Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Wielki Brat

Kaczyński Jarosław

Jarosław Kaczyński jest dzisiaj najsilniejszym politykiem w Polsce, to on układa polskiego pasjansa. Do czego dąży, jakie szykuje nam niespodzianki – te pytania są ważne dla wszystkich, bo skuteczność przewodniczącego PiS może wydawać się przerażająca.

A wydawało się, że już się nie podniesie. W 1993 r. jego Porozumienie Centrum padało na całej linii, tonęło w długach, odchodzili członkowie. W siedzibie partii, przy Bagateli w Warszawie, wyłączone zostały telefony. Ale Jarosław Kaczyński nadal był twardy, nie czuł się niczemu winien, choć zarzucano mu, że skłócił kolegów, rozbija własną partię i całą prawicową formację, prowokuje awantury w terenie. – Nie da się robić polityki abstrakcyjnie, nie wdając się przy tym w realne spory – komentował wówczas nieprzejednany do końca, pewny swoich racji, jak zawsze.

Kaczyński jawi się jako skomplikowana osobowość. Zamknięty w sobie, ale swobodny, zręczny polemista, wytrawny, nie przebierający w środkach gracz, ale umiejący przedstawić się jako obrońca wartości ostatecznych, arbiter moralności. Ma zdolność dostosowania tonu do rozmówcy. Jeśli zobaczy jego słabość, staje się ostry, jeśli widzi, że rywal się denerwuje i radykalizuje, nagle łagodnieje, uśmiecha się i staje się wyrozumiały jak dobry ojciec. Franciszek Stefaniuk z PSL, który w Sejmie poprzedniej kadencji zasiadał z Kaczyńskim w komisji etyki, zauważa: – Był pełen umiaru, oszczędny w słowach, zdecydowanie inny niż na trybunie sejmowej, wykazywał nawet spore poczucie humoru. Sławomir Rybicki z Platformy ma z tej samej komisji nieco inne wrażenia: – Trochę się męczył, jakby trudno mu było powściągać swoje przywódcze cechy, męczyło go to ciągłe poszukiwanie konsensu. Nie mogę jednak powiedzieć, by był radykalny.

Julia Pitera uważa, że sukces Jarosława polega na tym, że osiąganie celów to dla niego rzecz nadrzędna: – W razie potrzeby potrafi poświęcić każdego i wszystko poza najbliższą rodziną.

Twardy, miękki facet

Jego styl życia, kawalerski stan, zamieszkiwanie z matką, słabość do kotów bywały nieraz przedmiotem niewybrednych żartów i plotek. Ale, o dziwo, w niczym mu to nie szkodziło, mimo że prawicowi politycy tak chętnie licytują się, kto ma więcej potomstwa. Kaczyńskiemu udało się stworzyć wizerunek samotnego męża stanu, całkowicie oddanego polityce, państwu, sprawom publicznym. Nawet aferalne sprawy wokół słynnego Telegrafu jakoś nie uderzały bezpośrednio w dzisiejszego lidera PiS, potrafił się do nich ustawić bokiem, padali inni.

Adam Lipiński, jeden z najbliższych współpracowników Jarosława Kaczyńskiego, chwali skromność szefa: – To człowiek uczciwy także w życiu osobistym. Jeśli ktokolwiek odchodził z partii i od Jarosława, nie wynikało to z utraty zaufania do niego, ale z marginalnego wówczas poparcia dla ugrupowania. Gdy pojawia się na jakiejś imprezie, od razu jest w centrum zainteresowania. W towarzystwie jest bardzo wyluzowany, opowiada dowcipy, ale wszystko oczywiście w dobrze sobie znanym gronie.

Pomaga mu też obraz twardego faceta. – Przeciwnicy mają go za krwiożerczego despotę, ale gdy zasiada do rozmów i widzą, że żartuje, zachowuje na luzie, to wprawia ich w konsternację – mówi Artur Zawisza z PiS, ale dodaje: – W sytuacjach krańcowych potrafi być jednak bardzo twardy. Zdarza się, że z uśmiechem na ustach wykonuje ruchy definitywne; na przykład gdy jakaś osoba aspiruje do pewnej funkcji, on niby ją lekko recenzuje, ale w rzeczywistości osoba ta jest skończona. Czasem idzie po bandzie, jest skłonny do ryzyka, jeśli tylko widzi drogę do celu. Jest w nim też jakaś tajemnica, kiedy się z nim rozmawia, on niby odpowiada, ale ma się wrażenie, że nurtuje go jakaś głębsza myśl, patrzy dalej.

Maks Kraczkowski, kiedyś szef młodzieżówki PiS, dzisiaj świeżej daty poseł, uważa, że Kaczyński to człowiek z charyzmą, o olbrzymiej wiedzy ogólnej, historycznej, ma mocny charakter, a najwięcej wymaga od siebie: – Niezależnie od pory dnia i zmęczenia jego kalendarz jest zawsze wypełniony, znajduje czas na spotkanie z partyjnymi kolegami, na analizę wydarzeń. Inny partyjny działacz PiS Paweł Poncyliusz: – Jego sukces nie jest przypadkowy, to konsekwencja wieloletniej pracy. Polityka polega na czekaniu i działaniu. Jarosław Kaczyński czekał na moment, kiedy wreszcie będzie mógł zadziałać. Chyba Poncyliusz ma rację: Kaczyński to mistrz czekania.

Akuszer

Politykuje wszak od lat kilkunastu, a jeśli doliczyć i lata opozycji w PRL, to od kilkudziesięciu. Na szersze wody wypłynął po 1989 r., w Trzeciej RP, gdy blisko Lecha Wałęsy brał aktywny udział w przepychaniu się z PZPR i w walce wewnątrz obozu solidarnościowego.

To z jego dużym udziałem doszło wówczas do niezwykle spektakularnego – i politycznie błyskotliwego – porozumienia Lecha Wałęsy z liderami dwóch stronnictw tak zwanych sojuszniczych, to jest Stronnictwa Demokratycznego i Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego, które miało na celu rozbicie bloku władzy i przejęcie przez blok obywatelski inicjatywy politycznej w delikatnej rozgrywce o samą władzę. I od razu było widoczne, choć nie dla wszystkich, że Jarosław Kaczyński w tej gmatwaninie i chaosie interesów i celów pływa jak ryba w wodzie. Już wtedy, tak jak dzisiaj, był stojącym niby z boku akuszerem. Tyle że wtedy nie był tak potężny.

„Jedno mogę dzisiaj powiedzieć – mówi dzisiaj Donald Tusk w „Przekroju” – zmienił się w mniejszym stopniu, niż sądziłem, w porównaniu z początkiem lat 90., a to oznacza, że w polityce kieruje się przede wszystkim potrzebą dominacji”.

Bo Jarosław Kaczyński ma w sobie jakąś fundamentalną twardość i ma niezwykłą elastyczność – niektórzy nazwaliby to wprost cynizmem – która, jak można domniemywać, w jego własnej ocenie jest na miejscu i usprawiedliwiona, bo właśnie służy wielkim celom, a przede wszystkim zapewnieniu sobie w polityce pozycji dominującej. Absolutnie dominującej.

W niedawno udzielonym wywiadzie powiedział dziennikarzom „Ozonu”: „Mam poczucie sukcesu, ale można rzec – niepełnego. Wydarzenia potoczyły się inaczej, niż sądziłem, mamy prezydenta i rząd, ale rząd mniejszościowy. Innego powołać się nie dało. A to nie jest stan, o którym marzyłem”.

W 1994 r. Teresa Torańska wydała zbiór wywiadów „My”, w którym zamieściła zapis swoich rozmów z Jarosławem Kaczyńskim, prowadzonych od 1990 r. Jest to zapis – dzisiaj właściwie zapomniany i nie wykorzystywany przy analizach politycznej osobowości Wielkiego Brata – niezwykle interesujących, wydaje się, bardzo szczerych i otwartych objaśnień przewodniczącego PiS. Tłumaczył wtedy swojej koleżance, o co w polityce w ogóle chodzi, na czym polega jej uprawianie, czym jest tu strategia, a czym taktyka. Zapewne w tym wywiadzie kryje się jakiś klucz do jego osobowości i sposobu myślenia człowieka, który ma swoje żelazne zasady, choć też może znakomicie dostosowywać się do zmiennych warunków i okoliczności.

Otóż już w 1989 r., tuż po wyborach czerwcowych, jako jeden z pierwszych, a na pewno jeden z tych, którzy byli w tej sprawie najbardziej zdecydowani i bezkompromisowi, uważał, że porozumienia okrągłostołowe straciły swoją historyczną legitymację, stały się zawadą i kamieniem u nogi. Że należy przejść do następnego etapu, że należy „przyspieszyć” (to hasło leżało u podwalin założonego przez Kaczyńskiego Porozumienia Centrum), rozbić stare układy, zdekomunizować Polskę, a Wojciecha Jaruzelskiego wręcz wsadzić do więzienia. A nawet wymierzyć mu „najwyższą karę”, jeśliby okazało się, że wprowadził stan wojenny „na własny użytek”, a nie w obronie przed interwencją sowiecką.

Po prostu, won!

To już wtedy pojawiła się u Jarosława Kaczyńskiego teza, że Polskę dławi uwłaszczona nomenklatura komunistyczna, z którą sprzymierzyły się nowe, zdemoralizowane siły, także proweniencji postsolidarnościowej. Należało więc – jak twierdził – uderzyć w nomenklaturę. „Po prostu: won” – mówił Torańskiej. I nie obowiązują tu żadne układy. Zasada pacta sunt servanda jest dla naiwnych. Umowy mają wartość tylko tak długo, jak tego wymaga polityczny interes.

Rzecz w tym, że niewielu to, w ocenie Jarosława Kaczyńskiego, rozumiało. Nie rozumiał Lech Wałęsa, nie rozumiał Tadeusz Mazowiecki i jego otoczenie, ten cały układ, jak go nazywa, warszawsko-krakowski, który potem założył Unię Demokratyczną, a który wcześniej zdominował OKP i ślepo, nierozumnie realizował porozumienia zawarte w Magdalence. Nie było co prawda żadnych w Magdalence porozumień tajemnych (Jarosław to wie, bo mu brat powiedział „i ja mu wierzę”), ale był ich duch i on był święty. To środowisko, ta elita, w ocenie Jarosława Kaczyńskiego, miała się dobrze. „Ona już miała wolność, znalazła się przy władzy, jej marzenia życiowe spełniły się i nabrała przekonania, że jest świetnie. (...) Oni żyli w stanie rozkoszy. Ten stan rozkoszy było po nich widać, jak ktoś ich oglądał wtedy z bliska. I przenosili go, subiektywnie i w wielu wypadkach uczciwie, na całe społeczeństwo”. Społeczeństwo miało niby potulnie słuchać elity, wszystko znosić z pokorą i potulnie, wyciszyć się.


A trzeba było – tu Kaczyński miał od początku jasność – wejść w nową sytuację rezygnując z rozkoszy, godząc się na nieuniknione polityczne podziały – bo demokracja to podział – i w prawdziwy kontakt ze społeczeństwem: pojąć jego dyskomfort ekonomiczny i moralny.

Chodzi o to, by nie bać się społeczeństwa i jego nastrojów. Teraz, w sejmowym wystąpieniu, wspierającym rząd Kazimierza Marcinkiewicza, w istocie przyznał, że program Platformy Obywatelskiej był od początku z gruntu nie do przyjęcia, że w istocie plan PiS zakładał współpracę z siłami radykalnymi: „Można przyjąć tutaj dwa rozwiązania: (...) proponowane przez Platformę, a polegające na swego rodzaju relegowaniu tych sił (radykalnych) poza system polityczny, i można przyjąć rozwiązanie, które będzie prowadziło do tego, by ten typ dynamiki także służył Polsce (...)”.

Uważał, że już u zarania Trzeciej RP czystki i dekomunizacja mogły dać społeczeństwu satysfakcję moralną. „Jednych więc wyrzucić – mówił Torańskiej – innych wystraszyć. Po to, by trochę uspokoić społeczeństwo. Pokazać mu, że dzieje się sprawiedliwość”. Uderzać posługując się instrumentami prawnymi, bo nie chodzi o rewolucję. To Jarosław Kaczyński podkreślał mocno, w końcu wywodzi się z pokojowej tradycji solidarnościowej, a też już w Porozumieniu Centrum ściśle związał się z Kościołem: „Z czym się, oczywiście, nie bardzo obnosiliśmy, by biskupów nie stawiać w dwuznacznej sytuacji”. (W innym miejscu: „My się czarnych nie boimy, Teresa, nam z nimi dobrze”). Więc instrumentami prawnymi. Jakimi? A to już sprawa pomysłowości prawników, chwytów do zastosowania. W końcu instrumenty prawne są tylko kwestią techniczną.

Oceniałem się wyżej

Niestety, użalał się Jarosław Kaczyński, jego koncepty nie były przyjmowane na politycznych salonach układu warszawsko-krakowskiego, były wyszydzane i opluwane. I chomikował swoje urazy. Natychmiast potrafił zareagować na nazwisko Marcina Króla: „Karząca ręka sprawiedliwości go kiedyś dopadnie”, a to za jakieś jedno zdanie w artykule dla „Gazety Wyborczej”, Lechowi Wałęsie pamiętał i różne słowa, i gesty, Tadeuszowi Mazowieckiemu to, że mu zaproponował w swoim rządzie najpierw stanowisko szefa cenzury, potem wojewody elbląskiego, na koniec zastępstwo „czegoś tam, jakiejś prokuratury, nie ukrywam, że oceniałem się wyżej”, Kuroniowi, że nie zaproponował mu krzesła w swoim mieszkaniu, a Michnikowi, że nie powiedział mu „dzień dobry”.

Hanna Gronkiewicz-Waltz po raz pierwszy zetknęła się z Kaczyńskim w 1992 r., kiedy zabiegała o poparcie w głosowaniu nad jej kandydaturą na funkcję prezesa NBP. – Powiedział mi, że PC mnie nie poprze, bo, po pierwsze, zaproponował mnie Wałęsa, po drugie, jestem kobietą, a po trzecie – jestem za młoda. Wtedy doszło w PC do podziałów i zagłosowała na mnie ta część ugrupowania, która potem przekształciła się w ROP. Myślę, że mi to pamięta, bo jest człowiekiem pamiętliwym. Ponownie spotkałam go przy negocjacjach koalicyjnych, tylko się przywitaliśmy.

Ma zresztą Kaczyński dość zewnętrzny stosunek do ludzi, trudno oprzeć się wrażeniu, że w głębi duszy widzi siebie jako mądrzejszego i sprawniejszego od wszystkich dookoła, przynajmniej na polu polityki.

W jego szczerym wspominaniu prowadzonych batalii politycznych odnaleźć można zapisy precyzyjnego i skomplikowanego myślenia taktycznego. Wiosną 1990 r., gdy było już wiadomo – jak twierdzi – że Lech Wałęsa zapragnął być prezydentem i nie było sposobu, by go od tego odwieść, Kaczyński wymyślił plan-pułapkę: „Zaproponowaliśmy kalendarz polityczny, w którym najpierw Zgromadzenie Narodowe wybrałoby prezydenta tymczasowego, oczywiście Wałęsę; potem odbyłyby się wybory parlamentarne, następnie nowy parlament uchwaliłby konstytucję, która to konstytucja byłaby zbliżona do francuskiej oraz przewidywała wybory prezydenckie; i na koniec chcieliśmy zarządzić po roku, półtora – nowe wybory prezydenckie. Ja osobiście – nie ukrywam – byłem przekonany, że Wałęsa, po roku rządzenia, te wybory by przegrał”.

Oczywiście obóz Mazowieckiego i Geremka nic z tego nie rozumiał i rzucił „idiotyczną propozycję” wyborów powszechnych. W ogóle to straszni partacze.

Podciągać tyły

I jeszcze jeden przykład. W okresie tworzenia rządu Jana Olszewskiego trwała gra, którą Jarosław Kaczyński tak odczytał: „Z Olszewskim zaś było tak, że on kompletnie nie wierzył, iż zostanie premierem i był przekonany, że ja go rozgrywam tylko po to, by podbić stawkę dla siebie. Znaczy, że ja go w pewnym momencie sprzedam Bieleckiemu, za co PC w rządzie Bieleckiego dostanie – powiedzmy – siedmiu ministrów, a ja zostanę pierwszym wicepremierem. Na taki wariant Wałęsa prawdopodobnie by się zgodził. I miałby rację, bo gdyby zaistniał układ prezydent–premier, tych siedmiu ministrów g... by znaczyło w rządzie, i ja jako pierwszy wicepremier, nawet gdybym był hierarchicznie usadzony milimetr za premierem, też bym nic nie znaczył”.

W takim oto lustrze przegląda się dzisiaj Platforma Obywatelska i Jan Rokita. Przegląda się wielu polityków, którzy – słusznie – zakładają, że Jarosław Kaczyński rachuje na siedem ruchów naprzód, że ma swoje koncepcje tak wobec społeczeństwa, tak wobec innych na scenie politycznej, tak wobec własnej partii, wobec Kościoła i wobec Europy, także wobec haseł i idei, które PiS zaniosło na sztandarach do zwycięskich wyborów.

Sposób myślenia przewodniczącego jest trwały i nie zmienił się na pewno od początku lat 90. Więc przede wszystkim władza, ona jest kluczem do wszystkiego. Władza jako instrumenty, jako zręcznie stosowane „techniczne” prawo, władza jako ludzie, którzy ją realizują ze zrozumieniem i posłusznie – oby tylko nie próbowali zmieniać układu tej władzy. Władza bezpośrednia i władza pośrednia, czyli wpływy, sojusze i konieczne kompromisy, także media. Bo tylko za pomocą władzy można realizować misję. Ale misja nie powinna przeszkadzać w sprawowaniu władzy, nie powinna jej szkodzić. To priorytet.

Społeczeństwo powinno być aktywne i niewyciszone, inaczej mówiąc: poruszone, ale w pożądanym kierunku. Dzisiaj może za to dostać socjalną opiekę, dożywianie, becikowe, a przede wszystkim satysfakcję moralną – to się nie zmieniło.

Kaczyński najwyraźniej założył, że modernizację kraju można trochę wyhamować, trochę odpuścić, tak aby teraz podciągać tyły, ruszyć tabory. W takiej optyce społeczeństwo przypomina wyciągniętą piramidę, której wąska szpica dosięga rejonów zmęczonej, rozwiązłej, przesiąkniętej „tolerancjonizmem” Europy z jej wymyślonymi problemami mniejszości seksualnych, feminizmu, liberalizmu, swobód obyczajowych, które nie dotyczą ogromnej większości polskiego społeczeństwa.

Właśnie rządzimy

Lider PiS sięgnął zatem do środka, uwzględnił średnią krajową, tak w poglądach, jak i zamożności. Zrozumiał, że jeśli ma budować obóz władzy na lata, to musi się oprzeć na solidnej podstawie. W istocie wprowadza Kaczyński do polskiej polityki po 1989 r. nową jakość: nie chce już jedynie grać na szachownicy, gdzie raz się wygrywa, a raz przegrywa. On chce zostać właścicielem szachownicy. Podobnie jak przed wojną obóz sanacyjny postanowił przejąć, a także sobie wyhodować różne opcje polityczne, tak teraz Kaczyński, jak się wydaje, chce pod swoją kuratelą zgromadzić zarówno prawicę, jak i lewicę, formacje ludowe i chadeckie.

Chce być panem sceny, stworzyć specyficzny polityczny koncern, gdzie jeśli nie wypala jeden interes, ratuje go drugi. Wynik obu wyborów wykazał, że elektorat lewicowy chce po prostu socjalnych obietnic, a cała nadbudowa, czyli światopoglądowy liberalizm, ma marginalne znaczenie. Lewicowi wyborcy w dużej mierze uwierzyli, że tylko silne, omnipotentne państwo (na prawicową modłę) jest w stanie coś dać, a więc zaspokoić lewicowe, socjalne oczekiwania. Kaczyński dąży do specyficznej jedności moralno-politycznej, gdzie różne grupy jego wyborców będą się pięknie różnić i z kilku flanek ubezpieczać polityczny układ.

Już teraz PiS, co pokazują ostatnie badania CBOS, wysysa soki z Samoobrony, LPR i PSL, których elektorat przesuwa się w kierunku partii Kaczyńskiego. Jedynym przeciwnikiem ma pozostać Platforma Obywatelska, która – jeśli jeszcze bardziej przesunie się w kierunku liberalizmu – stanie się tym bardziej wygodnym przeciwnikiem. A ci w PO, którzy czują się bardziej konserwatywni, mogą paść łupem PiS. SLD zaś jest przez PiS wyraźnie lekceważone, tak jakby Kaczyński dawał do zrozumienia, że to już nie jest rywal, że trzeba dać im godnie odejść.

Widać, jak drużyna PiS działa zadaniowo, bo tylko wobec konkretnych wyzwań można budować strategie. Zaraz po wyborach prezydenckich zaczęły się w PiS przygotowania do przyszłorocznych wyborów władz lokalnych. Na pytanie, jaką rolę wyznaczył sobie dzisiaj Jarosław Kaczyński, jego przyboczny – Adam Lipiński – odpowiada: – Wyznaczył sobie rolę szefa partii, która zamierza wygrać wybory samorządowe. Potem będzie 2008 r. i kolejne wybory parlamentarne, potem 2010 – i prezydenckie. Zasada jest prosta – trzeba wszystko wygrać i wokół tych zadań krąży każda decyzja Kaczyńskiego. Jedyny pewny wyróżnik polityki szefa PiS to posiadanie państwa i wprowadzanie zmian, które nadal pozwolą trzymać państwo w swoich rękach. Bo państwo, jego uzdrawianie i moralność, staje się celem samym w sobie.

Na pewnym rysunku satyrycznym sprzed lat, z amerykańskiego bodaj pisma, widać było wielkie drzwi do sali posiedzeń, na których klamce wisiała kartka z napisem: „Nie przeszkadzać, właśnie rządzimy”. Otóż to.

współpraca Agnieszka Zagner

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną