Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Strach polski, strach żydowski

"Ja już się wdrapałem na szczyt tej piramidy akademickiej i nie muszę zabiegać o więcej." Fot. Maria Zbaska / REPORTER
O książce 'Strach' Jana T. Grossa zrobiło się głośno jeszcze przed ukazaniem się jej na polskim rynku (premiera 11 stycznia). My pisaliśmy o niej już półtora roku temu. Przypominamy Państwu wywiad z jej autorem. Tekst ukazał się w lipcu 2006 roku, w 28. numerze 'Polityki'.



Adam Szostkiewicz: Tytuł książki brzmi „Fear”, strach. Kłopot w tym, że pan dopiero pracuje nad polskim przekładem, którego możemy się spodziewać w przyszłym roku, nakładem Znaku. Większość czytelników tej rozmowy nie zna książki, za to mogła się już zetknąć z pierwszymi recenzjami i interpretacjami, także takimi, których autorzy nawet nie czytali pańskiej pracy, a mimo to już mają o niej wyrobione zdanie. Czy zgodzi się pan, jeśli powiem, że tematem książki są w istocie dwa strachy – żydowski i polski?

Tomasz Gross: Oba strachy są obecne w doświadczeniu tej epoki i oba strachy są obecne w tej książce. One są ze sobą splecione.

Wszyscy pamiętamy pańskich „Sąsiadów” i dyskusję, jaką ta książka wywołała – może największą po wojnie na temat stosunków polsko-żydowskich i antysemityzmu w Polsce. Wydawałoby się, że temat został wyczerpany. Dlaczego pan do niego wraca w „Strachu”? „Sąsiedzi” to epizod w historii stosunków polsko-żydowskich, który dowiódł, że istnieje zapotrzebowanie społeczne na takie książki. Napisałem teraz książkę o antysemityzmie, który się objawił w polskim społeczeństwie i doświadczeniu ludzi tu mieszkających, także Żydów, po wojnie. Praca o sąsiadach nie wyczerpuje kwestii.

Pisze pan w „Strachu”, że to książka historyczna, a nie przypowieść moralna. Ale „Strach” ma silne przesłanie etyczne; może paść zarzut, że to publicystyka. Oczywiście to jest książka historyczna. Tylko że w Polsce jest inna tradycja pisarstwa historycznego niż w Ameryce, we Francji czy w Niemczech. To, że się pisze książkę historyczną w sposób żywy i w jakimś sensie adresuje się ją do szerokiej publiczności, jest rzeczą zupełnie naturalną i zrozumiałą. Książka historyczna to jest książka, która problematyzuje zagadnienie, a nie po prostu je opisuje.

Nie jestem historykiem, ale chcę zapytać o coś, o co mogą pytać zawodowi historycy. O wiarygodność źródeł. „Strach” jest udokumentowany, a czytanie tego materiału dokumentacyjnego jest przeżyciem wstrząsającym. Należy do nurtu historiografii, który nazywają „oral history” – historią pisaną na podstawie osobistych relacji aktorów i świadków wydarzeń. Czy pan profesor wziął jednak pod uwagę, że cytowane relacje świadków są świadectwami ofiar i ludzi przerażonych swoim losem i wobec tego mogących zniekształcać rzeczywistość w sposób nieprzychylny Polsce? Zamiast deliberować nad problemem, czemu dać pierwszeństwo: dokumentacji, która na kawałku papieru z urzędowym nagłówkiem opisuje jakieś wydarzenie, czy relacjom zebranym i spisanym na gorąco, sięgam po prostu po źródła obu rodzajów. Ważny element tytułu książki, wprawdzie napisany mniejszymi literkami, brzmi: „an essay in historical interpretation”, esej z dziedziny interpretacji historii. „Strach” nie jest dokładnym odtworzeniem wszystkich zdarzeń, tylko spojrzeniem na epokę w świetle przedstawionych w książce wydarzeń. Usiłuję wydobyć ich znaczenie i jakoś je zrozumieć. Nie twierdzę, że moja książka zawiera pełną dokumentację historyczną okresu, o jakim opowiada. Dokumentacja ta jest za to bardzo różnorodna. Pochodzi często od tych, którzy widzieli popełniane zbrodnie i inne zdarzenia, a obracali się w przestrzeni nie obramowanej instytucjami.

No tak, ale jak się czyta na przykład relacje o zabijaniu Żydów podróżujących koleją i wyłapywanych spośród pasażerów między innymi przez harcerzy... To nie są opowieści tylko Żydów. Główny tekst to jest relacja człowieka, który był akurat na dworcu kolejowym i który wcale nie jest Żydem. Drugi bardzo ważny tekst to relacja takiego pana, który był wtedy dzieckiem, siedział akurat w tym samym przedziale co prześladowani, a pochodził z rodziny antysemickiej.

Może gdyby się odezwali inni zwykli Polacy – tacy, którzy przeżywali to, co się działo z polskimi Żydami czy z Żydami w Polsce po wojnie, obraz wypadłby trochę inaczej. Ale ci ludzie zwykle milczeli, bo trudno wyrywać się przed tłum i ogłaszać światu: Jesteśmy przyzwoici. Tak powstaje pewna istotna luka w zebranych relacjach świadków. Czy pan o tym pomyślał? Oczywiście. Tylko że to jest w jakimś sensie potwierdzenie smutnego obrazu, o jakim piszę. Jasne, że była masa przyzwoitych ludzi. Przecież moja książka w ogóle z tego wzięła początek. Problem w tym, jak to jest możliwe, że ludzie, którzy byli bohaterami i krystalicznie przyzwoitymi obywatelami tego kraju, że ci ratujący Żydów Polacy bali się po wojnie ujawnić swoją rolę w czasie wojny wobec własnych sąsiadów. To się w głowie nie mieści. W środowisku polskiej inteligencji mnóstwo naszych znajomych ratowało innych swoich znajomych Żydów, moja matka uratowała mojego ojca i to było zupełnie oczywiste i naturalne, i nie podlegało dyskusji. Istnienie tych ludzi jest dla mnie niepodważalnym aksjomatem, natomiast fakt, że oni nie występują głośno, jest dla mnie doświadczeniem katastrofalnego stanu społecznego, w którym norma i powszechnie akceptowane zasady postępowania wykluczają te bohaterskie postawy. Nie ja jeden jestem tym zdumiony. Dokładnie tak samo zdumiona była cała elita polskiej inteligencji.

Pisze pan o tym, cytując ówczesne tygodniki, „Odrodzenie”, „Kuźnicę” i ich znakomitych autorów – Ossowskiego, Wykę, Andrzejewskiego, Jastruna. To są reakcje intelektualistów, autentycznie wstrząśniętych i zaskoczonych, że coś takiego miało miejsce. To byli ludzie, którzy kształtowali świadomość społeczną. Ich twórczość wrastała głęboko w wyobraźnię, duszę, rzeczywistość społeczeństwa, o którym piszą. I oto na dołach tego społeczeństwa zaszło coś strasznego, coś, co całkowicie umknęło ich uwadze.

I oni wyrazili swoje moralne oburzenie, rozpacz. To zostało opowiedziane i przedyskutowane, i to zaraz po pogromie kieleckim. Dlaczego pan do tego wraca? Przekonamy się, jak głęboko to zostało przedyskutowane po reakcjach na mój artykuł o pogromie kieleckim w „Tygodniku Powszechnym”. Zobaczymy, czy również w „Polityce” nie będzie listów od czytelników po wydrukowaniu naszej rozmowy, jakie to będą wypowiedzi i czy sprawę można uznać za zamkniętą.

Zwłaszcza że nie zostawia pan nikomu żadnych złudzeń. Jeśli lewica myślała, że ciężar uderzenia w pańskiej książce pójdzie w stronę Kościoła i sił nacjonalistycznych, prawicowych, to się zdziwi. Cały rozdział poświęca pan prześwietleniu pojęcia żydokomuny i bada skrupulatnie, jak naprawdę w latach powojennych wyglądały relacje między Żydami a komunizmem. Według pana, stereotypu nadreprezentacji Żydów we władzach państwa komunistycznego, w polityce komunistycznej, nie da się obronić w żaden sposób. Kiedy walą się wygodne stereotypy, pojawiają się pytania zastępcze. Może Gross pisze takie książki, bo temat polskiego antysemityzmu dobrze się sprzedaje za granicą, zwłaszcza w Ameryce? Nie mówię o pieniądzach, tylko o poklasku i prestiżu. Ja już się wdrapałem na szczyt tej piramidy akademickiej i nie muszę zabiegać o więcej. Szczerze mówiąc, nie myślałem o tym – nie żebym nie był człowiekiem próżnym, tylko że zawsze wybierałem tematy, które mnie po prostu interesowały, a zwykle stały w sprzeczności z pewnymi obowiązującymi standardami dyscyplinarnymi. Między innymi stąd się bierze moje przechodzenie z jednej dziedziny akademickiej do innej, z jednego wydziału na drugi. Zacząłem od socjologii, potem byłem na wydziale nauk politycznych, wreszcie zatrzymałem się w miejscu, w którym powinienem być od początku, czyli na historii. Nie zabiegałem o sukces. Człowiek pisze dobre książki i wykonuje dobrą robotę, zajmując się tym, co go rzeczywiście interesuje. Problematyka dotycząca Holocaustu i antysemityzmu to jest zagadnienie, do którego doszedłem dość późno w swoim pisarstwie. Miałem już na koncie kilka książek na inne tematy.

Między innymi o sowieckich wywózkach obywateli polskich na Syberię. Nie wybiera pan wyłącznie tematu, jak okropne rzeczy Polacy robili Żydom. W pierwszym okresie działalności pisałem o tym, jak Niemcy i Sowieci robili okropne rzeczy Polakom. I jak dzielnie Polacy sobie z tym radzili. Jedna z pierwszych moich prac dotyczyła podziemia antyhitlerowskiego w Polsce, społecznego oporu i tego, jak można było zachować – mimo nacisku totalitaryzmu – więź i normy; potem analizowałem totalitaryzm sowiecki przez pryzmat okupacji wschodnich terenów Polski. Te zagadnienia interesowały mnie od początku, częściowo ma to związek z moimi doświadczeniami z działalności studenckiej w Marcu i okolicach Marca ’68, kiedy chodziło o przeciwstawianie się reżimowi komunistycznemu, afirmację prawa do wolności, wolnego słowa, stworzenie jakiejś alternatywy.

Na czym polegał ten związek ideałów Marca ’68 z pańskimi studiami nad totalitaryzmem? Studiując w Ameryce okres okupacji i reakcji na niesamowicie brutalne porządki, które okupant niemiecki, a potem okupant sowiecki wprowadzał w Polsce, miałem odczucie, że to kontynuacja tego samego marcowego wątku. W jaki sposób przechowuje się wolność i potrzebę wolności? W jaki sposób się ją afirmuje, a jakie są mechanizmy, które wolność niszczą? Jak niszczą wolność organizatorzy porządku publicznego, którzy nie mają żadnych zahamowań? Mogą użyć każdej formy przemocy i inżynierii społecznej, bo przed nikim nie muszą się z niczego tłumaczyć. To były te moje studia o totalitaryzmie. No i w końcu dotarłem do doświadczenia żydowskiego. Uświadomiłem sobie, jak głęboka była moja niewiedza o stosunkach polsko-żydowskich podczas okupacji i jak bardzo ta niewiedza jest powszechna wśród Polaków, jak integralnym jest elementem doświadczenia polskiego. Wstyd mi było, bo napisałem wcześniej dwie książki, w których całkowicie pomijałem tę problematykę. Bardzo mnie to wciągnęło, bo historiografia i pamięć zbiorowa były w tej dziedzinie kompletnie zakłamane. Zacząłem o tym pisać w „Upiornej dekadzie”. Uznałem za bardzo ważną kwestię stosunku polskiego społeczeństwa do Żydów – to, jak w miasteczku X zachowali się jego mieszkańcy, kiedy przyszli hitlerowcy (myślę o całym okresie okupacji) i spośród obywateli tego miasteczka wyciągnęli połowę czy jedną dziesiątą, czy 70 proc., i zabrali na śmierć. Jak reagowano na ten proces wyjmowania spośród nas ludzi na śmierć? To jest szalenie ważne doświadczenie okupacji, jeśli chodzi o Polskę, jeśli chodzi o mentalność zbiorową, a jego konsekwencje są odczuwalne do dziś. Nie jest przypadkiem, że w polityce tego kraju, w którym nie ma Żydów...

...ludzie tacy jak Konstanty Gebert by zaprotestowali, bo przecież oni tu są i rozwijają życie żydowskie. Jest ich parę tysięcy. W Polsce bez przerwy wątek żydowski odbija się czkawką, jak tylko się pojawiają jakiekolwiek polityczne problemy. W jednym z niedawnych (2004) badań opinii publicznej 40 proc. respondentów stwierdziło, że Polską rządzą Żydzi. Można to nazwać chorobą umysłową, ale w te absurdy wierzy bardzo dużo ludzi, także inteligentnych. Te absurdy mają swój korzeń, który trzeba znaleźć i opisać.

Wyliczając powody, dla których Polacy zabijali po wojnie Żydów, pisze pan, że chodziło o formę społecznej kontroli. Wskutek polityki hitlerowskiej, wskutek Holocaustu, znikli polscy Żydzi, a natura nie znosi próżni i w to miejsce weszła nowa grupa społeczna złożona z Polaków. Pojawienie się Żydów po wojnie uderzało w ich podstawowe interesy materialne i życiowe. To jest diagnoza ostatniego delegata rządu londyńskiego na kraj Jerzego Brauna. Nie ma nic specjalnie oryginalnego w tej obserwacji. Problem robi się dramatyczny, jeżeli w celu obrony raz zajętej pozycji ludzie zaczynali mordować innych ludzi.

Bardziej będzie pan atakowany za interpretację powiedzmy psychoanalityczną: że Polakami po wojnie rządził tak silny kompleks wstydu i pogardy wobec Żydów, że trzeba było Żydów usunąć w taki czy inny sposób, zmusić ich do emigracji na stałe albo fizycznie zlikwidować, żeby tym samym zlikwidować źródło swojego własnego kompleksu, swojego własnego strachu. Polacy bali się ocalałych Żydów jako chodzącego wyrzutu sumienia. To brzmi niezwykle mocno, ale czy za tym odczytaniem stoją twarde fakty? Twarde fakty i twarde interesy. Żyd, który wraca po wojnie, stanowi zagrożenie dla posiadacza przedmiotów, które do tego Żyda należały przedtem, a więc zagrożenie interesu gospodarczego. Żyd, który wraca, to jest też zagrożenie dla ludzi, którzy w jakiś sposób brali udział w prześladowaniu Żydów w czasie okupacji. To jest potencjalny świadek albo ktoś, kto może jakąś sprawę wytoczyć. Sądy bardzo niechętnie podejmowały takie sprawy, bardzo niechętnie uznawały dowody, o czym piszę i co pokazuje także ipeenowskie studium „Wokół Jedwabnego”. Tak więc nie jest to wyłącznie kwestia psychologiczna, aczkolwiek psychologia jest szczególnie ważna. Robiąc ostateczną redakcję tekstu „Strachu”, znalazłem fragment u Tacyta – już za czasów Tacyta to była prawda oczywista! – o tym, że człowiek ma taką naturę, iż nienawidzi ludzi, których skrzywdził. Ktoś już napisał, że ja psychologizuję na temat polskiego społeczeństwa, a właściwie sam powinienem się poddać psychoanalizie. Oczywiście jedno drugiego nie wyklucza...

Kto przeczyta „Strach” bez uprzedzenia, nie znajdzie w nim dowodów nienawiści autora do Polaków. Czy napisał pan to studium antysemityzmu po Zagładzie, by zrozumieć, dlaczego Polacy odrzucili ocalałych Żydów? Interesuje mnie antysemityzm po wojnie i w Polsce. To jest zjawisko na największą, w porównaniu z innymi krajami, skalę z bardzo prostego względu. W Polsce było znacznie więcej Żydów niż gdziekolwiek indziej. Ale mnie to interesuje także dlatego, że jestem Polakiem. To moje społeczeństwo, ja się tu wychowałem. To, co się działo między Polakami a Żydami tuż po wojnie, było dla mnie wielką zagadką, ale sądzę, że to nie jest problem, który musi nam ciążyć na zawsze. W każdym miasteczku, z którego wyciągnięto polskich Żydów, był jeden konkretny dzień, w którym się taka akcja zaczynała, niechże tam będzie jakiś słupek z potrzeby serca, żeby ludzie zapłakali i koniec, do widzenia. Żadnych przeprosin, żadnych odszkodowań. O nic innego tu nie chodzi, tylko żeby grzech nazwać po imieniu. Wreszcie my, Polacy, przestaniemy się oglądać do tyłu, czy tu nam ktoś nie wykręca jakiegoś numeru. I co mnie frapuje, to to, że ja właściwie nie wyniosłem tej całej wiedzy o problematyce, którą tu opisuję, z domu. Nie wiedziałem o tym, choć miałem niezwykle otwarte stosunki z rodzicami, którzy absolutnie o wszystkim, o czym rozmawiali ze sobą, rozmawiali też ze mną. A moja mama była łączniczką w Biurze Informacji i Propagandy AK, jej pierwszy mąż był Żydem z zasymilowanej rodziny, nie wyglądał na Żyda, on i jego brat zginęli jako Żydzi zadenuncjowani. Najpierw zadenuncjowano rodziców, potem zdaje się rodzice powiedzieli, gdzie synowie mieszkają... Mama wszystko wiedziała i ja się zastanawiałem, jak to jest, że ja, wyjeżdżając z Polski i potem zajmując się tą problematyką, nie dowiedziałem się o tym wszystkim prawie niczego od matki, kiedy jeszcze żyła. Ona tej wiedzy nie ukrywała przede mną, tylko tej wiedzy nie miała zarejestrowanej. Mój ojciec, którego poznała w czasie okupacji i wyprowadziła z powstania – wyszli z tym całym tłumem, który szedł do Pruszkowa – został przez moją matkę wyciągnięty z obozu w Pruszkowie i poszli oboje do majątku jej ciotki. Ciągle jeszcze pod okupacją niemiecką. To było najbezpieczniejsze miejsce dla ojca, bo nikomu nie przyszłoby do głowy, że panienka z Żydem się zadaje. To było doświadczenie, które się odciska piętnem na życiu całego społeczeństwa. A jednocześnie się o tym nie mówi. W pojęciu inteligencji to, co się dzieje między chłopami a Żydami, nie należy do głównego wątku historii. Nie chodzi o to, że to jest niewłaściwy temat, tylko że historię Polski robi elita. Takie podejście to była naiwność. To nie wypływało ze złej woli, ja nie ironizuję, patrzę na to jako socjolog.

Dlaczego pan wybrał pogrom kielecki jako egzemplifikację tego problemu? To jest najbardziej dramatyczny epizod, który się wydarza w ramach powojennego antysemityzmu – i dla Polaków, i dla Żydów. Po tym mordzie Żydzi – a chodzi tu także o Żydów, którzy wrócili z Rosji, czyli Żydów sybiraków, to nie nasłani komuniści, tylko ludzie, którzy przeszli tę gehennę, która w naszej tradycji jest gehenną powstańców – ujrzeli, że nowe życie jest dla nich niemożliwe nie dlatego, że Niemcy wymordowali Żydów podczas okupacji, tylko dlatego, że Żyd po wojnie w Polsce nie mógł przeżyć w małych miasteczkach, do których wracał. Francuski pisarz katolicki Emmanuel Mounier, którego cytuję, pisze, jakim to było dla niego zaskoczeniem, kiedy po wojnie odwiedził Polskę i rozmawiał z hierarchami Kościoła, między innymi kardynałem Sapiehą. I tu jest sprawa, która pozostaje jeszcze do opisania, najbardziej drażliwa.

Chrześcijaństwo wobec zbrodni na Żydach? Czytałem teksty Camusa, które publikował w podziemnym „Combat”. Powiada tam, że okres okupacji to okres, w którym pojawia się nowy rodzaj zbrodni: zbrodnia polegająca na tym, że czegoś się nie zrobiło, chociaż można to było zrobić. Camus pisze o tym w kontekście kolaboracji we Francji. Dla mnie to problem zachowania Kościoła w Polsce. Mam na myśli każdego proboszcza z osobna. Były takie przypadki, że ci proboszczowie mówili swoim owieczkom: Róbcie sobie, co chcecie, Żydów nie musimy lubić, ale mordować nie wolno. I tam był spokój. Ale to nie było przesłanie, które Polacy słyszeli od duszpasterzy powszechnie. I tu tkwi dla mnie jakiś kamień węgielny odpowiedzialności Kościoła za tę zbrodnię.

Pan wie, że Kościół występował przeciwko zabijaniu Żydów. Adam Michnik pisał ostatnio o dwóch twarzach Kościoła w obliczu pogromu kieleckiego: postawie biskupa Kubina i biskupa Kaczmarka. Michnik w sposób dramatyczny przeciwstawił te dwie postawy, pokazując, jak koszmarna i nie do przyjęcia jest postawa Kaczmarka. Nie przyszło panu pewnie do głowy, żeby wziąć do ręki „Nasz Dziennik” z 4 lipca. Gdyby pan to zrobił, toby pan zobaczył, że na temat pogromu kieleckiego zamieścił ogromny tekst i króciutki zapis na samym początku: Żydzi strzelali pierwsi. To tak zwany raport biskupa Kaczmarka.

Stefan Bratkowski w swej historii stosunków polsko-żydowskich „Pod wspólnym niebem” też skłania się do wersji prowokacji, a przecież nie jest wielbicielem „Naszego Dziennika”. Pan tę wersję prześwietla szczegółowo i odrzuca. Zakończmy pytaniem o morał, jaki płynie ze „Strachu” dla czasów obecnych. Czy taki, że walka z antysemityzmem jest demokracji niezbędnie potrzebna? Morał jest głębszy. Bardzo ważną tradycją w polskiej kulturze i społecznej praktyce jest tradycja, która wyrasta z romantyzmu. To tradycja, że opór przeciwko złu jest rzeczą godną i szlachetną, tak samo jak występowanie przeciwko zbrodniczym naciskom, którym poddawana jest jakaś mniejszość. I że ofiarna walka o wolność jest rzeczą wspólną i trzeba ją podejmować wbrew najgorszym układom sił. I że ten mniejszy, ten który jest ofiarą, ma zawsze rację, póki się nie udowodni, że jej nie ma. Otóż złe zachowanie w stosunku do Żydów oznacza zanegowanie tej tradycji. Uważam, że Polski na to nie stać, bo właśnie ta tradycja uratowała nas w najciemniejszych czasach. Antysemityzm, endecja – te schematy myślenia stanowią tradycję absolutnie destrukcyjną dla państwa i dla polskiej duszy zbiorowej, romantycznej, wolnościowej.

Czy to znaczy, że pisze pan o antysemityzmie i o strachu polskim i żydowskim także, by bronić wolności? No pewnie. ***


O czym jest „Strach”?
Dlaczego Polacy, którzy ukrywali Żydów podczas niemieckiej okupacji, nie chcieli, by po wojnie dowiedzieli się o tym ich rodacy, sąsiedzi? Skąd wziął się antysemityzm po Auschwitz?” – tak Jan Tomasz Gross formułuje zasadnicze pytanie, na które stara się odpowiedzieć w swojej nowej książce. Analizę antysemityzmu w Polsce podczas wojny i zaraz po wojnie osadza Gross w kontekście Holocaustu i systemu komunistycznego. Bada i odrzuca tezę, że winę za antysemityzm po Zagładzie ponoszą sami Żydzi, bo rzekomo gremialnie poparli komunizm („żydokomuna”), czyli ustrój narzucony Polsce wbrew woli większości narodu i powojennym ustaleniom międzynarodowym. Liczbę osób pochodzenia żydowskiego szacowano w 1946 r., roku pogromu kieleckiego, na ok. 200 tys. Byli to głównie Żydzi wracający z ZSRR, nieraz z sowieckich zsyłek (kolejna ich fala napłynie po odwilży 1956 r.). Na krótko, zwłaszcza w miastach Ziem Zachodnich, odrodziło się zorganizowane życie żydowskie, w tym żydowskie partie polityczne, ale do komunistów (PPR) należało zaledwie kilka tysięcy. Liczbę powojennych żydowskich ofiar Polaków szacuje się na 500–1500. Gross bogato dokumentuje szokującą powojenną falę przemocy, agresji i dyskryminacji Żydów w Polsce – od pogromu kieleckiego po przykłady z gospodarki, sądownictwa i oświaty. Wykazuje, że władze komunistyczne traktowały obywateli żydowskich niemal tak samo jak niechętni im nacjonaliści i Kościół. Zdaniem Grossa, antysemityzm po Auschwitz wynikał ze społecznej niechęci do konfrontacji z prawdą o tym, że część Polaków skorzystała materialnie i socjalnie na nazistowskiej zbrodni na Żydach, a niektórzy sami zabijali Żydów. W efekcie – sugeruje Gross – nowa władza komunistyczna zawarła ze społeczeństwem niepisaną umowę, że temat polskich win i grzechów wobec Żydów ma raz na zawsze zejść z wokandy publicznej. Społeczeństwo zyskiwało w ten sposób spokój sumienia, a nowa władza – ważne źródło legitymizacji.

Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną