najmniejsza iskra groziła wybuchem

Piątego dnia akcji zaczęto wypompowywać wodę, ale nie wolno było stosować wydajnych urządzeń elektrycznych – najmniejsza iskra groziłaby wybuchem, pojawiłby się ogień, kolejny żywioł. Zwieziono więc pompy zasilane sprężonym powietrzem – powolniejsze, mniej efektywne. Później z tego samego powodu nie wykorzystano podwodnych robotów do penetracji rozlewiska, przywiezionych przez Marynarkę Wojenną.

Ale wodę trzeba było pokonać – wypompować albo jakoś się przez nią przedrzeć, bo „Koka”, pies tropiący Podhalańskiej Grupy GOPR, natrafił na dwa ślady w pobliżu wejścia do korytarza, zablokowanego przez podziemny zbiornik. Wcześniej w tych okolicach przechwycono sygnały lokalizacyjne z nadajników umieszczonych w górniczych lampach. Uznano, że mogły znajdować się pod wodą albo już za jej lustrem. A lampy mogły przecież zostać porzucone w trakcie ucieczki – tak już bywało…

Czytaj także: Człowiek bywa dla siebie groźniejszy niż żywioły

Mikrofon zarejestrował tylko szum wody

Czas naglił. Tymczasem woda mieszająca się z węglowym pyłem stawała się błotnistą masą mułu i szlamu. Zwykłe pompy wciąż się zatykały, więc pod ziemię zwieziono specjalistyczne – szlamowe. Też na kompresory. Mulista konsystencja zbiornika i ciągłe zagrożenie metanowe blokowały akcję i nie pozwalały nurkom z KGHM ruszyć z pomocą ratownikom. Na początku szacowano, że zbiornik ma 400 m sześc. i jest głęboki na mniej więcej 4 m. Przy dobrych pompach powinno się go opróżnić gdzieś w 10 godzin. Wodny szlam spływał jednak bez przerwy – chociaż już nie tak intensywnie – i pompy pracowały prawie do ostatniego dnia akcji ratunkowej.

Równocześnie trwało drążenie otworu z górnego wyrobiska w miejsce, w którym – według sztuki górniczej i wcześniejszych doświadczeń poszukiwawczych – powinni schronić się górnicy. Pierwsze wiercenie z niewiadomych powodów było nietrafione. Drugie, o średnicy ok. 10 cm, trafiło stumetrowym otworem do komory… Opuszczono nim mikrofon, pakiety z jedzeniem i telefon ratunkowy.

Mikrofon zarejestrował tylko szum wody.

Lustro zbiornika powoli się obniżało, ale to z kolei spowodowało uwolnienie metanu, blokowanego dotychczas przez wodę. Pompy elektryczne – w tym jedna gigantyczna, transportowana pod ziemię w częściach – dalej nie mogły ruszyć. Czas naglił.

Czytaj także: Jak doszło do tragedii górników pod Żywcem

Szli po żywych kolegów

Ratownicy powoli, co chwila rozcinając żelazne sploty zmiażdżonych urządzeń blokujących drogę, przedzierali się przez zawalisko skał, kamieni i węgla. Centymetr po centymetrze. Szli po żywych kolegów. W 30-stopniowej temperaturze przesączonej metanem, w aparatach tlenowych, ciągnęli za sobą szlauchy i rury doprowadzające do pomp. W aparatach tlenowych powietrza starcza na dwie godziny przy normalnym oddychaniu, ale przy tak wielkim wysiłku – na dużo mniej. A przecież trzeba było przedrzeć się, przeczołgać z podziemnej bazy do rumowiska. I bezpiecznie wrócić.

Po zainstalowaniu lutociągów – rurociągów doprowadzających powietrze – było już lżej, ale i tak wchodząc do rumowiska, trzeba było zdejmować aparaty tlenowe i pchać je przed sobą, bo umocowane na plecach groziły w tym piekle zakleszczeniem. Godzina efektownej pracy to już było sporo.

Każdej doby w akcji uczestniczyło prawie 40 pięcioosobowych zastępów ze wszystkich śląskich kopalń. Bez przerwy pracowało na zmianę dwa tysiące ratowniczych hajerów. Wciąż szli po żywych.

Czytaj także: Legendy na temat katastrofy w kopalni „Wujek”

W akcji uczestniczyły też psy

Szli nie tylko ludzie. W ostatnich dniach w „gotowości ratunkowej” czekały trzy psy ze swoimi przewodnikami. Szkolone do tropienia w zawałach i gruzowiskach. Ważne ogniwa ratunkowe z Państwowej Straży Pożarnej w Jastrzębiu-Zdroju i Komendy Wojewódzkiej Policji w Olsztynie. Nero – owczarek belgijski, specjalista od poszukiwań w wodzie – z przewodniczką Małgorzatą Konopko, labrador Diego i borador collie Max z przewodnikami Mateuszem Cupkiem i Andrzejem Filarewiczem.

Psy zjechały w głąb kopalni dziesiątego dnia akcji, podjęły trop, wskazały ratownikom miejsce w rumowisku, przez które trzeba się dalej przedzierać…To pierwszy taki przypadek użycia psów do podziemnych poszukiwań w całej historii polskiego górnictwa. Wydaje się, że zrobiono wszystko, co było możliwe.

Czytaj także: Trudno sobie wyobrazić Śląsk bez kopalń

Cud się nie zdarzył

Zimne statystyki wypadków przekazywane przez Wyższy Urząd Górniczy mogłyby zabijać nadzieję – odnaleziono… 8. i 9., potem 10. i 11. i wreszcie 12. ofiarę tegorocznych wypadków śmiertelnych w górnictwie. W minionym roku śmierć w pracy, we wszystkich kopalniach, z miedziowymi, brunatnymi, siarkowymi i skalnymi włącznie, poniosło 15 górników.

A jednak specjaliści przekonują w tych tragicznych dniach, że nasze głębinowe górnictwo węgla i miedzi jest jednym z najbezpieczniejszych na świecie.

Minęła północ, rozpoczęła się dwunasta doba akcji ratunkowej. Na dole pracuje 18 zastępów ratowników. Na górnika trafiono przed pierwszą. O 2.30 lekarz, ratownik, stwierdził zgon. Cud się nie zdarzył.

PS Mój ostatni tekst był wynikiem pomyłki. Wysłałem materiał roboczy, w którym pozwoliłem sobie na wylew emocji związanych z własnymi przeżyciami i doświadczeniem, które było mi dane podczas innego strasznego wypadku pod ziemią. A przecież wiem, że moje emocje mają się nijak do rozpaczy osieroconych rodzin, dla których nadzieja umarła i pozostał jedynie czas, który prawdopodobnie leczy rany.

Niech ta piątka kamratów – w wieku 28–38 lat – z mrocznej głębi ziemi raduje się teraz tam, wysoko w górze, skąd bliżej do słońca i błękitu. Szczęść im Boże.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama