Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Hybrydowy Fort Trump

Amerykanie zwiększają obecność militarną w Polsce. Amerykanie zwiększają obecność militarną w Polsce. Marek Świerczyński / Polityka Insight
Oferta zwiększenia liczby wojsk amerykańskich w Polsce będzie mieszana, z elementami stałymi i rotacyjnymi – mówi Polityce.pl Alexander Vershbow, były zastępca sekretarza generalnego NATO, doświadczony amerykański dyplomata.

MAREK ŚWIERCZYŃSKI: – Opierając się na pana doświadczeniu w NATO, USA i Rosji, jakie są szanse na przekształcenie amerykańskiej obecności wojskowej w Polsce w stałe stacjonowanie?
ALEXANDER VERSHBOW: – Przede wszystkim Polacy muszą pamiętać, ile zrobiliśmy, by dojść do sytuacji, którą mamy dzisiaj. W ramach natowskiej odpowiedzi na rosyjską agresję z 2014 r. USA znacząco zwiększyły swoją obecność wojskową w Polsce i swoją zależność od Polski jako centrum dla wzmocnienia całej wschodniej flanki. Fakt, że obecnie mamy trzybrygadowe zespoły bojowe w Europie, dwa na stałe, a jeden rotacyjnie, i że jeden z nich jest właśnie w Polsce, powinien być dla Polaków powodem do dumy.

Czytaj także: Wierni patrioci Trumpa

No ale apetyt rośnie w miarę jedzenia...
Zdaję sobie sprawę, że kwestia stałego stacjonowania jest w pewnym sensie miarą trwałości amerykańskiego zaangażowania w Polsce i że istnieje przekonanie o większej roli odstraszającej takiego stacjonowania w porównaniu z rotacyjnym. Sądzę jednak, że wielu wojskowych w USA nie zgodziłoby się z tym poglądem, oni są raczej orędownikami misji rotacyjnych. To pozwala na utrzymywanie wojsk na wyższym poziomie gotowości i daje im szansę poznania różnych teatrów operacji, tak by w razie kryzysu byli gotowi od razu wejść do akcji. I sądzę, że Rosjanie też zdają sobie sprawę z tego, że prawdziwa zdolność tkwi w siłach rotacyjnych.

Poza tym mamy już niektóre stałe elementy rozmieszczone w Polsce, np. rosnącą infrastrukturę w bazach w Poznaniu i Powidzu. Sądzę, że w którymś momencie dojdziemy do mieszanej obecności – jeszcze kilku stałych komponentów rozmieszczonych w stałych bazach w Polsce, głównie dla wsparcia dla rotacyjnych brygadowych zespołów bojowych, ale dostępnych też dla wsparcia sił w krajach bałtyckich w razie kryzysu. Skoro termin „hybrydowa” jest taki popularny, to sądzę, że czeka nas...

Hybrydowa obecność?
Dokładnie tak. Co oznacza, że same siły będą rotacyjne, ale ich miejsca stacjonowania będą stałe, tak samo sztaby dowodzenia będą miały stałe lokalizacje, a wszystko będzie związane z szerszą strukturą i łańcuchem dowodzenia NATO. W odbiorze publicznym zaś będzie to przyrost amerykańskiej obecności w Polsce netto.

Pan i pańscy koledzy sugerują, że nie ma mowy o wysłaniu do Polski na stałe amerykańskiej dywizji. Dlaczego?
Chodzi przede wszystkim o dostępność takich sił. Zbudowanie dywizji ponad rotacyjną brygadę, a nawet z jej uwzględnieniem, oznaczałoby przeniesienie wojsk z ich stałych baz w USA, co jest politycznie zawsze delikatną sprawą, albo przesunięcie wojsk z terytorium Niemiec na wschód. Wojskowi są przywiązani do kwestii zdolności przetrwania przynajmniej części ich zasobów w Niemczech. Poza tym nigdy nie wiadomo, gdzie wystąpi kryzys, może na południu, a w takim wypadku boją się utraty elastyczności, jeśli włożą za dużo jajek do polskiego koszyka. Ale sądzę, że tu gra rolę przede wszystkim dostępność wojsk, po prostu liczby.

No i oczywiście to by oznaczało dyskusję nad zapisami aktu stanowiącego NATO–Rosja, której USA wolałyby uniknąć. Trzeba zatem znaleźć złoty środek, który może i wywoła skrzywienie na iluś twarzach, ale nie awanturę.

Czytaj też: Fort Trump nie budzi entuzjazmu w USA

To, jak pan wie, bardzo wrażliwa sprawa w Polsce. Niemal każda wzmianka o rosyjskich obawach wzbudza natychmiast krytykę, że jest się trollem Kremla. Ale przecież dokładnie o to Kongres pyta Pentagon, zlecając raport na temat stałej bazy...
Po pierwsze, wszyscy powinniśmy chyba unikać sytuacji, w której dajemy Rosji zbyt łatwą wymówkę do rozbudowy własnych baz, np. wymuszenia na Łukaszence budowy dużej bazy lotniczej na Białorusi. To może nastąpić i tego Rosjanie na pewno nadal chcą. Ale bardziej chodzi o to, by nie kreować wyścigu niestabilności w ramach wzmacniania naszej wschodniej flanki. Musimy dokonać obiektywnej analizy potencjalnej rosyjskiej reakcji i dostosować nasze działania tak, by były przede wszystkim efektywne wojskowo, ale też by uniknąć kosztów politycznych.

Nie wiem, jak głęboko zdołał pan wniknąć w rosyjską duszę jako ambasador USA w Moskwie, ale na pewno umie pan przewidzieć, jaka będzie ich reakcja na znaczące wzmocnienie obecności wojsk USA w Polsce.
Oczywiście Rosjanie we wszystkich reakcjach przesadzają, więc można być pewnym, że i tym razem nastąpi histeryczne uderzenie propagandowe...

... które już ma zresztą miejsce.
Nawet w oczekiwaniu na decyzję – tak. I oczywiście zaczną się nowe prowokacyjne niezapowiedziane ćwiczenia, groźne zachowania w powietrzu, żeby pokazać, że się nie dadzą. My z kolei będziemy musieli pokazać, że nie damy się zastraszyć. Dlatego właśnie jedność sojuszu jest naszą najlepszą obroną przeciw rosyjskiej histerii. Oni wiedzą, że jeśli przesadzą, my możemy rozmieścić dodatkowe siły za kilka lat. Wtedy kwestia dostępności sił będzie musiała zostać przezwyciężona. Ale staramy się znaleźć taką równowagę, która zapewni odstraszanie, żeby Rosjanie nawet nie myśleli o oderwaniu kawałka Estonii czy Łotwy.

Pan podkreśla, że siła sojuszu bierze się z jego jedności. Czy każda kwestia, która rodzi podziały, jest pana zdaniem błędem?
Tego bym nie powiedział. Środek ciężkości sojuszu leży w jedności, ale nie możemy zadowalać się polityką najniższego wspólnego mianownika. Unikajmy takich konfliktów, które podważają wiarygodność naszego odstraszania.

Do tego potrzebne jest przywództwo. Nawet ze sceptycyzmem prezydenta Trumpa wobec sojuszu i jego zastrzeżeniami do podziału obowiązków w NATO widać, że Pentagon, sekretarz obrony James Mattis i cały zespół kierujący bezpieczeństwem narodowym USA zapewniają niezwykle silne przywództwo, jeśli chodzi o decyzje podejmowane w NATO, i ciągną sojuszników we właściwym kierunku.

Spójność wymaga aktywnego podejścia ze strony USA i sądzę, że z tym mieliśmy do czynienia w pierwszych dwóch latach administracji Trumpa, nawet wziąwszy pod uwagę inne problemy, jakie powstały w relacjach transatlantyckich.

Skoro pan już wciągnął tę rozmowę na amerykański grunt – czy uważa pan, że sprawa „Fort Trump” w Polsce może paść ofiarą walki politycznej w USA?
To bardzo mało prawdopodobne. Głównie dlatego, że ma swoje podstawy w historii sukcesu polsko-amerykańskiej współpracy, w zdolnościach, które już są w Polsce, w uzupełnianiu tego, co robi NATO. USA wiedzą, że muszą zapewnić sojuszowi trzon sił drugiego rzutu i same zaoferowały tę dodatkową rotacyjną brygadę pancerną ponad to, co ustaliło NATO na szczycie w Warszawie. To wszystko cieszy się ponadpartyjnym poparciem.

Pamiętajmy też o podwyższonym funduszu Europejskiej Inicjatywy Odstraszania, co było kolejnym sukcesem. Może więc nastąpi pewna redukcja budżetów, z powodu deficytu, i może będzie nieco trudniej z demokratycznym Kongresem, ale za bardzo bym się nie martwił, to jest w dużej mierze kwestia apolityczna.

W dość ostrych jak na dyplomatę słowach skrytykował pan polską ofertę goszczenia tzw. odpowiedzi na łamanie przez Rosję traktatu INF – naziemnych wyrzutni rakietowych z USA.
Nie wiem, czy to była oferta, ale mieliśmy do czynienia z sygnałami, że Polska gotowa jest odegrać taką rolę. Po prostu sądzę, że ta kwestia jest przedwczesna. Nie wiemy, jaki będzie rezultat sojuszniczych konsultacji, które zapewne potrwają około roku, a może dłużej. Nie wiemy, jakie będą różne opcje odpowiedzi na rosyjskie pogwałcenia INF.

Sądzę, że taka odpowiedź powinna nastąpić, ale na krótką metę najdostępniejsze opcje akurat mieszczą się w ramach INF i nie trzeba czekać na zbudowanie nowych rakiet ziemia-ziemia. Sądzę też, że powinniśmy się skupiać na konwencjonalnej reakcji – zagrażając celom położonym w głębi Rosji przy pomocy konwencjonalnych rakiet.

Polska nie powinna wychodzić przed szereg w sojuszu, pamiętając, że rozmieszczanie broni nuklearnej, a nawet takiej o podwójnym zastosowaniu, na terytorium nowych krajów członkowskich NATO jest częścią porozumienia z 1997 r., którego sojusznicy nadal się trzymają. Chodzi o słynne „trzy razy nie” [akt stanowiący NATO–Rosja zawiera deklarację, że NATO nie ma intencji, planów i powodów, by rozmieszczać broń jądrową na terytorium nowo przyjmowanych krajów – red.].

Na koniec wróćmy do negocjacji w sprawie Fort Trump. Sądzi Pan, że w przyszłym roku zapadnie ostateczna decyzja, czy potrwa to dłużej?
Jestem optymistą, decyzja zapadnie w przyszłym roku. To może nie stać się tak szybko, jak Polska by chciała, np. na 20. rocznicę wejścia do NATO 12 marca, ale mam wrażenie, że praca idzie całkiem szybko po stronie rządu USA i że szybko zacznie się najważniejsza faza negocjacji. I sądzę, że w przyszłym roku dojdzie do jakiegoś porozumienia.

O którym zdecyduje nowy Kongres i prawdopodobnie nowy sekretarz obrony?
Nie wiemy jeszcze. Wszyscy moi rozmówcy w NATO chcieliby, żeby sekretarz Mattis pozostał na stanowisku, i mam nadzieję, że tak będzie. Ale to już polityka. Mimo to wiele pracy już wykonano pod jego kierunkiem i choć to może być jego ostatnia duża decyzja, zobaczymy na niej piętno Mattisa.

ROZMAWIAŁ MAREK ŚWIERCZYŃSKI

Reklama
Reklama