Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Pianista do zadań specjalnych

Znajomi mówią o Andrzeju Urbańskim: bardzo silna postać z drugiego planu. Kiedyś pianista, imprezowicz, dziennikarz, krytyk literacki z misją, by zmieniać Polskę, poseł i doradca premiera z AWS, w końcu – wiceprezydent stolicy i prawa ręka Lecha Kaczyńskiego. Jego szef właśnie zamienia gabinet w warszawskim ratuszu na Pałac Prezydencki. Jaki będzie napis na drzwiach nowego gabinetu Urbańskiego: doradca prezydenta RP, sekretarz stanu, szef kancelarii, a może prezes TVP?

Andrzej Urbański jest wiceprezydentem Warszawy od 3 lat.

– Mało ze śmiechu nie umarłem, kiedy Andrzeja mianowano odpowiedzialnym za warszawską infrastrukturę drogową i komunikację – wspomina wysoko postawiony urzędnik miejski z poprzedniej kadencji. – Znam go od lat, ma wiele przymiotów, ale jest ostatnią osobą, która powinna się zajmować akurat tym.

Już 3 lata temu nie było tajemnicą, że Andrzej Urbański – architekt sukcesu Lecha Kaczyńskiego w warszawskich wyborach – przyjmowany jest do ratusza raczej na stanowisko człowieka do zadań specjalnych. Urbański słynie z inteligencji i umiejętności dogadywania się z ludźmi. – Andrzeja znam od 35 lat, zawsze dobrze żył ze wszystkimi, obojętnie, jaką kto reprezentował opcję polityczną i jaką miał reputację – mówi Julia Pitera, długoletnia radna warszawska, teraz posłanka PO. – Dla mnie to postawa asekurancka.

Dla poprzedników ekipy Kaczyńskiego w ratuszu nie ulega wątpliwości, że Urbański, sam pozostając w cieniu, ustawiał kampanię prezydencką swojego szefa i teraz może się spodziewać spłacenia długu wdzięczności.

Początki

Jest z pokolenia, o którym jeszcze nie napisano powieści. Urodzony w Warszawie w 1954 r., w rodzinie chłopsko-robotniczej, w której czytywało się robotniczą gazetę „Express Wieczorny” – a więc pochodzenie słuszne, potencjalnie niegroźne dla ustroju ludowej Polski. Niestety (dla ustroju), Andrzej Urbański poszedł na polonistykę, zaraził się na uniwerku szkodliwymi ideami, literaturą i opozycją. Zaczął nawet palić fajkę – przydało mu to dostojeństwa, ale znajomi nadal mówili o nim jowialnie: Nasz gruby kolega.

– Debiutowaliśmy pod koniec lat 70. jako zbuntowani krytycy literaccy o poglądach lewicowych – mówi Urbański. – Krytyka literacka miała być kluczem do krytyki społeczeństwa. Mieliśmy przekonanie, że kształtujemy rzeczywistość opisując establishment, a nie będąc jego częścią.

Prawdziwy wpływ na rzeczywistość mieli zyskać nieco później. Koledzy Urbańskiego z uniwerku: Michał Boni, Grzegorz Godlewski, Mirosław Pęczak, Maciej Zalewski, Piotr Stasiński – dziś politycy, eksperci, doradcy, naukowcy, dziennikarze, biznesmeni, a wówczas raczej całonocni akademiccy dyskutanci przy wódce, brydżu i muzyce – szukali swojego miejsca. Prowadzili na wydziale koło polonistów, organizowali sesje na temat wyklętych przez ustrój pisarzy, gadali o Marksie. Sam Andrzej Urbański uchodził za zdolnego pianistę z drygiem do kompozycji, grał w kabarecie literackim, opracował bluesową wersję „Liryków lozańskich” Mickiewicza. Owszem, kompan i biesiadnik, lecz jasno oddzielał robotę od zabawy. Nikt nie pamięta, żeby zapalił marihuanę (kolegom, którzy hodowali ją w doniczkach, mawiał: Ta Azja was wykończy).

Ale są także opowieści imprezowe mrożące krew, chętnie przez niego przytaczane, jak ta: pewnego wieczora spieszył się do domu na urodziny żony, ale zasiedział się u Mirasa (Mirosława Pęczaka, dziś dziennikarza „Polityki” i wykładowcy socjologii) na Saskiej Kępie. Koło północy złapał taksówkę, kierowca, podobnie jak pasażer, był lekko wypity i na pierwszym zakręcie zderzyli się z ciężarówką. Przyjechało pogotowie zabrać poturbowanego Urbańskiego do szpitala, jednak załoga karetki również niedawno piła wódkę, więc polonista zapłacił, aby odwieźli go do bliższego szpitala. Tak zrobili, ale w tym bliższym akurat nieobecny był lekarz (może wypił?). Urbański, jedynie pobieżnie otarty z krwi, zjawił się na urodzinach żony o drugiej w nocy.

Nawet kiedy pod koniec lat 70. Urbański z kolegami weszli w opozycję, w świat bibuły i powielaczy, nie mieli wizji, co będą robić w wolnej Polsce. Józef Orzeł, rocznik 1946 (dziś publicysta, prezes stowarzyszenia Miasta w Internecie), wspomina, że nie widzieli się w roli ministrów ani ludzi kariery. – Już prędzej liczyliśmy się z pierdlem niż z karierą – potwierdza Miras.

Opornictwo

Pierwszy raz dostrzegli, że historia dzieje się na ich oczach w czasie strajków robotniczych 1976 r. Starsi koledzy z uniwerku działali w Komitecie Obrony Robotników, a polonistyka miała dostęp do podziemnej literatury. Dwa lata później Karol Wojtyła został papieżem, a lewicowi studenci poszli z tego powodu na mszę. Trzeba się było zadeklarować – dalej dyskutujemy czy zaczynamy wreszcie coś robić. Urbański chciał działać poważnie. Od końca lat 70. szukał kontaktów ze starą opozycją. W 1980 r. rozpoczął się, jak to nazywają, festiwal Solidarności.

– Poznaliśmy się z Andrzejem na tajnym spotkaniu, przyszedł z Maćkiem Zalewskim – wspomina Józef Orzeł, wtedy działacz Międzyzakładowego Komitetu Robotniczego. – Powiedziałem potem kolegom, że poznałem fajnych ludzi – jeden inteligentny robol, a drugi profesorek. Pomyliłem się: za robotnika wziąłem Maćka, który jest przecież profesorskim synem, a profesorkiem nazwałem Andrzeja, który pochodzi z rodziny robotniczej.

Maciej Zalewski (kulturoznawca) odbywa właśnie karę 2,5 roku więzienia, bo – jak mówią znajomi – dostał odłamkiem afery Art-B, prowadząc spółkę Telegraf założoną w 1990 r. jako finansową przybudówkę Porozumienia Centrum (PC). Telegraf miał być prawicową, medialną odpowiedzią na Agorę, stał się biznesową spółką obracającą wielkimi pieniędzmi. Urbański, który współzakładał Telegraf, teraz twierdzi, że to był błąd i że on nigdy w to przedsięwzięcie nie wierzył. Kryminał w Białołęce i Pałac Prezydencki – tak dramatyczne zróżnicowanie losów to kolejny powód, aby napisać powieść o pokoleniu.

W latach 80. Urbański z Zalewskim prowadzili „Wolę”, legendarne pismo drugiego obiegu. Mówi: wielkie przedsiębiorstwo w warunkach niedoboru, wiecznie cierpiące na głód papieru i pieniędzy. Żonę Urbańskiego stan wojenny złapał za granicą, odmówiła powrotu do Polski, on całkiem poświęcił się pracy. Znajomi twierdzą, że Urbański traktował „Wolę” ambicjonalnie, chciał wypełnić lukę w podziemnej polityce, miał żal do starszych oporników, że załapują się na więcej uczestnictwa w historii.

– W środowiskach opozycyjnych była silna rywalizacja, zabiegi o pieniądze od wujka Reagana – mówi dawny dziennikarz „Woli”. – Andrzej wyraźnie chciał stworzyć kontrę wobec KOR i „Tygodnika Mazowsze”.

– Kiedy internowano starszych braci, ze złości stworzyliśmy „Wolę” – przyznaje Urbański. – Bo starsi nie przygotowali nas do prowadzenia wojny, tylko do interpretacji klasyków. Między myślowym przygotowaniem a rzeczywistością istnieje wcale niesubtelna różnica.

Zalewski umówił się z Michałem Bonim, kolegą Urbańskiego z wydziału (później posłem, ministrem pracy i polityki socjalnej w rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego, dziś ekspertem rynku pracy), że w razie aresztowania Boni przejmuje interes. Urbańskiego internowano na 3 miesiące w 1983 r. i już do „Woli” na stałe nie wrócił. Boni był naczelnym do 1989 r. i dziwi się, dlaczego Andrzej jakoś nigdy o tym nie wspomina, tylko rezerwuje całość sławy dla siebie: – Andrzej to bardzo fajny kolega, ma niebywałą energię i inteligencję. Ale zawsze się trochę podkreowywał.

Przemiana

– W tamtych czasach wyraźnie było widać, kogo polityka wciąga, a dla kogo to tylko fason – opowiada Grzegorz Godlewski, kolega Urbańskiego z wydziału i z kabaretu, dziś kulturoznawca na UW. – Ja wiedziałem, że polityka nie jest dla mnie, ale Andrzej na pewno się w niej odnalazł. Przy tym zawsze miałem wrażenie, że jemu chodzi o coś więcej niż samo bycie w polityce.

Wciąż mają ze sobą dobry kontakt, kiedy się ostatnio spotkali, gadali o tym, co wnosi ich pokolenie do polityki i że tożsamość tego pokolenia widać wyraźnie, a wciąż nie znajduje to świadectwa w powieści lub filmie.

Światopogląd Andrzeja Urbańskiego zaczął ewoluować około 30 roku jego życia i od 24 lat już się właściwie nie zmienił. Lewicowość odchodziła wraz z młodością. Jak mówi: zaczął się kontakt z ideami liberalnymi i konserwatywnymi. Przemiana zaświtała na tajnym spotkaniu zachodnioeuropejskich trockistów z narodowo nastawionymi robolami (robole mówi się z szacunkiem) z duszpasterstwa przy ul. Karolkowej w Warszawie. Najedzeni trockiści z Zachodu tłumaczyli biednym Polakom, dlaczego szlachetnie jest być głodnym, rewolucyjnym kosmopolitą. Urbański zawsze miał świetny kontakt z robotnikami. Po latach mówi, że wpływali na inteligentów prawicowo, a inteligenci na nich lewicowo.

Innym etapem przejścia w kierunku prawicy był robotniczy opłatek z biskupem Władysławem Miziołkiem. – Nastąpiło jakieś odkrycie innego świata – wspomina Urbański. – Wtedy pierwszy raz widziałem biskupa. Robotnicy nas uczyli, że proboszcz spełnia wobec ludzi podobnie użytkową rolę jak hydraulik – obaj mają o nich dbać i pomagać na swój sposób.

Andrzej Urbański mówi, że wiele ważnych rzeczy w jego życiu stało się niechcący. Przypadkiem spotkał braci Kaczyńskich, a po 1989 r. Jarosław ściągnął go na szefa działu politycznego w „Tygodniku Solidarność”. W tygodniku, zwanym w środowisku „Tysolem”, znaleźli się także Michał Boni i Józef Orzeł. Po latach Urbański miał przyznać, że Jarosław Kaczyński nauczył go prawdziwej polityki, wyjaśnił mu technologię władzy.


Wolną Polskę środowisko starych i młodszych oporników zaczęło od kłótni: poszło o Okrągły Stół, wybór Wojciecha Jaruzelskiego na prezydenta, reklamówkę wyborczą, w której Lech Wałęsa siekierką rąbał grubą kreskę Tadeusza Mazowieckiego. „Tysol” chciał kontynuować rewolucję bez dogadywania się z wrogiem, ale sam był podzielony. Michał Boni odszedł z redakcji.

– Ja mówiłem, że trzeba budować związek zawodowy, Andrzej twierdził, że trzeba iść w politykę, ale nie za bardzo miał dokąd, więc obaj działaliśmy w „S” – mówi Boni. – W 1990 r. rozdzieliliśmy się: ja byłem poglądami bliżej Tadeusza Mazowieckiego, Andrzej z braćmi Kaczyńskimi zakładał Porozumienie Centrum.

Dziennikarstwo

Na początku lat 90. pokolenie Urbańskiego miało do wyboru pięć głównych życiowych dróg: politykę, biznes, dziennikarstwo, pozostanie na uniwerku lub wyjazd z kraju. Żadne z tych wyjść nie gwarantowało nic pewnego.

Polityka się sypała: w 1991 r. Andrzej Urbański wszedł z listy PC do Sejmu, lecz się zraził. W środowisku dominowały nastroje w stylu: wszystko miało być inaczej. – Tworzyliśmy zaplecze rządu Jana Olszewskiego, ale nie radził sobie, musieliśmy się zastanawiać, co dalej – mówi Urbański. – Trwał konflikt z Lechem Wałęsą, to była fatalna, ciężka lekcja. Nie doceniałem negatywnej siły państwa.

Na szczęście dla niego procentowała znajomość z Kaczyńskimi. Zasiadł w fotelu naczelnego „Expressu Wieczornego”, wydawanego przez powiązaną z PC Fundację Prasową Solidarności, gazety dobrze sobie znanej jeszcze z czasów dzieciństwa. Chciał rozwijać „Express” jako klasyczny tabloid, na wzór „Sun” lub „Bild”, ale jego pomysły nie znajdowały zrozumienia u Jarosława Kaczyńskiego. Urbański tłumaczył politykowi, że nie trzeba mieć gazety pod totalną kontrolą, wystarczy dbać, by była sensownie obiektywna. Odszedł, bo nie chciał być przyczyną śmierci ulubionego dziennika swojego ojca. Ale jest też inna wersja: odszedł, bo naraził się Kaczyńskim, optując, aby PC poparło rząd Hanny Suchockiej, a następnie wyprowadził 5 posłów z klubu PC do nowego, założonego wraz z Kongresem Liberalno-Demokratycznym.

Przez jakiś czas Urbański tułał się po polityce bez pomysłu. Związał się na krótko z Bezpartyjnym Blokiem Wspierania Reform (BBWR) Lecha Wałęsy. Napisał otwarty list do Jana Lityńskiego, atakowanego w reklamówkach wyborczych PC: „Jako polityk staram się rozumieć racje Jarosława Kaczyńskiego. Przychodzi mi to coraz trudniej. Ale jako człowiek nie rozumiem go w ogóle. Coraz częściej wprowadza do polskiej polityki język, który ma za zadanie przede wszystkim degradować jego przeciwników, ma ich niszczyć jako ludzi właśnie”. Kiedy trzy lata temu Andrzej Urbański został doradcą Lecha Kaczyńskiego jako prezydenta stolicy, pytany przez „Rzeczpospolitą”, bagatelizował sprawę: „Napisałem ten list, ale na końcu postawiłem znak zapytania”.

Jako dziennikarz Andrzej Urbański był jeszcze redaktorem naczelnym „Polskiego Czasu”, który zakończył żywot po kilku próbnych numerach. W 1996 r. trafił jako naczelny do „Życia Warszawy”, aby zastąpić Tomasza Wołka, który odszedł z częścią załogi zakładać nowy dziennik.

– Gazeta była w trudnej sytuacji, po odejściu Wołka przypisano mi komuszą skórę, a Andrzej Urbański, postrzegany jako człowiek prawicy, miał ten wizerunek zmienić – wspomina Zbigniew Jakubas, biznesmen, dawny właściciel „ŻW”. – Poza tym potrzebowaliśmy dziennikarskiego rzemieślnika z pomysłami, który mógłby stworzyć zespół od podstaw. To wymagało pracy niemal 24 godziny na dobę. Tymczasem Urbański wciąż miał wiele zajęć politycznych. Ale mam o nim bardzo dobre zdanie jako człowieku: jest uczciwy i przyjazny ludziom.

Wielu pamięta Urbańskiego z udanych programów publicystycznych TVP „Pytania o Polskę” i „Premierzy”. Prowadził oba przez dwa lata w telewizji rządzonej przez lewicę, znajomi poczytują mu to za przejaw umiejętności dogadywania się, co podobno czyni z Urbańskiego polityka nowego typu.

– Bardzo chciałem być człowiekiem gazet, ale poza podziemną „Wolą”, poniosłem tu same porażki – przyznaje Andrzej Urbański. – Za to w dziedzinach, na których mi nie zależało, porażek nie było aż tak wiele. Na przykład telewizja mnie w ogóle nie kręci.

Menedżerstwo

Wygląda na to, że ostatnie lata przyniosły karierze Andrzeja Urbańskiego stabilizację, a nawet zapewniły mu etykietę cichego, niezawodnego specjalisty od public relations, niemal makiawelicznego pianisty, który dokładnie wie, jakie klawisze naciskać, aby melodia ładnie brzmiała. Uchodzi za człowieka, który lubi wieczorem rozsiąść się z fajką w fotelu i snuć wizje kolejnych eleganckich, kuluarowych posunięć. Zaczęło się od pracy w kancelarii premiera Jerzego Buzka, gdzie Urbański odpowiadał za kreację wizerunku. Zaproponowała go Barbara Labuda twierdząc, że tak złym stosunkom rządu z prasą zaradzić może jedynie Urbański. Robotę przyjął przez telefon, bo akurat był na wakacjach nad morzem.

– Uważam go za jednego z najbardziej kreatywnych ludzi, jakich znam – mówi Teresa Kamińska, kiedyś szefowa doradców premiera. – Bardzo odważny medialnie, entuzjasta pracy. Wychodził z Kancelarii do domu dopiero po północy.

Choć dziś przy każdej okazji twierdzi, że Lech Kaczyński sam jest autorem swojego wizerunku, odpowiadał za jego prezydencką kampanię warszawską w 2002 r. Podobno jego pierwszym pomysłem już jako wiceprezydenta było wysłanie miejskich inspektorów do instytucji najgorzej opisywanych przez prasę. Miało to poprawić wizerunek ratusza. Wysoko postawieni pracownicy ratusza mówią, że Urbański nigdy nie miesza się w podejmowanie codziennych, zwykłych, błahych decyzji – jego interesują tylko te strategiczne. W sztabie wyborczym Lecha Kaczyńskiego miało dojść do cichego podziału ról, w którym oficjalnie odpowiedzialny za kampanię Jacek Kurski grał rolę człowieka wystawionego do radykalnych wypowiedzi publicznych. Gdyby się przy tym spalił w oczach opinii publicznej, łatwiej byłoby go odżałować niż schowanego za plecami wszystkich fachowca Urbańskiego.

– Wiem, że w dyskusji o rządzie Andrzej Urbański był raczej za tworzeniem koalicji z lekkim poparciem Samoobrony niż z PO – mówi wysoki urzędnik miejski z poprzedniej kadencji. – Od lat jest przekonany, że PiS powinien ucywilizować polski populizm. Według niego populizm uprawiany przez PiS jest modelowy.

Kto inny twierdzi, że Urbański od lat uznaje populizm za coś w rodzaju politycznego stylu bycia. Na dowód ludzie z ratusza opowiadają, jak to było ze słynną paradą gejów w Warszawie. Urbański wiernie stał przy szefie, choć prywatnie nie miał nic przeciwko gejom czy paradzie.

– A ja się zastanawiam, na ile miał rzeczywiste wpływy, a na ile tylko robi takie wrażenie – mówi Julia Pitera. – Jest taka postawa w polityce, że poprzez skuteczne budowanie wrażenia nabiera się cech osoby wpływowej.

Sam Andrzej Urbański pytany, czy doradzał w kampanii prezydenckiej Kaczyńskiego i miał wpływ na polityczny kształt rządu, uśmiecha się i powiada tajemniczo: – Umówmy się: ja pracuję tu, w ratuszu.

– Prawdziwy człowiek do zadań specjalnych, im większe zwarcie, tym lepiej się czuje, im bardziej na kogoś krzyczy w Radzie Miasta, tym bardziej się potem z nim brata – mówi jeden z urzędników warszawskiego magistratu. – Kiedy protestowali związkowcy z „S”, wyszedł do nich, a po chwili widzieliśmy z okien, jak razem z nimi skanduje: „So-li-dar-ność ”w kierunku ratusza. I nigdy, nawet prywatnie, nie mówi jak inni Kaczor, tylko pan prezydent.

Rozmowa z Andrzejem Urbańskim w jego gabinecie w Urzędzie Miasta wygląda tak: dzwonią telefony, przychodzą ludzie, wiceprezydent znika, a wracając przeprasza: Musiałem wyjść, premier przyjechał, albo: Pan prezydent znalazł dla nas czas, musiałem porozmawiać. Pali tytoń w skrętach, dzień zaczyna od przeczytania „Trybuny” (– To nie mój świat, więc muszę o nim dużo wiedzieć). Podkreśla, że nie uważa się za polityka ani dziennikarza, ani, broń Boże, lobbystę – jest menedżerem.

Dawni koledzy z uniwerku i opozycji wyłapali w mediach, że bracia Kaczyńscy chwalą Urbańskiego głośno, choć słyną z tego, że nikogo nie chwalą. Julia Pitera ponowne pojawienie się Urbańskiego w kręgu Kaczyńskich, i to od razu na wysokim stanowisku, nazywa zaskakującym powrotem o wysokim stopniu zaufania. Urbański kłótniom zaprzecza, a nawet jeśli były między nim a braćmi różnice zdań, to ani Kaczyńscy nie są królami perskimi, ani on ich gwardzistą, żeby miał się od razu nadziewać na miecz.

Koledzy Urbańskiego kibicują jego poczynaniom, są z niego dumni. Ale przeciekła też do nich wiadomość, że po wyborach Andrzej miał powiedzieć: Warto było żyć całe życie, żeby doczekać tej chwili. Może to znak, że odzywa się w nim adrenalina władzy? Obstawiają, że jego nowy gabinet będzie w Kancelarii Prezydenta RP, ale już nie na drugim planie, tylko z przodu.

– Nie należy zapominać, że Andrzej nigdy nie przestał być człowiekiem literatury – mówi Grzegorz Godlewski. – To mu daje oddech.

Znajomi, którzy się z Andrzejem Urbańskim widują najczęściej, mówią w tajemnicy, że być może wkrótce jednak pojawi się pokoleniowa powieść o nich – młodszych opornikach, którzy uczyli się demokracji i wolności na własnej skórze. Podobno Andrzej już ją pisze.
  

Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną