Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Róża Europy

Róża Thun - jej droga do Europy

Tadeusz Późniak / Polityka
Róża Thun, prezes Fundacji Schumana, demokratka i arystokratka, zabiegana matka czworga dzieci, brawurowo weszła do wielkiej polityki przy okazji referendum europejskiego. Pomysł na podtrzymanie sukcesu to ponadpartyjna lista do Parlamentu Europejskiego. Ale dla wielu polityków i ta Róża ma kolce.

W dniu, w którym Polacy w referendum powiedzieli Europie „tak”, była trzecią osobą w państwie. Media pokazywały najpierw relację z Pałacu Prezydenckiego, potem premiera Leszka Millera, ale już w następnej kolejności Różę Thun, która na dziedzińcu Pałacu Ujazdowskiego fetowała zwycięstwo wraz z organizacjami pozarządowymi.

Fundacja Schumana to oficjalnie apolityczna organizacja pozarządowa. Jej zaplecze stanowią dawni etosowi działacze Unii Wolności: prof. Bronisław Geremek, Tadeusz Mazowiecki, Piotr Nowina-Konopka. Fundacja promując referendum europejskie przy okazji wypromowała siebie. Echa tamtego sukcesu przebrzmiały. Ale zbliżające się wybory do Parlamentu Europejskiego kazały działaczom Unii Wolności, której sondaże wskazują poparcie poniżej progu wyborczego, myśleć o powrocie. Fundacja wyszła z pomysłem ponadpartyjnej obywatelskiej listy. Forsuje go Róża Thun, duch sprawczy całej inicjatywy. Budowana misternie konstrukcja jednoczenia wokół Schumana przynosi pewne rezultaty. Lokomotywą listy ma być Waldemar Dubaniowski, były członek KRRiTV, człowiek prezydenta Kwaśniewskiego. Można to traktować jako taktyczną zagrywkę Thun i jej współpracowników. Pojawia się nadzieja, że prezydent poprze pomysł ponadpartyjnej listy.

– Lista Schumana może stać się wielką listą polskiego społeczeństwa, pospolitym ruszeniem – marzy Władysław Frasyniuk, szef UW. Nie wiadomo, czy na liście znajdzie się jej inicjatorka Róża Thun. Ma być nową twarzą środowiska dawnego etosu, jego wizytówką wyjętą ze starego, rodowego wizytownika.

Pochodzenie jak marzenie

Trudno znaleźć osobę o bardziej inteligenckim rodowodzie. W malutkim mieszkaniu w Krakowie matka biolog trzymała w słoikach przedmiot fascynacji naukowej – nietoperze, a ojciec, prof. Jacek Woźniakowski, historyk sztuki, żołnierz AK, związany z kołem poselskim Znak, „Tygodnikiem Powszechnym”, „Więzią”, przyjmował kolegów, o których teraz jej dzieci uczą się w szkołach. O Woźniakowskim, wyróżniającym się z szarzyzny PRL, Ewa Haczyk, rzecznik UKIE, przyjaciel rodziny, mówi, że samochód parkuje długo, bo od dziecka nie lubi kantów. A o Róży, że jest nieodrodną córką swojego ojca.

Pochodzi z ziemiańskiej rodziny. I po mieczu, i po kądzieli ma sławnych przodków. Była wśród nich Emilia Plater, dziad dziada to Henryk Rodakowski, jeden z najwybitniejszych portrecistów europejskich XIX w., wuj to Józef Czapski, malarz, pisarz, tropiciel zbrodni katyńskiej, współredaktor paryskiej „Kultury”. Jego siostra Maria Czapska spisała dzieje przodków w książce „Europa w rodzinie”.

Róża ma biografię dziecka opozycjonisty. Gdy mówi o dzieciństwie, w jej wspomnieniach pojawia się telefon na podsłuchu, tajniak pod domem, ojciec po ciężkich rozmowach z cenzurą, Krzysztof Kozłowski, redaktor „Tygodnika Powszechnego”, z żyłą na czole wrzeszczący do słuchawki na cenzora: „Przecież bez tego zdania tekst nie ma sensu!”, i prof. Stanisław Stomma, który wstrzymał się w głosowaniu nad konstytucją. – Pamiętam tę aurę wokół niego, że jest mądry, uczciwy i dzielny i tak trzeba – opowiada Thun.

Studentka Woźniakowska została rzecznikiem krakowskiego Studenckiego Komitetu Solidarności związanego z KOR, środowiskowo różnym od „Tygodnika Powszechnego”, ale najpopularniejszym wśród opozycyjnej młodzieży. Jan Lityński żartował wtedy, że krakowski SKS liczył trzech mężczyzn: Elę Krawczyk (dziś zakonnica i chirurg, pracuje w Afganistanie), Ewę Kuluk, dziennikarkę i tłumaczkę (dziś w Fundacji Batorego), i Różę Woźniakowską.

Wtedy często zamykano ją na 48 godzin. – Kiedyś całą noc siedziała w piwnicy z prostytutkami – opowiada ojciec. – Przed wypuszczeniem kapitan milicji zaprosił ją do swojego gabinetu, żeby zostawić kulturalne wrażenie. Zagadnął: No, chyba się tu pani lepiej siedzi? Róża mu odpowiedziała: Tak, ale tam mam lepsze towarzystwo.

Autostopem do Europy

U Woźniakowskich kładziono nacisk na naukę języków. Pierwszy był francuski, bo w domu gościli często katoliccy intelektualiści prosto z Paryża. Poza tym dzieci uczyły się, by poznać tajemnice rodziców, którzy o sprawach naprawdę ważnych mówili językiem Moliera. W szkole ćwiczyła angielski i poszła na anglistykę. Wcześniej myślała o polonistyce, ale zrezygnowała ze względu na brata Henryka, polonistę. – Nie chciałam, żeby mówili, że taki wspaniały brat i beznadziejna siostra. Wiedziałam, że będę dużo gorsza od niego. Henryk Woźniakowski jest dziś prezesem Znaku, Jan Woźniakowski, absolwent Harvardu, uczy w Krajowej Szkole Administracji Publicznej, siostra Anna Grocholska zajmuje się funduszami pomocowymi w warszawskim Ratuszu. Z czworga dzieci Woźniakowskich Róża jest może najmniej intelektualna, ale najbardziej energetyczna.

Jeszcze jako uczennica autostopem przemierzała Europę. Miała przywilej w postaci nazwiska, dla którego otwierały się wszystkie drzwi rozsianych po Europie kuzynów. We Francji punktem zaczepienia był dom rodziny malarza Jeana Colina. Odwiedzała Czapskich w Maisons-Laffitte. W Anglii przystań tworzyła rodzina Pawlikowskich, wuj Michał, ciotki – Lela Pawlikowska i Beata Obertyńska. To w rodzinnych koligacjach niektórzy widzą źródło jej euroentuzjazmu.

Gdy po ślubie we wrześniu 1981 r. pojechała do męża Franza Thuna, który pracował we Frankfurcie, i ugrzęzła, bo w Polsce ogłoszono stan wojenny, w zaaklimatyzowaniu się w nowym miejscu znów pomagała jej daleka rodzina, tym razem męża. – Miłe jest to, że wszędzie są jacyś krewni. Jak się dowiadują, że człowiek obcy, to robią wszystko, żeby wprowadzić w środowisko. Stąd też i europejskość Róży Thun jest tradycjonalistyczna. Gdy jej koledzy z UW eksponują kombatanckie rany, ona pokazuje udane życie rodzinne: męża, czwórkę dzieci, szczęśliwy dom. – Dzieci są zdrowe i bardzo miłe. Ja się z tego codziennie cieszę. I jednocześnie wściekam, że się spóźniają, że późno wstają. Muszę walić je w łeb, wyrzucać do szkoły, a potem, gdy zatrzaskują się za nimi drzwi, dziękuję Bogu, że one są właśnie takie.

Z mężem Franzem Thunem, dalekim kuzynem z książęcego austro-niemieckiego rodu zamieszkującego Morawy, stanowią dobre małżeństwo. Poznali się, gdy przyjechał z matką zwiedzić Polskę. Historia ich związku jest jak z książki dla grzecznych panien. Woźniakowscy wyjeżdżali właśnie na letnisko do Domu pod Jedlami w Zakopanem. Przekazała mu klucze do mieszkania i pomyślała: „Ten albo żaden”. Gdy od niej wyjeżdżał za dwie granice, celnicy rozłączającej się parze śpiewali ówczesny przebój Andrzeja Rosiewicza: „Najwięcej witaminy mają polskie dziewczyny”.

Róża Thun we Frankfurcie spędziła 10 lat. Zajęła się budowaniem domu. Mąż pracował jako doradca gospodarczy, ona wychowywała dzieci. Ale także pomagała opozycji w transportach. Krótko pracowała w ambasadzie amerykańskiej jako tłumacz dla próbujących się dostać do Stanów polskich emigrantów.

W 1989 r. Thun dostał pracę w Nepalu, do którego przenieśli się całą rodziną. Krzysztof Popowicz, były zastępca Jana Kułakowskiego w ambasadzie w Brukseli, przyjaciel Thunów, mówi: – Nepal zmienił Różę duchowo. Przejęła się rewolucją, która wtedy wybuchła, w której, jak później opowiadała, „poznała ichniejszych Kuroniów”. – Tam zrozumiałam luksus życia w Europie – opowiada Thun. – Jak się modlimy przed posiłkiem: „Dziękujemy Ci Panie Boże za jedzenie”, to mówimy to z pełną świadomością, bo widzieliśmy, co to jest bieda.

W Nepalu wiele kontaktów nawiązała dzięki swej religijności. Dom Thunów był zawsze katolicki, z zasadami. Ze staroświecką, konserwatywną gradacją wartości: na pierwszym miejscu Bóg, na drugim rodzina, potem działalność społeczna, publiczna. Ale katolickość jest prywatna i schowana. Nie przeszkadza Róży bronić Francuzów, którzy nie chcą w konstytucji europejskiej wartości chrześcijańskich. – Oni to robią właśnie dlatego, by każdy miał prawo wierzyć nie przeszkadzając innemu – mówi.

Thunowie modlą się przed posiłkiem i wspólnie odmawiają wieczorny pacierz. Zbierają się na śpiewanie kolęd, w Trzech Króli w przebraniach z pastorałami inscenizują składanie darów. Ich dzieci chodzą do Katolickiej Szkoły Przymierza Rodzin Izabelli Dzieduszyckiej, uznawanej w Warszawie za konserwatywno-elitarną. Rodzice zapisują do niej dzieci na kilka lat przed rozpoczęciem edukacji.


Dla rodziny na początku lat dziewięćdziesiątych tuż po powrocie do Polski urządzała polski dom. – Dzieci nie znały Polski, a zależało mi, by ją lubiły. Byłam jedyną Polką w mojej rodzinie. Jej „zagraniczniacy” nie rozumieli niuansów. Tylko ona śmiała się, gdy córka napisała w zeszycie, że koń został przycumowany do płota.

Kasety z Wałęsą

W polityce nie odnosiła większych sukcesów, choć trzeba przyznać, że próbowała. Unia Demokratyczna, nie mylić z Unią Wolności, to dla niej najlepsza partia III Rzeczpospolitej. Zapisała się do mokotowskiego koła – w którym działa m.in. Janusz Onyszkiewicz, Zofia Trzeciakowska – tuż po przyjeździe do kraju. – Nie mogłam się zajmować niczym innym poza domem i dziećmi, więc przynajmniej chciałam płacić składki na słuszną instytucję – opowiada. Wtedy nadrabiała wiedzę o Polsce. Wypożyczała kasety i oglądała Okrągły Stół, przemówienia Wałęsy, żeby zrozumieć język. Partia, w której ulokowali się znajomi z czasów opozycji, musiała wzbudzać zaufanie. Unia podobała się mniej, gdy do dawnych etosowców dołączyli pragmatycy z KLD.

W 1998 r. Róża Thun kandydowała na radną Warszawy z ramienia Unii Wolności. Weszła po brawurowej kampanii bezpośredniej. Spotykała się z ludźmi, wręczała im swoje ulotki, rozklejała plakaty na słupach. Dla mieszkańców Mokotowa kobieta o oryginalnym imieniu i obco brzmiącym nazwisku przestała być anonimowa. Jednak w warszawskiej sali Rady Miasta w Pałacu Kultury w jednej partii zderzyły się dwie wizje uprawiania polityki.

Zdaniem posła PO Łukasza Abgarowicza, ówczesnego szefa klubu radnych Unii Wolności, Róża Thun nigdy nie była blisko spraw warszawskich. Na pewno nie była blisko „piskorczyków” – ludzi związanych z byłym prezydentem miasta, obecnie posłem PO Pawłem Piskorskim – którzy zdominowali warszawską Unię Wolności. Dziś ciągną się za nimi sprawy zwane umownie aferą mostową. – Cały czas miałam wrażenie, że chodziło o co innego, niż deklarowano. To było nieuchwytne, a ja nie umiałam tego dobrze złapać. Oni ciągle mieli zastrzeżenia do wszystkiego, co robiłam, ale się tym nie przejmowałam – przyznaje dziś Róża.

W październiku 2000 r. przed nowymi wyborami samorządowymi (w Warszawie powołano komisarza i była skrócona kadencja) grupa mokotowskich radnych, w tym Thun, za treść prasowego ogłoszenia została zawezwana przed sąd koleżeński. Ogłoszenie, zdaniem władz warszawskiej UW, miało treść „haniebną, niekoleżeńską, i szkodliwą dla Unii”. Na dole gazetowego anonsu promującego siedmiu kandydatów znalazł się bowiem dopisek: „Jesteśmy pewni, że nasi kandydaci będą pracować dla dobra publicznego, a nie dla własnych interesów. Mamy zaufanie do ich kompetencji i uczciwości. Będą lepsi niż dotychczasowi radni”. Thun nie ukrywała wówczas zaskoczenia: „Myślałam, że kierownictwo pochwali nas za reklamę ugrupowania” – mówiła prasie.

To taki Dawidek

Choć pozostała członkiem Unii Wolności, intensywnie włączyła się jeszcze w kampanię do parlamentu prof. Geremka, potem z polityką dała sobie spokój. Tym chętniej, że miała inne, bardziej obiecujące pole aktywności życiowej: Fundację Schumana. Fundacja wzięła nazwę od Roberta Schumana, jednego z ojców Europy, człowieka żyjącego na pograniczu kultur Lotaryngii, Luksemburga, Niemiec, Francji, gorliwego katolika, polityka marzącego o wspólnej Europie.

Prawie od początku, od 1992 r., Róża Thun jest jej prezesem. Gdy Piotr Nowina-Konopka na pogrzebie wspólnego znajomego w Laskach poprosił ją o pokierowanie fundacją, nie liczył, że będzie dla jego środowiska tak ważna. Dzięki Thun rozwinęła się w jedną z najsprawniej działających instytucji pozarządowych. Fundacja korzysta z pieniędzy Komisji Europejskiej, Urzędu Komitetu Integracji Europejskiej, wspomaga ją także m.in. zaprzyjaźniona niemiecka Fundacja im. Konrada Adenauera, a także NBP, Giełda Papierów Wartościowych i prywatne firmy.

W skromnej siedzibie na drugim piętrze budynku w Alejach Ujazdowskich podłoga wpada w wibracje przy każdym przejeżdżającym za oknem autobusie. Wykładziny, wiele papierów, ulotek i krzeseł. Kampanię referendalną robiło zaledwie 25 zatrudnionych ludzi, wspomagało ich za to mnóstwo wolontariuszy. Piotr Nowina-Konopka, prorektor Kolegium Europejskiego i dyrektor Rady Fundacji Schumana, mówi o Fundacji, że to taki Dawidek, który się zamierza na wielkie przedsięwzięcia nie dysponując armatami.

O Róży Thun mówi, że łatwo nawiązuje kontakt z otoczeniem. Dla jej zaplecza, które od dawna ma problemy z komunikowaniem się ze społeczeństwem, to skarb nie do przecenienia. Ludzi ujmuje jej bezpośredniość. Młodzi doceniają, że do Fundacji wprowadziła jasne zasady naboru pracowników i wolontariuszy, nie zatrudnia protegowanych swoich znajomych. Przede wszystkim jednak jest medialna. I potrafi narobić szumu: choćby podczas spotkań europejskich, w Paradach Schumana. Gdy szła do ambasady Irlandii, by przekazać list z prośbą o poparcie w referendum traktatu nicejskiego, wymyśliła, by w szary ponury dzień dołączyć do listu żółte tulipany, które podobały się fotoreporterom.

Jej niepoprawny optymizm niektórych irytuje. Gdy mówi: „Jest coraz lepiej, życie zmienia się na lepsze i ludzie są coraz lepsi”, nawet bliscy znajomi kiwają z pobłażaniem głowami. Ale to jest pozorne szaleństwo. Za nim kryje się metoda na realizację politycznego planu: zasypywania podziałów sprzed 1989 r.

Od lat podczas przemarszu Parady Schumana idzie pod rękę z Danutą Hübner. Pani minister wyraża się o niej w samych superlatywach: – Różę Thun porównuję do Jurka Owsiaka.

Zaufanie frontowe

W ostatniej fazie kampanii referendalnej blisko współpracowała z Pałacem Prezydenckim. Na billboardach „Tak, jestem Europejczykiem” pojawiła się prezydencka para. – Prywatnie nie znam ani pana prezydenta, ani jego żony – mówi Thun. – Cieszę się, że chcieli pomóc.

Tyle że część organizacji pozarządowych już w trakcie kampanii referendalnej podejrzewała ją o realizację politycznego planu przebudowy sceny politycznej z uwzględnieniem części Unii Wolności.

Jeden z wolontariuszy opowiada, że Fundacja Schumana starała się zdominować inne organizacje pozarządowe skupione w ruchu „Tak w referendum” i pilnowała, by nikt nie przyćmił jej na pierwszym planie medialnym. Przy czym nie zawsze grała fair. Przykładem jest organizacja spotkania młodzieży w polskich Atenach, małej miejscowości na Mazurach, w tym samym czasie, gdy w Grecji rząd podpisywał traktat akcesyjny. Fundacja Schumana wzięła przygotowanie tego spotkania na siebie, a potem nie powiadomiła żadnej innej organizacji pozarządowej. Zdaniem wolontariuszy chodziło o to, by w relacji z Aten był tylko „Schuman”.

– To incydent, wypadek przy pracy – bagatelizuje jednak sprawę Arkadiusz Lewicki, prezes Pro Europy. – Nadal mamy wspólny cel i podziwiamy zaangażowanie pani Thun. Tak długo i uparcie dążyła do celu, że go osiągnęła – mówi.

Róża Thun ma więc nad kolegami z Unii Wolności tę przewagę, że potrafi zjednać przeciwników politycznych, co sprawia, że nie mówi się o niej źle. Wyjątkiem jest Roman Giertych, z którym spotykali się wielokrotnie na debatach i dyskutowali o Unii: – Ona jest ekspozyturą Unii Europejskiej – ucina. Giertych czyni aluzję do wsparcia, jakiego Fundacji Schumana udziela zaprzyjaźniona niemiecka Fundacja Adenauera. I tak jest łaskawy. Inni eurosceptycy uważają, że osoba mająca za męża człowieka pracującego kiedyś dla rządu Niemiec to po prostu szpieg.

Czy Róży Thun uda się wyprowadzić środowisko Unii Wolności z odosobnienia? Do niedawna władze partii upatrywały w inicjatywie Fundacji Schumana rywala, który rozdrabnia elektorat i minimalizuje szanse wyborcze partyjnej listy UW. Wtedy mówiono: „Thun to znakomity społecznik i słaby polityk. W politycznej samodzielności przeszkadza jej nabyte jeszcze w czasach opozycji zaufanie frontowe. Do końca życia wierzy się dowódcy, który nie zawiódł podczas walki”. Thun takim bezgranicznym zaufaniem darzy: Geremka, Mazowieckiego, Nowinę-Konopkę. – Łatwo staje się narzędziem i każdego kusi, by takie narzędzie mieć. Teraz jednak, gdy do pomysłu Unia Wolności wydaje się coraz bardziej przekonana, spogląda na Thun jak na ostatnią deskę ratunku.

I nic nie wskazuje na to, by Thun dała się pokonać przeciwnościom, nadal chce stworzyć obywatelską listę kandydatów do PE. Pojawiają się czasami opinie, że mimo wielkiego entuzjazmu Róża wciąż nie najlepiej porusza się w świecie polityki, naiwnie wierzy, że ludzie do niej przyjdą, bo ją lubią i chcą coś zrobić poza partyjnym nurtem. Przez arystokratyczny rodowód jest trochę obca, bo zbyt elitarna, przez męża i nazwisko – trochę nie stąd. Jedni traktują ją jak człowieka przyszłości, inni jak ostatniego Mohikanina etosu, pokazującego, że etos po prostu efektownie umiera. Róża Europy ma jednak istotną cechę – niełatwo ją zniechęcić.

Polityka 8.2004 (2440) z dnia 21.02.2004; Kraj; s. 32
Oryginalny tytuł tekstu: "Róża Europy"
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną