Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Król żelatyny

Grabek Kazimierz

Kazimierz Grabek, lat 56. Czego się dotknął, to obracał w ruinę. Pożyczał pieniądze i ich nie oddawał. Truł i zasmradzał środowisko, produkował kiepską żelatynę. Wysługiwał się rodziną i politykami. Toczą się przeciwko niemu procesy sądowe, ale jakby na niby.

Czołowi politycy kolejnych rządów w latach 1993–1998 zabiegali, aby utrzymywać jego monopolistyczną pozycję na rynku żelatyny. Z reguły skutecznie. Anna Skowrońska-Łuczyńska, w 1998 r. sekretarz stanu w resorcie gospodarki, pytana przez Jarosława Kurskiego („Gazeta Wyborcza”, 7–8 lutego 1998 r.) o przyczynę takiej skuteczności Grabka, odpowiedziała: „Można się tego domyślać, ale nie chcę snuć żadnych domysłów”.

Na wielkiego zapowiadał się od małego. Kiedy w podstawówce w Łomazach, gdzie się urodził, narozrabiał, wezwano matkę do szkoły. Ale kierownik – wspominała w 1998 r. Franciszka Grabek – poprosił: „Niech go pani nie bije. Z niego będzie wielki człowiek” („Życie”, 20 lutego 1998 r.). Do szkoły metalowej w Siedlcach nie dostał się, ale naukę kontynuował w technikum samochodowym w Warszawie, przy ul. Hożej. Potem pracował w kolumnie transportu samochodowego w Ministerstwie Rolnictwa, gdzie ponoć woził ministra Kazimierza Barcikowskiego, późniejszego sekretarza KC PZPR.

W 1974 r. kupił działkę pod Grójcem i postawił tam dwa kurniki. Już wówczas musiał mieć tzw. plecy lub procentowało podglądanie zachowań najwyższych urzędników państwowych, gdyż Bank Spółdzielczy w Grójcu udzielił 24-letniemu Grabkowi, człowiekowi spoza gminy, rekordowego dla tej placówki kredytu w wysokości 9 mln zł (drugi co do wielkości wynosił 1,2 mln zł). Na dokładkę – 36 proc. tej sumy umorzono. Średnia płaca wynosiła wówczas 3,1 tys. zł.

W 1985 r., kiedy zamknięto zatruwającą środowisko fabrykę kleju w Nowej Soli, Kazimierz Grabek z kierownikiem likwidowanego zakładu założył spółkę produkcji kleju, mączki kostnej i żelatyny. W Nowej Soli kupił maszyny, w Głuchowie pod Grójcem ziemię i zaczął na dziko budować. Na dziko, bo na gruntach rolnych, na obszarze chronionego krajobrazu i bez wymaganych zezwoleń ministra rolnictwa i wojewody radomskiego. Wystarczyło mu zezwolenie gminy, które dostał w jeden dzień od naczelnika Krzysztofa L. Gmina nie wymagała od Grabka budowy dróg dojazdowych, oczyszczania czy odprowadzania ścieków i odpadów poprodukcyjnych. Naczelnik sam z siebie zlecił Rejonowi Dróg Publicznych w Grójcu wybudować za pieniądze gminy drogę od trasy E7 do zakładów Grabka.

Na jego cześć Kazimierz Grabek nazwał jeden z pięknie dymiących kominów swojej fabryki Krzysztofem. Inni urzędnicy gminni także chcieli mieć kominy swojego imienia, więc gdy fabryka ruszyła, a Grabek nie miał jeszcze pozwolenia na jej użytkowanie, burmistrz zadziałał jeszcze szybciej niż naczelnik; zanim Grabek wystąpił o pozwolenie, burmistrz już je wydał. Rada miejska jednak pozwolenie cofnęła, więc burmistrz nie doczekał się swojego komina.

Miał wówczas opinię najbogatszego człowieka Europy Wschodniej, największego złotówkowego inwestora, a także społecznika. Był m.in. sponsorem nagrody im. Zygmunta Szeligi przyznawanej przez nasz tygodnik najbardziej rzutkim przedsiębiorcom przełomu lat 80. i 90.

Wkrótce w rzece Jeziorce, do której Grabek spuszczał nieoczyszczane ścieki, pojawiły się śnięte ryby, martwe kaczki i piżmaki. Po okolicy rozchodził się straszliwy smród. Zatrute były też studnie w okolicznych wsiach, tak, że gmina przez cztery lata musiała tam dowozić wodę beczkowozami. Jan Rajczak, wojewoda radomski, wydał decyzję o zamknięciu fabryki, ale Maciej Nowicki, minister ochrony środowiska, po rozmowie z Grabkiem ją uchylił. Po roku wojewoda znowu wydał decyzję o natychmiastowym zamknięciu zakładu. Grabek zagroził, że będzie się domagał odszkodowania w wysokości 1 mld zł dziennie, więc decyzja nosi znamiona sabotażu gospodarczego względem Skarbu Państwa.

Przewodnik stada

Przed rozpoczęciem budowy fabryki w Głuchowie Grabek wystąpił o kolejny kredyt, tym razem na 300 mln zł. W 1985 r. kwota ta trzykrotnie przekraczała roczny limit kredytowy dla rzemiosła w całym województwie radomskim. Bank Spółdzielczy w Grójcu zwrócił się więc o pomoc do oddziału wojewódzkiego BGŻ, a ten do centrali o dodatkowe środki. Sprawa oparła się o KC PZPR, gdzie wydano zgodę. To otworzyło Grabkowi drogę do następnych jeszcze wyższych kredytów. Sposób ich przyznawania dokładnie prześledził Leszek Kraskowski („Rzeczpospolita” 26/2000). „Imperium Kazimierza Grabka – pisał – zbudowały największe polskie banki: Pekao SA, BGŻ i Bank Handlowy. Na początku lat 90. Grabkowi udzielono ogromnych kredytów, czasami »na telefon«, bez zabezpieczeń, z pogwałceniem obowiązujących procedur”. Tylko w 1991 r. banki pożyczyły mu 146 mld st. zł, co – biorąc pod uwagę siłę nabywczą ówczesnej złotówki – stanowiłoby dzisiaj kwotę ponad 60 mln zł. W 1992 r. nowojorski oddział Pekao SA udzielił Grabkowi pożyczki w wysokości 11 mln dol., bo ponoć zawarł on z amerykańską firmą Hormel kontrakt na dostawę żelatyny wartości 36,5 mln dol. Kredyt ten poręczyła centrala Pekao SA, co oznaczało, że gdy Grabek nie będzie spłacał kredytu, robić to będzie za niego V Oddział Pekao SA w Warszawie. I tak też się stało. Gdy sprawa trafiła do sądu, nieoczekiwanie radca prawny banku oświadczyła, że Pekao SA nie czuje się pokrzywdzony, bo „działania zarządu nie spowodowały powstania szkody majątkowej w banku”. Z kolei Bank Handlowy skredytował Grabka sumą 5,3 mln marek. Do dzisiaj ten i większość innych kredytów nie zostały spłacone.

W 1993 r. gmina Grójec założyła Grabkowi sprawę o upadłość. Nie płacił podatków i dodatkowo okazało się, że winien jest ogromne pieniądze urzędowi skarbowemu, celnemu, ZUS i kilku spółkom. Na sprawę w radomskim Sądzie Gospodarczym Grabek przyjechał nowym Mercedesem 500 SE. Oświadczył, że oskarżenie to bzdura, bo na przykład jego auto – tu wyciągnął dowód rejestracyjny – warte jest dwa razy więcej niż jego zobowiązania wobec gminy. W tamtych latach mówił o sobie: „Jestem kapitalistą numer jeden w tym kraju” (na listach najbogatszych Polaków kursował przez kilka lat między drugim a ósmym miejscem). Mówił też: „Jestem przewodnikiem stada”, ale nie precyzował – owiec czy baranów.

Prokuratura w Grójcu wszczęła przeciwko przewodnikowi stada kilka spraw karnych o zatruwanie środowiska. Nie udawało się ich zakończyć prawomocnymi wyrokami, bo Grabek nie stawiał się na rozprawy. Ta umiejętność pozostała mu do dzisiaj. W 1996 r. grójecki sąd zareagował jednak stanowczo i nakazał policji doprowadzić go na rozprawę. Podobne kłopoty miała prokuratura w Radomiu pragnąca przesłuchać go na okoliczność niespłaconych kredytów sięgających biliona starych złotych. Nie odbierał wezwań, sekretarka miała nakazane nie przyjmować żadnej korespondencji z sądów i prokuratur. Niemniej Grabek posyłał prokuratorom kartki z pozdrowieniami (z Seszeli i z Grecji) oraz życzenia świąteczne.

W 1992 r. kupił 96 proc. akcji upadających zakładów produkcji żelatyny w Puławach. Grabek, jak na przewodnika stada przystało, zaproponował załodze utworzenie spółki pracowniczej, pożyczki na zakup akcji, wypłacił pracownikom, którzy weszli z nim w spółkę, po pół miliona ówczesnych złotych no i 90 proc. załogi zgodziło się na Grabka (mimo że o kupno zakładów starali się Szwedzi, Francuzi i Niemcy). Właściciel prywatyzowanego przedsiębiorstwa zobowiązany był zainwestować w zakład 100 mld st. zł. Grabek wybrnął z tego w oryginalny sposób; kupił od siebie samego – jako osoby fizycznej – za 75 mld zł technologię produkcji żelatyny, amerykańskie know-how. Resztę dołożył z dolarowego kredytu udzielonego mu przez Pekao SA.

Kiedy więc wkrótce Grabek przejął Fabrykę Żelatyny w Brodnicy (za pomocą Józefa Dziobaka, inwestora strategicznego, pracownika przewodnika stada), stał się faktycznym monopolistą w produkcji żelatyny.

Być jednak tylko producentem monopolistą, to było dla Grabka mało. Postanowił zmonopolizować cały polski rynek żelatyny wart 40–50 mln dol. rocznie, a więc skasować import. Najpierw udało mu się przekonać władze Polskiego Komitetu Normalizacyjnego do zaostrzenia norm sanitarnych na importowaną z WNP żelatynę, która ponoć zawierała zbyt dużą ilość bakterii salmonelli i coli (sanepid to samo zarzucał produkcji Grabka, więc inspektorów przestał wpuszczać do swoich zakładów).

Władza w galarecie

W grudniu 1993 r. premier Waldemar Pawlak usilnie zabiegał, żeby Rada Ministrów zaakceptowała rozporządzenie zakazujące eksportu skrawków skór wołowych. Chodziło o to, żeby te skrawki – potrzebne do produkcji żelatyny – jako pozbawione możliwości eksportu były tańsze. Włodzimierz Cimoszewicz, ówczesny minister sprawiedliwości, nie zgodził się. Powiedział, że numer ze skrawkami zakrawa na skandal i rząd chce podjąć decyzję w interesie jednego producenta – Grabka. Wtedy Pawlak się wycofał.

Do dzisiaj nie wiadomo, dlaczego premierowi tak zależało na tych skrawkach. Może miał dosyć Grabka, o którym krążyły opinie jako o takim, który potrafi wrócić oknem, gdy zostanie wyrzucony drzwiami. Grabek potrafił molestować słownie Pawlaka, wówczas człowieka mocno zestresowanego, w toalecie, nie dając mu chwili wytchnienia nawet przy oddawaniu moczu. Może chodziło o coś zupełnie innego? Waldemar Pawlak w ostatnich godzinach swego premierowania podpisał decyzję nie o skrawkach, ale o wprowadzeniu opłat wyrównawczych na żelatynę. Jej import stał się mniej opłacalny, a Grabek mógł podnieść ceny swojej żelatyny; poszły w górę o 80 proc. Następny rząd – Józefa Oleksego – znosi opłaty wyrównawcze, ale tego samego dnia radykalnie podnosi cło na żelatynę: z 15 proc. do 56,2 proc.

W grudniu 1996 – premierem jest Włodzimierz Cimoszewicz – żelatyna znowu pojawia się w pakiecie regulacji celnych. Jarosław Kurski (op. cit.) przytacza wypowiedź wysokiego urzędnika ówczesnego URM: „Cimoszewicz się wściekł. Bezceremonialnie zdjął sprawę z porządku obrad, wykrzykując, że to skandal, by coś takiego w ogóle pojawiło się na posiedzeniu rządu”.

19 grudnia 1997 r. – premierem jest już Jerzy Buzek – rząd przyjmuje rozporządzenie o całkowitym zakazie importu żelatyny. Grabek – w trosce o zdrowie społeczeństwa, w obawie przed chorobą wściekłych krów – przedłożył ministrowi zdrowia, przygotowane na zlecenie Związku Producentów Żelatyny (założonego przez przywódcę stada), ekspertyzy mówiące, że „nie można wykluczyć, iż przez żelatynę mogą się przenieść priony BSE”. Rządowi zaś wniosek o zakazie importu podłożył wicepremier Janusz Tomaszewski, ponoć na życzenie Mariana Krzaklewskiego.

Wtedy wybucha „afera żelatynowa”. Centrum Informacyjne Rządu komunikuje, że wnioskodawczynią była Anna Skowrońska-Łuczyńska, sekretarz stanu w resorcie gospodarki. Szybko okazuje się, że to nieprawda, gdyż – jak wynika ze stenogramu posiedzenia rządu – Skowrońska-Łuczyńska złożyła jedynie wniosek o zmniejszenie cła na żelatynę do 3 proc., zgodnie z obowiązującą stawką w UE i EFTA.

Zakaz importu nie obejmował jednak surowców kupowanych przez Grabka w Niemczech, do czego nieopatrznie przyznał się w wystąpieniu telewizyjnym. Jak do Mercedesa w radomskim sądzie. Tym razem wściekł się premier Buzek. Polecił zbadanie w zakładach Żelatyna SA w Puławach, jak przestrzega się tam norm sanitarnych przy produkcji żelatyny. Państwowa Inspekcja Weterynaryjna stwierdziła, że w Puławach jest tak źle, że trzeba wstrzymać produkcję. Zapowiedziała też kontrole w pozostałych zakładach Grabka. Powstała interesująca sytuacja: żelatyny nie wolno importować i za chwilę nie będzie można jej produkować.

Galareta w puszce

Tymczasem Grabek maszyny z Puław wywiózł do Zgierza. Tutaj w Łódzkiej Specjalnej Strefie Ekonomicznej, pod szyldem córki (nikt jej przez cztery lata w Zgierzu nie widział, bo studiowała w Wiedniu), miał zbudować zakłady utylizacji odpadów poubojowych. Anna Grabek, właścicielka Grabek Industry (nie mylić z Grabek Industries, której właścicielem jest tata Kazimierz) dostała na ten cel w 2000 r. – a już wiadomo było na całą Polskę, jak niesolidnym dłużnikiem jest Grabek – 5 mln zł kredytu preferencyjnego z Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska (WFOŚ). Zamiast jednak budować zakład utylizacji, Grabek postawił fabrykę żelatyny, potem dobudował symboliczny zakład utylizacji. Kolejne 4 mln zł kredytu z WFOŚ wzięły panie Anna i Halina (żona) Grabek. Termin zwrotu kredytów minął w 2003 r., a do lutego 2005 r. firmy Grabków zwróciły funduszowi ledwie 650 tys. zł. Dzisiaj wraz z odsetkami firmy Grabków winne są funduszowi ponad 14 mln zł.

Jednak nie za te długi Grabek trafił w 2001 r. do puszki, czyli aresztu śledczego w Toruniu. Tamtejsza prokuratura zarzucała mu (i zarzuca), że przez podstawione osoby, oszukując Urząd Antymonopolowy, przejął od Skarbu Państwa fabrykę żelatyny w Brodnicy. Przygotowany jeszcze w 2001 r. projekt aktu oskarżenia miał 700 stron, akta liczyły 43 tomy z załącznikami. Po 9 miesiącach aresztu Grabek wyszedł na wolność i do tej pory nie udało się rozpocząć procesu. Oskarżony przesyła zaświadczenia lekarskie, z których wynika, że nie może podróżować, gdyż „jest chory na kręgosłup”. Ma też problemy z sercem. Instytut Kardiologii twierdzi jednak, że Grabek mimo licznych wezwań nie zgłasza się na badania.

Nie może się także rozpocząć proces, tym razem w Łodzi, o dług zaciągnięty w WFOŚ przez Annę G. 24 listopada br. do sądu dotarła informacja, że jej pełnomocnik Kazimierz G., ojciec pozwanej – zaniemógł. Anna G. poinformowała sąd, że nadal przebywa w Austrii. Z powodu niemocy spadła z wokandy także sprawa pożyczki udzielonej przez WFOŚ Kazimierzowi G. o dług w wys. 5,8 mln zł. Najwyraźniej w Łodzi, a także w Toruniu brakuje stanowczości, jaką w 1996 r. wykazał sąd w Grójcu.

Do 1998 r. Kazimierz Grabek i jego „żelatynowe imperium” na glinianych nogach, wydawało się, rosło w siłę. Grabek wręcz chełpił się wpływami i swoim majątkiem. „Wszystko to jest moje – mówił oprowadzając po fabryce w Głuchowie, której już nie ma – i nic komu do tego”. Miał trzy luksusowe Mercedesy i prowadził je sam, bo jak mówił: „Moje życie jest zbyt cenne, żeby powierzyć je obcym rękom”. Ciągle jednak denerwował się, czy mu któregoś nie ukradną. Potrafił się wcisnąć na każdą imprezę, wystawać całymi dniami na korytarzach Sejmu i URM. Niektórzy nazywali to przebojowością, inni chamstwem. Miał przepustkę umożliwiającą przebywanie w gmachu Kancelarii Premiera o każdej porze. Gdy Wiesław Walendziak polecił nie przedłużać mu jej ważności – i tak tam wchodził. Wynajmował fotografów, aby robili mu aranżowane zdjęcia z vipami, którzy potem przecierali oczy ze zdumienia widząc, w jakiej komitywie są z panem Grabkiem.

Teraz popularne w kręgach biznesowych są fundusze i kredyty z Unii Europejskiej. Jeśli więc media poinformują, że jakieś miliony euro Grabek znowu utopił w jakimś przedsięwzięciu, będzie to z pewnością żelatyna.


Po co to komu

Żelatyna to stała mieszanina produktów hydrolizy białka zwierzęcego (kolagenu), otrzymywana przez gotowanie kości, chrząstek, ścięgien, skór i innych odpadów zwierzęcych zawierających kolagen. Głównym składnikiem jest gluten. Żelatyna topi się w niskiej temperaturze, w wodzie pęcznieje, rozpuszcza się tworząc lepki roztwór koloidalny ulegający galaretowaceniu. Stosowana jest w przemyśle spożywczym do produkcji galaretek, wędlin, kefirów i jogurtów, serków, konserw, wina i innych napojów, słodyczy, lodów, pieczywa i kremów. Także w przemyśle farmaceutycznym (antybiotyki, kapsułki, rozpuszczalne nici chirurgiczne), kosmetycznym (szampony, kremy, odżywki) i fotograficznym.

Polityka 3.2006 (2538) z dnia 21.01.2006; Społeczeństwo; s. 94
Oryginalny tytuł tekstu: "Król żelatyny"
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną