Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Bez obciachu

Polska polityka w coraz większym stopniu staje się domeną bezdusznych szulerów. Co obywatel ma począć, gdy staje przed ścianą takiej polityki?
Premier Rzeczpospolitej, lider rewolucji moralnej, tłumaczy narodowi, że wojewoda nie zrobił nic złego. Wypił przecież tylko jedno piwko i kiedy został złapany przez policję, miał we krwi zaledwie 0,75 promila alkoholu. Poza tym jechał tylko rowerem, a nie samochodem, więc nie ma o czym mówić. Obywatel przeciera oczy ze zdumienia. Bo 0,75 promila to nie jest ani rausz, ani nawet stan „po spożyciu”, ale „upojenie”, czyli stan, w którym człowiek zaczyna się zataczać, bełkotać i wygadywać głupoty. Żeby się do takiego stanu doprowadzić, trzeba wypić przynajmniej trzy piwa albo trzy małe wódki. A z punktu widzenia ruchu drogowego rower jest takim samym pojazdem jak samochód czy traktor. Czy szef rządu nie wie, że w Polsce prawie wszyscy to wiemy, więc wiemy też, że kręci, żeby chronić partyjnego kolegę?

Lider opozycji namawia premiera do uchwalenia amnestii dla samorządowców, którzy spóźnili się ze złożeniem oświadczeń. Obywatel nie bardzo rozumie, z jakich wyższych pobudek wynika ten nagły przypływ wyrozumiałości u przywódcy partii, która całkiem niedawno przeforsowała w Sejmie drakońskie prawo pozbawiające spóźnialskich mandatów. Czy szef największej opozycyjnej partii może nie rozumieć, że zanim zażąda zawieszenia jednego drakońskiego przepisu uderzającego w jego politycznych przyjaciół, powinien na nowo się ustosunkować do całej populistycznej filozofii drakońskiego prawa, która w przypływie rewolucyjnego szału także jego partię popchnęła do forsowania albo popierania wielu absurdalnie rygorystycznych przepisów?

Gdzie jest Davos?

Szefowa dyplomacji, która „odzyskała” MSZ dla rewolucji PiS, tłumaczy, że premier wyraził wolę pojechania do Davos, ale „organizatorzy nie byli w stanie zorganizować wizyty”. Obywatel nie wierzy własnym uszom. Paręset wizyt szefów państw, rządów, resortów, wielkich korporacji, organizacji międzynarodowych i instytucji intelektualnych „organizatorzy” Davos jakoś „zorganizowali”, a nie byli w stanie „zorganizować” wizyty polskiego premiera lub choć jednego naszego ministra? Czy pani minister może nie rozumieć, że ten dysonans jest doskonale widoczny dla każdego normalnie myślącego człowieka?

Zwolennik „szarpania cuglami” ogłasza, że „państwo polskie wymaga rozpoczęcia procesu głębokiej naprawy” i w towarzystwie dwóch swoich kolegów publikuje ośmiopunktowy program politycznej sanacji. Godzinę później okazuje się jednak, że nie uprzedził o tym ani członków „gabinetu cieni”, którzy razem z nim ten program tworzyli, ani nawet szefów własnej partii, którzy mu stworzenie tego programu zlecili. Obywatel pamięta zdanie Kieślowskiego, że „naprawianie świata najlepiej jest zacząć od porządnego wyczyszczenia butów”. Czy polityk aspirujący do roli intelektualnego lidera opozycji nie zdaje sobie sprawy, że kiedy naprawianie państwa zaczyna się od spektakularnego aktu nielojalności, to trudno liczyć na sukces?

Dziennikarz publicznej telewizji z emocjonalną zadyszką opowiada o opisanych w tajnym jeszcze raporcie Macierewicza zbrodniach WSI wobec mediów. Z przecieku wynika, że wojskowi agenci starali się manipulować mediami, opinią publiczną i polską polityką, m.in. dostarczając uzależnionym lub powiązanym ze sobą dziennikarzom (których w mediach było podobno przeszło 115) takich informacji, których publikacja sprzyjała ich ukrytym celom. Obywatel nie wie, jak tę sytuację rozumieć. Bo przecież nie ma cienia wątpliwości, że ktoś w jakimś niejawnym celu podrzucił dziennikarzowi część informacji z tajnego raportu, który za kilka dni ma opublikować prezydent. Na dodatek ujawnione w programie sensacje obficie komentuje szef tajnej wojskowej służby w randze wiceministra. Czy dziennikarz i wiceminister mogą nie rozumieć, że właśnie realizują ten sam złowróżbny mechanizm, o którego działaniu w przeszłości opowiadają z takim poruszeniem?

Pani profesor prawa będąca prezydentem stolicy tłumaczy, że spóźniła się z majątkowym oświadczeniem męża, bo pracownik urzędu wojewódzkiego podał jej błędną interpretację ustawy. Obywatel nie wie, co zrobić z taką informacją. Czy pani prezydent rzeczywiście chciała nam powiedzieć, że Ona ani nikt w magistracie nie potrafi zrozumieć ordynacji wyborczej, na podstawie której niedawno zdobyła swój urząd? I czy Pani Profesor może nie rozumieć, że takim tłumaczeniem podważa swój autorytet?

Obywatel codziennie patrzy politykom w oczy i co dzień widzi, jak kręcą. Z dnia na dzień widzi to coraz lepiej, bo politycy i ich medialni posłańcy coraz bardziej bezwstydnie lawirują, dorabiają ideologie do faktów, przeczą oczywistościom i temu, co mówili wczoraj, wciskają nam niepojęte głupstwa. Liczą, że jeśli będą je wymyślali wystarczająco prędko, to żadne nie zostanie do końca obnażone. Więc za wszelką cenę starają się zagadać rzeczywistość.

Zgodnie z tą samą logiką sensacja, która się pięknie zapowiadała, ale nie wypaliła, musi być niezwłocznie zastąpiona następną. Na tej samej konferencji prasowej, na której premier ostrzegł, że w raporcie o WSI nie będzie wielkich, od dawna głośno zapowiadanych, sensacji, musiała więc paść zapowiedź kolejnej krucjaty. Tym razem przeciwko układom w powiatach. Skoro się nie dało wykazać, że wojskowe służby oplotły Polskę swoją złowróżbną siecią, o której wielu polityków bajało przez lata, skoro wielomiesięczne, wytężone starania specjalnych tajnych komisji zaowocowały tylko jednym dotyczącym WSI doniesieniem do prokuratury, skoro jedynym liczącym się dziś dziennikarzem, którego współpraca z WSI została potwierdzona, okazał się wybitny i bez wątpienia uczciwy autor zamawianych przez MON ekspertyz dotyczących sytuacji na Wschodzie, to trzeba teraz czym prędzej uwagę społeczeństwa i mediów skierować w inną stronę. Na przykład ku powiatom. Zwłaszcza że koalicja poniosła porażkę w wyborach do rad powiatów, a to oczywiście jest najlepszy dowód, że źle się tam dzieje.

Z sensem jest bez sensu

Biedny wyborca patrzy na takie sytuacje codziennie. Chce tego czy nie chce. A politycy codziennie idą w tym kierunku krok dalej. Logika z dnia na dzień traci więc na znaczeniu, a mówienie z sensem staje się w polityce coraz bardziej bez sensu. Nawet gdy sprawy są już oczywiste, nikt się przecież nie przyzna do pomyłki czy błędu w ocenie sytuacji. Kodeks IV RP każe iść w zaparte. Nikt nam więc wprost nie powie, że WSI nie były tak wszechpotężne i straszne, jak je wcześniej malował na podstawie domysłów i konfabulacji. Piewcy teorii spiskowych będą nam uparcie wmawiali lekko zdyszanym z podniecenia głosem, iż „poraziła” ich wiedza o tym, że jeden z pismaków stanu wojennego nie tylko świnił się wtedy na oczach telewidzów, ale też współpracował z peerelowskim wywiadem. Ta wątpliwa sensacja, liczba 115 zarejestrowanych agentów pracujących w mediach oraz informacja, że w WSI tylko jedna osoba zajmowała się granicą wschodnią (chociaż ochroną granic zajmuje się Straż Graniczna prowadząca własne działania operacyjne), będą więc powtarzane i na wszystkie strony obracane dopóty, dopóki prezydent nie ogłosi raportu, w którym – jak mówi premier – specjalnych sensacji nie ma. Raport, w którym nie ma sensacji, może bowiem skutecznie służyć wywoływaniu sensacji tylko dopóty, dopóki nie zostanie opublikowany.

Potem wymyśli się cokolwiek innego. Będzie to tym łatwiejsze, że nie ma już – jak mówi młodzież – obciachu. Polscy politycy bez specjalnego wstydu coraz głębiej wpadają w spiralę absurdu. Polska polityka coraz łatwiej odrywa się od realiów i coraz bardziej stacza się w oczywisty werbalizm. Rzeczywistość ma coraz mniejsze znaczenie, a coraz większą rolę odgrywają słowa. Przejęcie przez PiS konfitur PZPN to „czyszczenie sportu z ludzi nieuczciwych”. Rząd bez wstydu powtarza, że chodzi mu o uczciwość, chociaż nieuczciwymi zajmują się prokuratorzy z Wrocławia, minister, któremu politycznie powierzono misję oczyszczenia, sam był karany za doping, płacił ministerialną kartą za prywatne biesiady i jest oskarżany o to, że jako szef warszawskiego ośrodka sportu podpisywał lipne dokumenty, więc nawet osobie niezwykle tolerancyjnej trudno by było go uznać za wzór uczciwości. Wedle tej samej postawionej do góry nogami politycznej logiki mianowanie niekompetentnego kolegi szefem wielkiego koncernu to wymóg bezpieczeństwa energetycznego kraju, choć trudno uwierzyć, by człowiek mający mgliste pojęcie o niezwykle wyrafinowanym i skomplikowanym rynku energetycznym mógł w tej kwestii dobrze przysłużyć się mającej trudną sytuację Polsce. Ta sama absurdalna logika sprawia, że rutynowe międzynarodowe konsultacje opozycyjnej PO w sprawach parlamentu europejskiego to zdaniem rządu działanie na szkodę polskich interesów, choć oczywiście każda partia reprezentowana w europarlamencie takie konsultacje prowadzi, jeżeli chce mieć tam jakiekolwiek znaczenie.

Ale to jeszcze nie dość. Bo, żeby poprawić swoje wątpliwe wizerunki, politycy już całkiem bezwstydnie cudze zasługi przypisują sobie, a własne winy – innym. Gejzerami słów maskują niekompetencję, niekonsekwencję, nieuczciwość, bezradność wobec rzeczywistości. Już nie starcza im zwykłe owijanie w bawełnę. Plączą się, wpadają we własne sidła, sami sobie przeczą, byle tylko nieustannie potwierdzać nieomylność swoją i swoich sojuszników. Byle każde zdarzenie, a zwłaszcza swoje winy, przedstawić jako dowód obciążający innych i w miarę możliwości pokazujący własną wyższość nad resztą klasy politycznej.

Na tej zasadzie już pół roku po przejęciu władzy PiS zaczął się chwalić wzrostem gospodarczym, który w oczywisty sposób nie był jego zasługą, a kilka miesięcy po uchwaleniu ustawy o becikowym LPR zaczął przypisywać sobie wzrost liczby rodzących się dzieci. Na tej też zasadzie nieudolność odzyskanej przez PiS dyplomacji musi być nazwana nieudolnością Szwajcarów z tajemniczego Davos, nawet jeżeli brzmi to całkiem groteskowo. I także na tej zasadzie nieudolność prezydenta stolicy musi być wyjaśniona spiskiem wojewody, nawet jeżeli jest to mało przekonywające i w oczywisty sposób podważa autorytet pani prezydent jako profesora prawa.

Kiedy cokolwiek źle pójdzie – a w polityce porażki i błędy są przecież na porządku dziennym – standard IV RP nakazuje niezwłocznie odwrócić kota ogonem i jak najszybciej stawiać zasłonę dymną z dowolnie wykreowanych zastępczych sensacji. W ten sposób polityka przestaje być metodą osiągania społecznego konsensu, zbiorowego adaptowania się do nowych sytuacji, wyłaniania kompetentnych elit i publicznego dochodzenia do istotnych decyzji, a staje się teatrem absurdu i groteski, w którym prawdziwe decyzje są podejmowane poza szczelnie wypełnioną tandetnymi i bezsensownymi dekoracjami sceną.

Twarda gra, znaczone karty

Co obywatel ma począć, gdy staje przed ścianą takiej polityki? W pierwszym odruchu miałby ochotę wzruszyć ramionami i – idąc za radą starego porzekadła mówiącego, by nie grać z szulerem – odwrócić się do polityki plecami. Bo – trzeba to chyba nareszcie wykrztusić: polska polityka w coraz większym stopniu staje się niestety domeną bezkarnych szulerów. Nawet jeżeli wśród czynnych i liczących się wciąż polityków są osoby uczciwe, przestrzegające cywilizowanych reguł, mające dość cywilnej odwagi, by przyznać się do błędu, dość rzetelności, by reprezentować interes publiczny, a nie swój albo swojej partii, z grubsza mówiące prawdę i raczej nie tumaniące wyborców, to niestety nie one nadają treść oraz formę naszej polityce i publicznej debacie. W dzisiejszym Sejmie rzetelny polityk musi się czuć jak jarosz wśród kanibali.

Gdy obywatel demokratycznego państwa widzi, że tak się rzeczy mają, zwykle zwraca się ku partiom opozycyjnym. Opozycji, która ma mniej pokus i która zabiegów o popularność nie musi łączyć z wymogami racjonalnego rządzenia, zwykle łatwiej jest zachować w miarę wysokie standardy. Nasz problem jako obywateli polega jednak na tym, że tym razem nie mamy takiego komfortu. PO za mało różni się od PiS, by mogła stanowić bezpieczne schronienie. Styl prowadzenia gry oraz postrzegania świata przez Jana Rokitę czy Jacka Saryusza-Wolskiego niezbyt odbiega od manier panujących w PiS, zaraza bezwinności dotknęła nawet mającą anglosaską praktykę panią prezydent Warszawy, a Donald Tusk rzadko znajduje w sobie dosyć mocy, żeby wyraźnie się odciąć od dominującej metody politycznej, i nie ma nawet wystarczająco silnego charakteru, żeby zdecydowanie odrzucić ingerencje PiS w wewnętrzne decyzje Platformy. W rezultacie PO nie umie się konsekwentnie odróżnić od uprawianej przez PiS polityki dzielenia, szczucia, zastraszania, nieustannego poszukiwania winnych poza własnym obozem i grania znaczonymi kartami. Przede wszystkim jednak Platforma, której spora część widzi już konieczność rewizji realizowanej przez PiS filozofii politycznej POPiS, nie może się zdobyć na wykonanie zwrotu i nie wiadomo, czy go kiedykolwiek wykona.

Czy to jednak znaczy, że obywatel, który nie chce zaakceptować polityki jako twardej gry bezdusznych szulerów gotowych w każdej chwili kopnąć polityczny stolik albo sięgnąć po rewolwer kłamstw, nadużycia władzy lub płynącej z niej wiedzy, niepotwierdzonych oskarżeń czy insynuacji, skazany jest na wybór między wiecznym zrzędzeniem, emigracją wewnętrzną, wyjazdem z kraju, desperackimi aktami nieposłuszeństwa obywatelskiego i założeniem swojej własnej partii? Myślę, że tak źle jednak nie jest. Możemy przecież pozostać, czy raczej bardziej stać się obywatelami i jako obywatele żądać od polityków, żeby się zmienili. Jako obywatele i jako wyborcy w pewnym stopniu możemy sobie wychować polityków. Nie tylko grożąc, że nie damy im więcej naszych głosów. Kto widział ostatnie spotkanie wicepremiera Leppera z rolnikami i kto zauważył nazajutrz jego desperację w walce o pieniądze na interwencyjny skup mięsa wieprzowego z tak zwanej świńskiej górki, ten wie, o czym mówię.

Nie ma niewinnych

Dla polityka – wszystko jedno: u władzy czy w opozycji – obywatel to klient. A „klient nasz pan”. I to zawsze – nie tylko w roku wyborczym. Jeśli tylko chce oczywiście. Więc kiedy narzekamy, że polska polityka się degeneruje, że polscy politycy coraz częściej przypominają szulerów czy prestidigitatorów, warto się zastanowić, czy to rzeczywiście są tacy źli ludzie, czy też może to my trochę ich w tę stronę spychamy, a trochę pozwalamy im, by się degenerowali. Prawdę mówiąc, uszy już mi puchną od wysłuchiwania w sklepie, w pociągu, na ulicy powszechnej jeremiady, jaka ta polska polityka jest straszna, jak kręci się wokół własnego ogona, jak absurdalnie marnuje energię, czas, pieniądze i naszą wielką szansę. Ja się z większością tych uwag pryncypialnie zgadzam. Polska polityka jest straszna. Tak bardzo odstaje od jakości życia politycznego większości cywilizowanych krajów, że aż się o tej jakościowej różnicy zaczęło pisać na świecie. Już nie tylko nas ona niepokoi. Ale to przecież nie „oni” robią taką politykę. „Onych” dawno tu nie ma. Teraz, wbrew czarnowidzom rozmaitej maści, mamy w Polsce sto procent demokracji. A w demokracji nie ma żadnych „onych”. I – przykro mi to mówić – nie ma też niewinnych. Każdy z nas jest tak samo winien temu, co się dzieje. Bez względu na to, na kogo głosował i czy w ogóle głosował. Samo głosowanie, nawet bardzo trafne, jeszcze nie wystarczy, żeby rozgrzeszyć obywatelskie sumienie.

Jeżeli Państwu się nie podoba polska polityka, jeżeli złości was to, co się dzieje dokoła, to warto sobie przypomnieć, kiedy ostatnio byliście na spotkaniu z posłem, który was zawiódł i kiedy – jak ci rolnicy od wrednej świńskiej górki – zrobiliście mu na spotkaniu piekło, które by popamiętał. Albo kiedy zapytaliście waszego zaufanego posła, jak mu możecie pomóc, żeby było lepiej? Kiedy ostatnio dzwoniliście do biura poselskiego? Kiedy wysłaliście list albo e-mail na adres prezydenta, rządu, samorządu, partii albo Sejmu. Kiedy wpłaciliście parę groszy na konto partii, która wam się podoba? Kiedy zachęcaliście kogoś znajomego, żeby poszedł na spotkanie, zadzwonił, napisał list albo by dał pieniądze?

Inaczej mówiąc – jeżeli wam się nie podoba to, co się w Polsce dzieje, spróbujcie sobie przypomnieć, co zrobiliście, żeby było lepiej. Jeżeli nie potraficie sobie tego przypomnieć, to powiedzcie sobie: wybieram to, co jest i gotów jestem wziąć odpowiedzialność za taki stan rzeczy. W demokracji nie ma niewinnych; dlatego, że nie ma bezsilnych. Każdy coś może zmienić.
Polityka 5.2007 (2590) z dnia 03.02.2007; Temat tygodnia; s. 20
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną