Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Proces o durnia

Fot. Leszek Zych Fot. Leszek Zych
Można się procesować o „durnia”? To obraza? Prawdopodobnie. „Pan jest zerem, panie...” – to już na pewno. Polska obfituje w ciekawe przypadki, politycy z nerwami potarganymi od durnych rządów (tak można bez obrazy) rzucają obelgami. Słowem, w kraju można mówić byle co, tylko nielicznych sprawców spotyka kara.

Gdyby Lecha Wałęsę oskarżono w sądzie za nazwanie „durniem” prezydenta Lecha Kaczyńskiego – byłaby to nowa durnota. Z trzech przyczyn: po pierwsze, najstarsi adwokaci nie przypominają sobie prawdziwej sprawy z art. 135 par. 2 kk – „kto publicznie znieważa Prezydenta RP” – nie ma takiej praktyki, nie bardzo wiadomo, na czym się oprzeć w komentarzach. Po drugie, szczytem głupoty już było ściganie owego głośnego bezdomnego, który na prezydenta wygadywał. Ostatecznie sąd sprawę umorzył z powodu „znikomej szkodliwości czynu”.

W tym przypadku byłoby podobnie: a przedtem władze państwowe (a prokurator jest urzędnikiem państwa) musiałyby rozważyć, czy większej społecznej szkodliwości nie niesie wytaczanie procesu Lechowi Wałęsie, bohaterowi antykomunistycznego zrywu, znanemu w całym świecie! Procesu za jakie przewiny? Za to, że – sam obwiniany – coś warknął w swojej obronie. Śmiech pusty. Zwłaszcza że Lecha Wałęsę (przepraszam, panie prezydencie!) trudno cytować jako przykład precyzyjnego formułowania myśli. Po trzecie wreszcie, przepis o ochronie czci głowy państwa ma chronić przed rzeczywistymi zagrożeniami. A czy sam Wałęsa – w chaotycznym raporcie Macierewicza – nie został sprowokowany pomówieniem o zaniechania, nieudolność i brak nadzoru nad WSI? Jak Wałęsa miałby się bronić? Że dla walki o lepszą Polskę zrobił tyle, co mógł? To ocena polityczna, a nie prawna.

Dotychczas w Polsce i tak zburzono równowagę prawną: zbyt łatwo rzucać oskarżenia, a trudniej się bronić. Ale raport Macierewicza prowadzi nas rzeczywiście ku nieznośnej lekkości ciężkich oskarżeń w szarej strefie. Prof. Marian Filar słusznie nazywa go horrendum, niemającym nic wspólnego z zasadami prawa. Oto bowiem problem: praca w WSI, czy oddawanie agenturalnych usług legalnym WSI, nie może być przestępstwem. Wymienienie kogoś jako agenta WSI nie powinno być dla niego naganne, nie może być więc pomówieniem, tak jak nie jest pomówieniem informacja o pracy w CIA czy DGST. Ale teraz: WSI – jako duża instytucja – albo też poszczególni jej pracownicy popełniali czyny nielegalne, złe albo bezsensowne. W jakiej proporcji – nie wiadomo dokładnie. Na świecie publiczne sprawy o to należały do rzadkości, załatwiano je po cichu. U nas – inaczej, no pięknie, ale czy władze wiedzą, jak oprzeć się na prawie? Bo dotąd stosuje się inkwizycyjną łatwiznę: od ponad roku albo i dłużej malowano instytucję jako siedlisko brudu i zła. Umieszczenie kogoś w raporcie – bez postawienia mu konkretnych zarzutów – stanowi wygodne oskarżenie: był w tym siedlisku, więc na pewno się unurzał po pachy. Po co tu proces? Wszystko jasne! Zresztą jak chce, to niech się pomówiony broni! A że sprawy są tajne i pomówiony nie bardzo wie, jak się w tej szarej strefie poruszać? Jego pech.
Ale i bez lekkiego pióra Macierewicza dość jest w Polsce pyskówek. Minister Szczygło w odpowiedzi na „durnia” szybko wypalił, że Wałęsa „zdradził Solidarność”. Widać można, bez wielkich konsekwencji, ulżyć sobie i o bliźnim powiedzieć – bez dowodów – najgorsze rzeczy. A do sądu pan poszedł? – pytają zaraz dziennikarze, tak jakby chodzenie do sądu miało być zdrowym trybem życia, podtrzymaniem kondycji, jak spacer i jazda na rowerze. Nie zalecam takiej rozrywki. To rzecz kosztowna, zabierająca zdrowie i niszcząca nerwy. Ponieważ jednak w dzisiejszej Polsce, rządzonej metodą wywoływania kryzysów, rosną szeregi obrażających i obrażanych – przypomnijmy klarowny wywód premiera: „po jednej stronie jest PiS, a po drugiej patologia” – na użytek publiczności ogólnej i sejmowej przygotowaliśmy samouczek. Zacznijmy od pieca.

Zniesławienia i obrazy

Polski kodeks karny przewiduje z grubsza dwa przestępstwa przeciw czci: pomówienie (zniesławienie, oszczerstwo) i znieważenie (obelga, obraza). To co innego. Najpierw przedstawmy pierwsze: pomówienie to jakiś zarzut – że ktoś coś zrobił brzydkiego, kradł, donosił czy w ogóle tak się zachowywał, iż wieść o tym może narazić go na poniżenie w opinii i utratę zaufania potrzebnego do wykonywania zawodu lub sprawowania urzędu. Jeśli zarzut jest prawdziwy – przestępstwa nie ma, lecz informator powinien działać nie dla samej przyjemności własnej, lecz „w uzasadnionym interesie publicznym”. To warunek bezkarnego zniesławienia. Nie można rozpowszechniać o kimś złych wiadomości dla zwykłej zemsty, bez wyższej potrzeby.

Od zniesławień należy odróżnić obelgi (obrazy). Obraza jest wymierzona w godność człowieka. Nie wolno zatem obrażać i potem tłumaczyć, że rzucone określenie jak najbardziej do kogoś pasuje. Nie można powiedzieć: „cham”, „sukinsyn”, „pan jest zerem” – i potem przeprowadzać dowód prawdy. O ile zniesławienie nie stanowi przestępstwa, jeśli jest prawdziwe (powiedziałem, że minister narobił szwindli, przywłaszczył pieniądze, ale potem udowadniam, że tak rzeczywiście było, jak powiedziałem), o tyle obraza jest zawsze przestępstwem. Nie jest więc wolny od przestępstwa ten, kto słusznie zniesławia, ale czyni to za pomocą słów obraźliwych.

Do jakiej kategorii zaliczyć „durnia”? Jeśli chcemy dać upust swemu oburzeniu na urzędnika, trzeba raczej powiedzieć: to nieuczciwy urzędnik, bo kieruje się interesem własnym, a nie interesem strony czy interesem publicznym. Jeśli natomiast powiemy: „to kanalia”, „to świnia”, „to łobuz” – możemy wpakować się w sprawę karną. Bo nawet zarzut podniesiony w obronie uzasadnionego interesu publicznego i prawdziwy nie stwarza potrzeby używania określeń obraźliwych. Obrazy nie można usprawiedliwić interesem publicznym. Prawo wymaga więc od ludzi pewnego poziomu elegancji.

– Obraza jest czymś wulgarnym. Zniesławienie nie powinno zawierać w ogóle elementu wulgarności – podsumowuje nestor adwokatury Tadeusz de Virion. Zawołania posła w Sejmie: „mołczat’ sobaki!” – nie usprawiedliwia żaden kontekst polityczny.

Czy można sporządzić słownik słów obraźliwych? Nie, bo byłby za długi i nigdy nieskończony. Wobec wyraźnej inflacji słów obraźliwych, zalewu wulgaryzmów w prasie i na ulicy, staromodne chamstwo – „barbarzyńca”, „osioł”, „idiota” – nie robi już takiego wrażenia. Czy nie trzeba sięgać po coraz ostrzejsze słowa, by komuś naprawdę dopiec? Przy zwulgaryzowaniu języka brakuje dziś lekkich zwrotów, które jednocześnie wzbudzałyby negatywne refleksje o człowieku, lecz zarazem plasowałyby się w bezpiecznych granicach prawa. Inaczej mówiąc, wulgarna dosadność nie ma obiegowych równoważników elegancji. Z drugiej strony, pewne wyrazy, które dobrze wychowana publiczność uważa za wulgarne – w masowym obiegu, w środowiskach, w których słownictwo jest w ogóle ubogie – są mową potoczną. Orzecznictwo nie podjęło jeszcze tego problemu, może i dobrze.

Ty sufraganie jeden!


Poseł Niesiołowski chyba był po bezpiecznej stronie granicy prawa, bo obrażając zastosował pewien wybieg, mianowicie sięgnął po wytwór własny, konkretnie – „pornogrubasy” (chodziło o określenie przeciwników proponowanej ustawy antypornograficznej). Czy słowo rzeczywiście stanowiło obrazę? Z jednej strony można wywodzić, że takiego w słowniku nie ma. Tu znany prawnikom casus: pewna nieuczona kobieta nazwała drugą „sufraganem” – w intencji jej obrażenia, ale została uniewinniona; słowo wprawdzie istnieje, ale na pewno nie jest obraźliwe, tyle że w danej sytuacji bezsensowne. Z drugiej strony – pełnomocnik „pornogrubasów” mógłby wywodzić, że w kontekście sejmowym określenie godziło w konkretnych posłów (źle), a nie w ich pracę ustawodawczą (tak można).
Podobnie zręcznym wybiegiem polityków są cytaty literackie. W naszym Sejmie padło kiedyś: „Miałeś chamie złoty róg”. Cham nie jest tu charakterystyką moralną posła, lecz opisem zaprzepaszczonej okazji politycznej. Gdyby sprawa szła do sądu, można było prognozować długie batalie kauzyperdów – bez jasnego i wyraźnego wyroku.

Ważny jest kontekst; na jakim forum padają słowa. W działalności publicznej, w walce politycznej granice są zwyczajowo przesunięte dalej niż dla zwykłych ludzi. Nie wynika to z prawa, lecz norm obyczajowych. Zresztą ważne dla oceny orzecznictwo sądów kształtuje się w dziedzinie krytyki artystycznej, mało w dziedzinie polityki. Trudno więc o granicach krytyki, granicach wolności słowa coś powiedzieć.

Zniesławienie stanowią także nie pojedyncze słowa, a całe opisy sytuacji. Cytuję z protokołów sejmowych: „Dla pana M. potrzebny byłby fotel w gabinecie psychiatrycznym”. No bo jeśli ktoś w istocie wymaga takiego leczenia, to pomawia się go o cechy, które mogą go poniżyć w opinii publicznej. Ale uwaga: dysputy sejmowe, dyskusje polityczne podobnie jak krytyka dzieł sztuki, krytyka literacka korzysta z pewnej ulgowej taryfy, niedostępnej w życiu codziennym.

– Przyjmuje się na ogół, że polityk, poseł i krytyk artystyczny, podobnie jak sam artysta muszą sięgać po środki bardziej wyraziste, by oddziaływać na wyobraźnię, trafiać do emocji odbiorców – ocenia adwokat de Virion. To bardzo wyraźnie widać w krytyce muzycznej, w krytyce malarstwa. Za zdanie: „Trzeba być ślepcem, by namalować coś podobnego” – trudno kogoś skazać. Znów de Virion: – Sam zwrot, ślizgający się na granicy obrazy czy zniesławienia, może być użyty, kiedy chodzi o osiągnięcie pewnego efektu: wzburzenie ludzi. Powiedzmy, że w parlamencie, w jakiejś dramatycznej debacie na temat obniżenia zapomogi dla bezrobotnych, poseł mówi: „To prowadzi do mordu!”. Albo – w innej debacie, kiedy posłowie chcieliby powiedzmy złamać prawa człowieka – „Panowie, stajecie się zdrajcami ojczyzny!”. Taka teatralna emfaza w pewnych okolicznościach jest konieczna. Nie możemy zalecać zupełnej bezbarwności wystąpień, kiedy słuchaczami trzeba wstrząsnąć.

Ale de Virion jest oczywiście zbyt doświadczonym adwokatem, by przystać na moją propozycję oceny konkretnych posłów i konkretnych słów, które w Polsce padły. Wątpię, by jakikolwiek doświadczony adwokat zgodził się oceniać sytuację in concreto, chyba że – rzecz jasna – występuje w konkretnej sprawie w sądzie.

Herbatka we dwoje

Z przedstawionych tu wywodów wynika, że polskie prawo nakreśla obywatelom wyraźne i ciasne granice porządnego zachowania. Dlaczego zatem tyle chamstwa i zniewag przelewa się przez nasz piękny kraj? I tylko przez cały rok skazano za to nieco ponad 200 osób, w tym nieliczne na karę więzienia?
Adwokat Tadeusz de Virion, który na początku lat 90. był ambasadorem przy Dworze św. Jakuba, przypomniał nam drobną sprawę z Anglii, kiedy premierowi Johnowi Majorowi zarzucano, iż jego urząd preferuje pewną firmę cateringową, gdyż premier utrzymuje bliższą znajomość z jej właścicielką. Premier poczuł się obrażony i zapowiedział, że będzie autora skarżył do sądu. A jeden z komentatorów napisał mniej więcej tak: premier nie powinien dziennikarza ciągać po sądach. Jeśli premiera się o coś pomawia, to premier powinien albo powiedzieć, że to prawda, i wyciągnąć wobec siebie odpowiednie wnioski. Albo powiedzieć, że zarzut jest nieprawdziwy. Jeśli premier publicznie oświadczy, że to nieprawda, należy przyjąć, że społeczeństwo mu uwierzy. I uwaga: jeśli mu społeczeństwo nie uwierzy, to niech się sam zastanowi, czy powinien być premierem. Chociaż ten komentarz bardzo się mecenasowi podobał – to myślę, że na tak zwane warunki miejscowe się nie nadaje. Taka elegancja, zupełnie jak ubiór, pasuje tylko do salonu. Polska salonem nie jest.

Ma on też radę generalną dla polityków: – Dlaczego do historii przechodzą cięte odpowiedzi, nawet bardzo ostre, a nie wulgarne? Bo rodziły się z intelektu, a nie z grubiaństwa. Krytyczna ocena drugiego człowieka tym bardziej może być bolesna, im bardziej elegancką formę przyjmuje. Niech sobie czytelnik czy słuchacz sam wyciągnie wnioski. Opowiadają, że w toku debaty w Izbie Gmin jeszcze na początku ubiegłego wieku jedna z sufrażystek (zwolenniczek równouprawnienia wyborczego kobiet) zawołała do Churchilla (który był przeciwnikiem równouprawnienia): „Gdyby pan był moim mężem, wsypałabym panu truciznę do herbaty”. Churchill na to: „Gdyby pani była moją żoną – wypiłbym bez wahania”. Gdyby odparł: „Ty stara małpo!” – replika popadłaby w zapomnienie. Ale znów: to rady chyba zbyt eleganckie na nasz piękny kraj.

Samouczek oszczercy:

Żeby zdyskredytować świadka, można powiedzieć:
„ten świadek mija się z prawdą”
ostrzej:
„ten świadek mówi nieprawdę”
jeszcze ostrzej (ale już niebezpiecznie):
„ten świadek kłamie”.
Dochodzimy tu do granicy obrazy, a już na pewno obrazą jest
„ten świadek jest kłamcą”.
Bo: „mówi nieprawdę” – to ocena konkretnego zdarzenia,
a „kłamca” – to ocena zbyt uogólniająca, już obraźliwa.


Wiąchy polityczne (wybór)

Pojedyncze słowa użyte w Izbie:
kreatura, cham, świnia, bydlę, pies, idiota, bałwan, dureń, nikczemność,
hańba, barbarzyńcy, złodzieje, przestępcy, pornogrubasy

Dłuższe frazy:
* pan jest zerem
* dla pana M. jest potrzebny fotel w gabinecie psychiatrycznym
* wygląda trochę tak, jakby był po środkach odurzających
* małczat’ sobaki!
* kryminalne związki z pewnym znanym przestępcą
* spieprzaj, dziadu! (to poza Izbą, na świeżym powietrzu)
* Minister puścił smrodliwego bąka. W sprawach narodu nie wolno pierdzieć. Przekonanie, że musimy wejść do Europy przez Bramę Brandenburską na kolanach, jest błędne (poseł Ryszard Ulicki, SLD).
* Hitler nie doprowadził do takiego spustoszenia w polskim rolnictwie jak polityka solidarnościowych premierów (Jacek Soska, PSL).
* Krew się poleje na drogach...
Żeby pan się nie polał, ty solidaruchu wstrętny ty, parszywy ty
(Andrzej Lepper).


Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną