Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

PiS znów chce lustrować polskich dyplomatów

Szef MSZ Jacek Czaputowicz Szef MSZ Jacek Czaputowicz Tymon Markowski/MSZ / Flickr CC by 2.0
Z jakością kadr dyplomatycznych czy bezpieczeństwem państwa nie ma to nic wspólnego. Chodzi wyłącznie o gest polityczny.

PiS wraca do pomysłu ustawowej weryfikacji pracowników Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Tym razem w projekcie posłanki Małgorzaty Gosiewskiej chodzi o wersję mini: wyrzucenie z pracy pracowników i współpracowników służb PRL.

Czytaj też: Jak PiS obsadza placówki dyplomatyczne

Bolszewicka weryfikacja

Przypomnijmy: projekt dużej, iście bolszewickiej weryfikacji dyplomatów PiS zgłosił prawie dwa lata temu. Pod pretekstem usunięcia z MSZ agentów komunistycznych przewidywał on de facto rozwiązanie umów o pracę i przyjmowanie – bądź nie – z powrotem wszystkich ok. 3,5 tys. dyplomatów. W wyniku tej politycznej oceny można było stracić pracę albo „tylko” stanowisko, stopień dyplomatyczny czy mieć obniżoną pensję.

Projekt miał w oczywisty sposób trzy cele: pozbyć się niewygodnych fachowców (dziś na mocy ustawy o służbie zagranicznej to prawie niemożliwe), zrobić miejsce dla swoich i zastraszyć w MSZ wszystkich. Ówczesny minister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski wprost mówił, że ustawa jest konieczna ze względu na „niedostatecznie silne więzy dyplomatów z państwem polskim”.

Czytaj też: Polska – Rosja, dyplomacja wyklęta

To teraz MSZ grzęźnie

Tak naprawdę przez 25 lat było dokładnie odwrotnie. Dyplomacja, złożona z ludzi różnych biografii i poglądów, miała duży wkład w ogromne sukcesy państwa – od wejścia do NATO i UE po wynegocjowanie dwóch świetnych budżetów europejskich dla Polski.

To od trzech lat MSZ grzęźnie w bezwładzie, dyplomaci odchodzą, a ci, którzy zostają, są coraz bardziej sfrustrowani. Przede wszystkim faktem, że ich zadanie to niemal wyłącznie mało skuteczne próby gaszenia za granicą wizerunkowych katastrof wywołanych przez politykę partii rządzącej w kraju (ustawa IPN, wycinanie lasów, demontaż państwa prawa, ataki propagandowe na Unię itd.).

W tych warunkach wszyscy fachowcy, w tym związani z PiS, wiedzieli, że wielka weryfikacja będzie oznaczała całkowity rozkład służby zagranicznej. Może dlatego prace nad projektem raz przyspieszały (przy protestach opozycji), raz zwalniały, by ostatnio właściwie zostać wygaszone.

Czytaj też: Instytuty Polskie i ich kuriozalna polityka kulturalna

Nie chodzi o jakość kadr

Teraz ustawa wraca, ale w wersji kadłubkowej. Nowe oświadczenia lustracyjne będą musieli złożyć wszyscy pracownicy MSZ, ale zwolnionych zostanie kilkadziesiąt osób (autorzy piszą: „nie więcej niż sto”) powiązanych ze służbami PRL. Po co PiS to teraz robi?

Nie chodzi o troskę o jakość kadr dyplomatycznych czy bezpieczeństwo państwa. Nie chodzi nawet o ujawnianie agentów. Tych już skutecznie ujawniła poprzednia ustawa sprzed dekady – uchwalona za pierwszych rządów PiS, a zrealizowana za PO-PSL. Zakładając, że potencjalnie najgroźniejszy dla państwa jest szantaż urzędnika jego przeszłością, przewidywała kary nie za dawną współpracę, tylko jej zatajenie. Wśród tych, którzy skłamali i zostali za czasów ministra Sikorskiego zwolnieni, był dawny szpieg PRL w Watykanie Tomasz Turowski. Tych, którzy wówczas powiedzieli prawdę, zwolni teraz PiS – z mocy nowej ustawy w 60 dni.

Nowe lustrowanie można by próbować usprawiedliwić, gdyby przeprowadzono prawdziwe badanie i ewentualnie zwolniono tych, którzy za PRL szpiegowali Polonię, śledzili opozycję czy denuncjowali kolegów. Ale tak się nie stanie, wielu z wyrzuconych to będą oficerowie wywiadu, którzy np. pracowali w Azji czy Afryce i po 1989 r. robili podobne rzeczy co przed. I którzy – co wynika z metryk – w PRL pracowali parę lat, a w wolnej RP prawie 30.

Czytaj też: Polska dyplomacja wspiera szowinistów

To po co ta ustawa?

Powtórzmy więc: skoro sprawa dotyczy 60–80 na 5 tys. pracowników MSZ, skoro o wszystkich od dawna wiadomo, kim byli w PRL, skoro, jak wszyscy dyplomaci, są oni pod nadzorem naszych służb, to po co ta ustawa? Wyjaśnienia są tylko dwa, być może oba prawdziwe.

Po pierwsze, dla celów propagandowych. Po to, by – głównie swojemu twardemu elektoratowi – móc do wyborów krzyczeć: pozbyliśmy się agentów i konfidentów z MSZ. Nieważne, że parudziesięciu, nieważne, że na oślep, i nieważne, że tym samym państwo polskie łamie reguły, które samo ustaliło dekadę temu.

Inne wytłumaczenie mają ci, którzy wiele wiedzą i o MSZ, i o PiS. Według nich odbiorca tej ustawy jest jeden – Jarosław Kaczyński. A jej autorami dwóch panów. Minister Czaputowicz, traktowany od początku swej dziesięciomiesięcznej kadencji przez prezesa jako „eksperyment”, ostatnio mocno przez niego krytykowany. I nowy dyrektor generalny MSZ Andrzej Papierz, zresztą w latach 90., zanim został dyplomatą, człowiek służb.

Pierwszy chce ocalić swą pozycję, drugi ją wzmocnić. A obaj wiedzą, że mało rzeczy tak ucieszy Kaczyńskiego jak ustawa o usunięciu z dyplomacji „złogów komunistycznych”.

Reklama
Reklama