Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Wielka gra o Wisłę

Czy daliśmy się uśpić zapewnieniom Mariusza Błaszczaka, że „kupiliśmy patrioty”? Czy daliśmy się uśpić zapewnieniom Mariusza Błaszczaka, że „kupiliśmy patrioty”? MON / Flickr CC by 2.0
W cieniu propagandowo nagłośnionej kampanii o Fort Trump toczy się decydująca batalia o największy polski kontrakt zbrojeniowy. Stawka: dziesiątki miliardów, przyszłość polskiego przemysłu i wiarygodność MON.

Aż dziwne, że tak o tym cicho. Czy daliśmy się uśpić zapewnieniom Mariusza Błaszczaka, że „kupiliśmy patrioty”, i o nic więcej nie trzeba pytać? To, co podpisano w marcu, to umowa ramowa na ledwie dwie baterie. Owszem, z nowoczesnymi pociskami antybalistycznymi i sercem systemu (może się okazać, że niejednego) – systemem dowodzenia IBCS – ale z radarami poprzedniej generacji. Druga faza kontraktu to sześć baterii z nowymi radarami i z nowej generacji pociskami – a być może w ogóle przejście o poziom wyżej w myśleniu o obronie powietrznej, do „systemu systemów”, w którym granice między tradycyjnymi piętrami obrony zacierają się, a króluje przepływ danych o celach i mogących je zwalczać pociskach. Brzmi jak science fiction? Rzeczywiście, patrząc na realia Wojska Polskiego, tak się może wydawać, ale proszę się nie szczypać – dokładnie o to chodzi w drugiej fazie kontraktu na system Wisła.

Czytaj także: Dopychanie kolanem Wisły

Największy kontrakt obronny

Bo polski plan na obronę powietrzną od początku był bardzo ambitny i na szczęście taki pozostał, mimo że MON pod rządami PiS zlekceważył, odwrócił, zmienił i wstrzymał tyle innych programów zbrojeniowych. Wisła pozostała jednak priorytetem, choć jego ukształtowanie „po nowemu” zabrało dwa lata od zmiany rządu. Ostatecznie zamówienie wysłano w marcu 2017 r., a po roku pełnym emocjonujących negocjacji, z groźbą zerwania kontraktu włącznie – wszystko to opisywałem dla Państwa na naszych łamach – udało się podpisać umowę na pierwszą fazę. Zrobił to już nowy minister obrony Mariusz Błaszczak, choć trzeba oddać ekipie Antoniego Macierewicza, że to ona wynegocjowała kształt zamówienia. Powołała też instytucję pełnomocnika ds. pozyskania i wdrażania systemu Wisła, czyli człowieka wyposażonego w kompetencje i niosącego na barkach odpowiedzialność zawarcia największego w historii Polski kontraktu obronnego.

Teczka z miliardami złotych

Ten człowiek, płk Michał Marciniak, skromnie, lecz z dumą noszący stalowy mundur lotnika, jest właśnie w USA na kluczowych negocjacjach w sprawie konfiguracji drugiej fazy Wisły. W jego teczce jest potencjalnie umowa warta 20, może 40 mld zł. Są tam nadzieje polskiego przemysłu obronnego na upragnione technologie rakietowe, są plany wojska, by wreszcie porzucić sowieckie systemy obrony powietrznej i wejść do światowej pierwszej ligi, jest też spory ładunek polityczny – zarówno strategicznych dla nas relacji z najważniejszym sojusznikiem, jak i wiarygodności najważniejszych polityków w kraju. Fiasko, opóźnienie, niekorzystny rezultat kontraktu byłyby ogromnym ciosem dla MON.

Bo resort postawił na Wisłę wszystko – gołym okiem widać, że w zakresie modernizacji w innych obszarach prawie nic więcej się nie dzieje. Z politycznej perspektywy patrząc, w rękach Marciniaka i jego zespołu jest dowiezienie projektu Wisła do przesądzającego momentu kampanii przed wyborami parlamentarnymi w 2019 r. To gra z czasem, pieniędzmi, wpływami i interesami na skalę, jakiej do tej pory Polska nie podejmowała.

Burzliwe negocjacje

Mimo ogromnej stawki pułkownik gra ostro. Oczywiście nie sam, bo wszystkie wytyczne i mandat negocjacyjny ma zatwierdzone na najwyższym szczeblu. Ambicją MON jest zamknąć konfigurację drugiej fazy, innymi słowy zdecydować, jaki sprzęt ma tworzyć pozostałe sześć baterii systemu Wisła, co oczywiście przełoży się na szacunkowy koszt systemu, który będzie jeszcze negocjowany. Opcje są jednak tak różnorodne, że to, co wyniknie z obecnej sesji negocjacyjnej, może dalece odbiegać od tego, co o systemie Wisła myśleliśmy przez ostatnie lata. Na przykład tzw. pocisk niskokosztowy. Od początku założenie było takie, by bateria Wisły miała na wyrzutniach pociski antybalistyczne PAC-3MSE, piekielnie drogie, bo bardzo zaawansowane technicznie, oraz tańsze przeciwlotnicze. Nie chcieliśmy pocisków starszej generacji PAC-2 GEM-T, bo oprócz wymogów wojskowych w grę wchodzą interesy przemysłowe. Te zaś mówią, by nie iść w starą technologię, a szukać nowej, takiej, która da Polsce szansę zaistnienia na światowym rynku rakietowym. Stąd propozycja, by pociskiem uzupełniającym te antybalistyczne była izraelska rakieta Stunner, opracowana przy ogromnym zaangażowaniu USA, przejęta marketingowo przez Raytheona jako SkyCeptor i oferowana po modyfikacjach na eksport. Polska miałaby być pierwszym klientem – co dla każdego nowego produktu stanowi przełom i można to wykorzystać. Tyle że wycena SkyCeptora odbiegała od pojęcia „niskokosztowy” tak dalece, że negocjatorzy z MON zakwestionowali całą amerykańską koncepcję.

Kluczowe elementy

Raytheonowi strach zajrzał w oczy. Potężna firma stanęła w obliczu porażki swego najważniejszego projektu w polskim kontrakcie. Mimo że jest głównym dostawcą systemu Patriot, polskie zamówienie wcale nie jest dla niej intratne. W pierwszej fazie Wisły Polska – w odróżnieniu od kupujących równocześnie patrioty Rumunii czy Szwecji – zrezygnowała z najbardziej znanych, lecz niemłodych pocisków PAC-2 na rzecz produkowanych przez Lockheeda PAC-3 MSE, których kupiono 208 sztuk. Radarów Raytheona o ograniczonym polu widzenia kupiono ledwie cztery, więcej ma być przyszłościowych radarów dookolnych, których producent nie jest jeszcze znany. Co najważniejsze, Polska nie kupiła od Raytheona systemu dowodzenia, a zdecydowała się na supernowoczesny, dopiero rozwijany na potrzeby US Army system IBCS od firmy Northrop Grumman. Powstał więc system modułowy, w którym z tradycyjnego patriota niewiele zostało. Ponieważ w kosztach systemów rakietowych to właśnie rakiety mają największy udział, SkyCeptor, a raczej jakiś pocisk niskokosztowy, jest dla Raytheona największą nadzieją na duże zyski. Tyle że firma została właśnie zmuszona do pracy nad obniżką ceny, tak by rząd USA będący stroną kontraktu dla Polski też mógł ją obniżyć do akceptowalnego przez delegatów Warszawy poziomu. Nieoficjalnie mowa o pięciokrotnej redukcji. Czy taki deal będzie akceptowalny dla Amerykanów, którzy przecież muszą się liczyć ze zdaniem Izraelczyków? Na razie nie wiadomo, bo polska delegacja wciąż negocjuje.

Drugim kluczowym elementem systemu są radary. Te zakupione w pierwszej fazie to starego typu radary sektorowe, „patrzące” w jedną stronę. Nie rupiecie, bo ciągle modernizowane i obecnie już całkowicie cyfrowe, ale nieruchome. W drugiej fazie radary mają być nowej generacji i dookolne, czyli takie, które potrafią wykryć cel nadlatujący z każdej strony, a nie tylko stamtąd, gdzie jest skierowana ich antena. O ile rozwiązanie polegające na „patrzeniu w jedną stronę” sprawdza się w zwalczaniu rakiet balistycznych, które po wystrzeleniu z ziemi lecą przewidywalnym torem, więc wystarczy ustawić radar w spodziewanym kierunku, o tyle nie jest przydatne w systemie, który ma zestrzeliwać pociski manewrujące, zdolne do ataku od tyłu czy z boku w stosunku do głównego kierunku zagrożenia. Przyzwyczailiśmy się sądzić, że radar dookolny to taki, którego antena się obraca, a wiązka omiata przestrzeń powietrzną. Niekoniecznie jednak dookolność może być zapewniona przez zwielokrotnienie liczby anten, które pozostają nieruchome, a jednak „widzą” w zakresie 360 stopni, a przy tym są dokładniejsze i nie tracą czasu na obrót – w trakcie którego cel znika na chwilę z ekranu.

Pojedynek radarów

Konkurencja koncepcji jest silna, oba podejścia mają swych entuzjastów i krytyków. Raytheon jest za nieruchomymi antenami i taką propozycję radaru zaoferował już dawno Polsce, a także US Army w konkursie na nowy radar patriota. Kluczowy rywal Lockheed poszedł drogą radaru z obrotową anteną. Oba znalazły się właśnie w drugiej fazie przetargu w USA, z którego efektu chce też skorzystać Polska. W przyszłym roku ma się wydarzyć rzecz nieczęsta – na poligonie White Sands w stanie Nowy Meksyk odbędzie się „pojedynek radarów” obydwu producentów. Idę o zakład, że będą go obserwować płk Marciniak i oficerowie polskich sił powietrznych. Wynik turnieju przesądzi nie tylko o wyborze konstrukcji dla Polski.

Furtka przez Londyn?

Jeśli się okaże, że SkyCeptor będzie dla Polski za drogi, a konkurs na radar wygra Lockheed, Raytheon będzie paradoksalnie największym przegranym polskiego przetargu stulecia. Bo raczej nie wchodzi w grę powrót do starszego typu pocisku PAC-2 GEM-T. Preferowaną opcją zastąpienia SkyCeptora jest zupełnie inna rakieta, innego producenta, pochodząca tak naprawdę z innego systemu. Chodzi o rodzinę pocisków CAMM produkcji MBDA-UK, oferowaną dla systemu krótkiego zasięgu Narew. Brytyjczycy zastąpili Francuzów jako reprezentanci europejskiego „domu rakietowego” MBDA. Dla rządu PiS furtka przez Londyn do europejskiej technologii jest atrakcyjniejsza politycznie, nie zmusza do dialogu z nielubianymi Francuzami – choć część technologii jest identyczna, bo powstała wspólnymi siłami kilku europejskich krajów i wielu europejskich firm połączonych jedną marką.

System CAMM

W każdym razie nowym ulubionym rozwiązaniem MON jest system CAMM powstały dla wyrzutni na okrętach, przenoszony stopniowo na wyrzutnie lądowe, bardzo nowoczesny i dający perspektywę rozwoju w kontekście przemysłu. Inwestycja weń pozwoliłaby PGZ rozwinąć skrzydła – taki pogląd przeważa w resorcie nadzorującym zbrojeniówkę. Ale CAMM to nie średni, a krótki zasięg – i nie Wisła, a Narew. Jeśli chodzi o zasięg MBDA, ma odpowiedź w postaci pocisku CAMM-ER o wydłużonym zasięgu, nadal nierównającym się ze Stunnerem/SkyCeptorem. Zaletą CAMM jest zaś to, że zyskały akceptację do połączenia z systemem dowodzenia IBCS, co nie jest oczywiste, bo ów system ma dla USA znaczenie strategiczne i nie można włączać do niego dowolnych rakiet.

Wszystko tajne

Ewentualne fiasko oferty SkyCeptora oznaczałoby więc przekształcenie drugiej fazy Wisły w coś innego, tzw. system systemów łączący antybalistyczne przeznaczenie pocisków średniego zasięgu z pociskami raczej przeciwlotniczymi zasięgu krótkiego. – Jesteśmy na Wiśle, ale za Modlinem – czyli po tym, jak do Wisły wpłynęła już Narew – mówił mi niedawno nieoficjalnie jeden z oficerów od początku zaangażowany w polskie projekty obrony powietrznej. Płk Marciniak potwierdza to wprost – intencją MON jest połączenie obu systemów i ich integracja wokół IBCS. Kwestie efektorów, czyli rakiet, są w pewnym stopniu drugorzędne – choć oczywiście wybór konkretnego typu przesądzi o bojowych możliwościach całego systemu. Marciniak twierdzi, że kwestie operacyjne mają pierwszorzędne znaczenie, ale i wśród nich zostały określone pewne opcje. Na czym konkretnie polegają, tego oczywiście na obecnym etapie nie sposób się dowiedzieć, bo – słusznie – wszystko jest w tym zakresie tajne, nie tylko z uwagi na w sumie biznesowy charakter negocjacji.

Do kwestii wyboru pocisków i radaru dochodzi niezwykle ważna sprawa włączenia do systemu Wisła – czy też Wisła/Narew – rdzennie polskich komponentów. Nasza wojskowa myśl techniczna może i kuleje w wielu obszarach, ale w dziedzinie radiolokacji ma perełki, którymi nie tylko trzeba się chwalić, ale należy je wykorzystać. Mowa o radarze dalekiego zasięgu P-18PL i systemie pasywnego wykrywania PCL/PET – który w odróżnieniu od radarów nie emituje sam żadnego promieniowania, więc jest niewykrywalny dla radarów przeciwnika (stealth), a dane o celach oblicza na podstawie minimalnych szumów tła elektromagnetycznego.

Obie konstrukcje istnieją w formie prototypów „w metalu”, Wisła miała być zaś szansą na ich wejście na rynek – potencjalnie nie tylko polski. Oczywiście o to trzeba zawalczyć, czasem wbrew interesom innych, potężniejszych konkurentów. Tradycyjny patriot może się bez nich obyć, ale polski system Wisła miał być patriotem+. Czy będzie się opłacać włączyć polskie radary do Wisły? Pytanie nie jest proste, bo chodzi nie tylko o podłączenie do IBCS, ale i takie zintegrowanie tych czujników z całym systemem, by ich wartość dodana była oczywista nie tylko dla polskich przeciwlotników, ale potencjalnie dla każdego nowego klienta zaawansowanego patriota. Decyzje o tym zapadną tak naprawdę w USA, a nie w Polsce, a nasze kręcenie nosem na niektóre amerykańskie komponenty może zmniejszyć chęć Amerykanów do akceptowania i inwestowania w nasze. Biznes działa na zasadzie „coś za coś”, może więc wysokie koszty pocisków są warte zaciśnięcia zębów, jeśli miałoby to zaowocować włączeniem polskich komponentów do przyszłościowego patriota? Jeśli się spojrzy na skomplikowanie i długofalowe skutki tych zagadnień, okazują się nie mniej istotne niż budowa Fort Trump...

Kontrakt wart miliardy dolarów

Z tym że koszty są – przynajmniej dla polskiej strony – dużo wyższe. O ile rząd zaproponował Amerykanom za bazę 2 mld dol., w przypadku drugiej fazy Wisły mówimy o kosztach wielokrotnie wyższych. W tym momencie nie wiemy jakich, mechaniczne przeliczanie dwóch baterii w pierwszej fazie i sześciu w drugiej nie oznacza bowiem, że teraz negocjujemy kontrakt trzykrotnie droższy niż 20 mld z VAT, które zapłacimy za pierwszą transzę patriotów z IBCS. Może to być drugie tyle, może być i więcej. Wszystko – a raczej najwięcej – zależy od ceny i liczby zamawianych pocisków, w założeniu, jak pamiętamy, niskokosztowych. Radar dookolny, mimo że to nowa konstrukcja, ma nie być aż tak drogi. Drugim najistotniejszym wyznacznikiem wartości zamówienia będzie to, ile technologii pozyska z niego polski przemysł, za co trzeba będzie zapłacić. Na początku planowania Wisły marzeniem i celem było pozyskanie zarówno zdolności do samodzielnej budowy rakiet średniego zasięgu, jak i supernowoczesnej technologii radarowej opartej na nowym półprzewodniku, azotku galu, znacznie bardziej wydajnym niż pospolity krzem czy arsenek galu.

Dziś wydaje się jasne, że koszty takiego transferu technologii byłyby przytłaczające, a i polski przemysł potrzebowałby dekad i miliardowych inwestycji poza kontraktem, by dokonać skoku technologicznego. Trzeba więc wybierać i wybór, zdaje się, padł na rakiety kosztem radarów. Amunicja wszak jest ważniejsza w razie wojny niż sensory, których kilka i tak trzeba mieć na zapas. Patentu na produkcję rakiet, zwłaszcza takich zupełnie nowych, też nikt nie odda za darmo. Czy planowany budżet Wisły to wytrzyma? Niestety nie wiemy, ile ten planowany budżet wynosi ani jakie są ceny pocisków – zresztą w negocjacjach zbrojeniowych coś takiego jak sztywna cena nie istnieje, wszystko jest kwestią dogadania się z konkretnymi ludźmi co do konkretnej propozycji. Pamiętajmy też, że nie negocjujemy z firmami zbrojeniowymi, a rządem USA, który poza swoim 3,5-proc. narzutem na cenę ma spore możliwości wywierania presji na dostawców. Z drugiej strony nie można się łudzić – polski przetarg jest największy z polskiej perspektywy i choć zapewne liczy się też dla USA, to jest nieporównywalny z zamówieniami z Bliskiego Wschodu.

Paragraf 22

Z tym całym galimatiasem, strategicznymi wyborami i wielkimi pieniędzmi jest w USA płk Marciniak i jego nieliczna delegacja. Siadają naprzeciw z reguły liczniejszych i bardziej doświadczonych wyjadaczy z firm zbrojeniowych i rządu USA (w praktyce oficerów US Army i urzędników Pentagonu), dla których Polska jest coraz trudniejszym nabywcą, bo mimo wielkich planów raczej nie spieszy się z kupowaniem. Z zapowiadanych przez Antoniego Macierewicza 21 amerykańskich śmigłowców z polskiej fabryki nie ma ani jednego. Zamówienie na rzekomo strategicznie ważne amerykańskie wyrzutnie rakiet ziemia-ziemia zostało właśnie zredukowane o dwie trzecie. Z używanych australijskich okrętów, które USA miały wyposażyć w rakiety, nieoczekiwanie zrezygnowano w ostatniej chwili. Nic nie słychać o zakupie śmigłowców uderzeniowych. Wstrzymano plan zakupu dronów dużego zasięgu. Brakujących nam samolotów myśliwskich też nie ma na liście w najbliższych latach. W obliczu polskiego zastoju, który rzecz jasna ma multum uzasadnień od podstawowego – braku pieniędzy – liderem zakupów z USA w regionie stała się Rumunia, choć kraj ten trudno podejrzewać o nadmiar funduszy. Stało się tak, mimo że amerykańskie firmy stawiały na Polskę, przenosząc tu swoich ludzi, wystawiając się na targach i instalując swoje regionalne biura. Polska strona jednak twierdzi, że Wisła pochłania tak dużo środków, że na niewiele więcej wystarcza. Gdy dojdzie do podpisania fazy drugiej i trzeba będzie jednocześnie opłacać kontrakt pierwszy i drugi – sytuacja może stać się jeszcze gorsza. A przecież podpisanie drugiego kontraktu na system obrony powietrznej jest strategicznym celem rządu i głównym zadaniem płk. Marciniaka jako pełnomocnika-negocjatora. Istny paragraf 22.

Gdzieś na horyzoncie majaczy więc perspektywa odłożenia fazy drugiej Wisły na czas, gdy wydatki obronne przekroczą 2 proc. PKB. Według przyjętej w zeszłym roku ustawy w 2020 r. poziom wydatków ma wejść na drabinę zmierzającą ku 2,5 proc. PKB, który osiągnie w 2030 r. Każde miejsce po przecinku w sytuacji niemałego i rosnącego PKB ma znaczenie. Obecne 2 proc. to ponad 40 mld zł. W 2030 r. może to być nawet dwa razy więcej, biorąc pod uwagę wzrost nominalny całej puli i odsetka PKB. Jeśli cała Wisła ma kosztować od 40 do 60 mld zł, może warto poczekać, aż będzie do dyspozycji więcej pieniędzy? To już jednak decyzja chyba nawet powyżej resortu obrony i zapewne nie do podjęcia w toku obecnej sesji negocjacyjnej. Konfiguracja przesądzi o kosztach, MON je podliczy i zapyta – zapewne premiera i prezydenta – co robić. 2019 r. będzie więc czasem także tej decyzji.

Czytaj też: Czego chcemy od Ameryki

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama