Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Powroty Motylii

Jędrzejczak Otylia

Mówiono: nie podniesie się po tragicznej śmierci brata, nie wróci do sportu. Wróciła. Walczy o zwycięstwa i o to, by jej życie znów nabrało sensu.

Wypadek zdarzył się 1 października 2005 r. Przy wyprzedzaniu auto nie zmieściło się między tirami. Otylia siedziała za kierownicą. Zginął jej brat Szymon.

W grudniu ubiegłego roku znów weszła do basenu, przeszła od ściany do ściany, ale sport wydał jej się nieważny. Niebawem jednak ogłosiła, że wraca, bo to jest jej życie.

Grudniowy powrót był tym trudniejszy, że oznaczał ponowne spotkanie z mediami. A ona zawsze była wrażliwa na oceny innych. Brała poważnie komentarze na swój temat w Internecie. W tamtym czasie bardzo brutalne.

Swoją drogą to właśnie dlatego najwierniejszych fanów ma wśród nadwrażliwców. Zdarza się, że na treningach psychologicznych, gdzie spotykają się neurotycy, sporo czasu poświęca się przypadkowi Otylii. Bo skoro ktoś taki jak ona, kto ma w naturze rozdzielanie włosa na czworo, może osiągnąć tak wiele i to w dodatku w sporcie, gdzie liczy się przede wszystkim drapieżność, to może mogą także i oni?

Gdy pierwszy raz po wypadku miała się pokazać publicznie, wyszła do dziennikarzy w czarnej czapeczce, zasłaniającej twarz. Były łzy. Pół roku później udzieliła już wywiadu „Vivie”. Cały poświęciła bratu. Wspominanie, mówiła, daje jej ukojenie, tak jak listy, które pisze do niego codziennie, i jego zdjęcia, które porozstawiała w całym mieszkaniu. Ale w wywiadzie było też o tym, że ból wcale nie mija. Raczej się nasila.

Rzuciła się w wir pracy: chciała zdać jak najwięcej egzaminów na studiach, pracować na basenie. W sierpniu 2006 r. przywiozła dwa złota i jedno srebro z mistrzostw Europy, w grudniu na krótkim basenie znów medale i rekordy Polski. Zaczęła planować. Czy też inaczej – wyznaczać sobie punkty na horyzoncie, bo planów, mówi, nie ma sensu robić, skoro i tak nie wiemy, co nas spotka. A więc Pekin, olimpiada, a wcześniej mistrzostwa świata i mistrzostwa Europy. Rok 2007 ma być rokiem powrotu do bardzo wielkiej formy.

1.
Cały 2005 r., jeszcze przed październikowa tragedią, był dla Otylii fatalny. Wiosną miała największy w całym sportowym życiu kryzys motywacji. Poszła powiedzieć trenerowi, że się wypaliła, nic więcej nie osiągnie. Trener jej na to, żeby nie opowiadała bzdur, że jeszcze wszystko przed nią, ale „Polityce” wyznał, że jest zaniepokojony.

Kryzys się przyplątał, bo była śmiertelnie zmęczona. Jedenaście miesięcy wcześniej w Atenach zdobyła trzy medale olimpijskie. Działacze sportowi w sukcesach Otylii dostrzegli szansę, żeby wypromować całą tę gałąź sportu. Krzysztof Usielski, szef Polskiego Związku Pływackiego, wyrzucał sobie potem, że może za wiele myślał o przyszłości związku, a za mało o samej Otylii, namawiając ją na kolejne wywiady, wizyty w szkołach sportowych, na otwarcia basenów itd., itp. A ona jest lojalna. Dawała z siebie wszystko, wierząc, że to dla dobra sportu. Jest sumienna, więc potem o piątej rano zjawiała się na treningach, senna i rozdrażniona.

Wyszła z kryzysu. „Polityce” opowiadała wówczas, że tak już z nią jest. Czasami otwiera jej się klapka w głowie i myśli lecą jak domino. Że gorszy wynik równa się brak medalu, co równa się straszne artykuły w gazetach, co równa się złamane serca Otylii i jej rodziców, więc lepiej zawczasu się wycofać.

2.
Po tragicznym wypadku rodzice całą swoją energię włożyli w ratowanie przed załamaniem tego dziecka, które im zostało. Byli z nią. Ze szpitala, gdzie Otylia leczyła kręgosłup, pozbyli się telewizora. Nie przynosili gazet, żeby Otylia nie znalazła nic, co jej każe uwierzyć, że tamten wypadek to jej wina. Media informowały, że prokuratura przedstawi Otylii zarzuty, że jechała za szybko, że zabrakło doświadczenia. Trener Otylii Paweł Słomiński bardzo się denerwował: „Ona nie jest normalną dziewczyną, ripostował w gazetach, jest mistrzynią olimpijską, a więc już nigdy nie będzie zwyczajna”. Tłumaczył, że ona ma specyficzną osobowość, jest twarda w rywalizacji sportowej, stabilna w relacjach uczuciowych czy rodzinnych, ale jednocześnie podatna na manipulacje, sugestie, gdy idzie o inne sprawy. Że odpowiednio z nią pracując można szybko sprawić, by wróciła do siebie, ale i zepsuć tę pracę. Wmówić tak silne poczucie winy, że zniszczy jej psychikę.

Otylia, odcięta od świata w szpitalu, potem w domu czytała listy, w których ludzie życzyli jej siły. Dostawała korespondencję od dzieciaków z Kliniki Hematologii i Onkologii we Wrocławiu, którą wielokrotnie odwiedzała przed wypadkiem i na rzecz której oddała medal olimpijski. Czytała też książki, takie same jak zawsze. Na przykład Paulo Coelho, czyli mglista fabuła, za to sporo różnego kalibru refleksji o życiu. Albo cały Eric-Emmanuel Schmitt, ten od „Oskara i Róży”. Otylia lubi wyczytywać z takich książek szersze interpretacje. W rozmowie przed wypadkiem powiedziała „Polityce”, że dla niej wszystkie książki Coelho właściwie są o tym samym. Że człowieka dopadnie w życiu to, czego najbardziej się boi.

3.
Dotychczas wszystko, czego się w życiu bała, było jakoś związane ze sportem. Na przykład: że pewnego dnia, gdy będzie stała nad brzegiem basenu, dopadnie ją zwątpienie w siebie, w sens, i to będzie koniec kariery.

Pierwszy ważny punkt w jej karierze: rok 1999, mistrzostwa Europy. Otylia ma 15 lat. – Trener dał mi mały kluczyk z instrukcją, że to klucz do sukcesu – opowiadała „Polityce”. – Uczepiłam się myśli, że w tym kluczyku jest moc.

Wywalczyła złoto. Siłą rozpędu zakwalifikowała się jeszcze na olimpiadę w Sydney. Choć wtedy już się połapała, że ten kluczyk był gadżetem reklamowym, który dołączono do jakiejś masowej gazety, to jednak dodawał on – mówi – wiary w siebie, a ta wiara to był klucz do siły. Dla Otylii była to też pierwsza lekcja wiedzy o sobie samej.

Lekcja druga: olimpiada w Sydney rok później. Pobiła rekord Europy. Ekipa w myślach już wieszała na jej szyi medale. Ale kolejnego dnia był 20 września; wiele tygodni wcześniej przeczytała w jakimś horoskopie, że to będzie dzień pechowy. Niby próbowała to sobie zracjonalizować, zapomnieć ten horoskop, ale nie była w stanie pokonać własnej psychiki. Trenerom wstydziła się powiedzieć. Długo myśleli, że wtedy zachłysnęła się wodą. Bardzo była sobą po tym zawiedziona.

Przez kolejne lata przepracowała jednak te wszystkie mechanizmy. Miała szczęście – trafiła w ręce świetnych psychologów, którzy od lat skutecznie pomagają zdobyć jednej stronie jej osobowości przewagę nad drugą. Pracowali nad tym, żeby potrafiła przezwyciężać strach, uwierzyć, że fala zawsze ją poniesie. Żeby w niej jak najlepiej ugruntować to kruche z natury poczucie, że ona może wszystko.

W Berlinie w 2002 r. pobiła rekord świata. To był ten pierwszy raz, kiedy naprawdę poczuła się mistrzynią. Dlatego, mówi, że uwierzyła w trenera – że to on ma plan, a ona ma tylko najlepiej, jak potrafi, pracować według planu. To pozwala człowiekowi zdjąć z siebie całą odpowiedzialność za sukcesy, zwycięstwa.

Potem – Ateny, igrzyska, znów złoto. Przygotowywała się do tego startu wielokrotnie oglądając nagrany na wideo start z Berlina, gdzie Jarosław Idzi krzyczy schrypniętym głosem: „Płyń, płyń Otylka jak barakuda po rafach koralowych”. Skuteczna kuracja na pewność siebie zaserwowana przez panią psycholog.
 
4.
Do wody trafiła przypadkiem. Bardziej ją ciągnęło do tańca, ale chłopaki były zazwyczaj o głowę niższe. Zdiagnozowano u niej wadę kręgosłupa, zalecono gimnastykę korekcyjną na basenie. Ojciec, sztygar, bardzo czuły na punkcie zdrowia dzieci, pilnował, żeby córka realizowała zalecenia.

Pierwszy bunt przyszedł w piątej klasie. Otylia zamiast do wody, zaczęła chodzić do szatni. Przeczekiwała schowana między kurtkami i tak przez kilka tygodni. Wydało się. Ojca wezwali do klubu. Ale żadnych awantur, tylko spokojna rozmowa z dziesięciolatką o życiu. Piotr Jędrzejczak, ojciec Otylii, wychodzi z założenia, że w rodzinie najważniejsze jest zrozumienie, wzajemnie zaufanie i wsparcie. Za tym idzie wszystko inne.

Szkołę średnią – mistrzostwa sportowego, wybrała już sama. Tam się zaczęło poważne pływanie i sukcesy. Specjalny indywidualny program treningów i tak dalej.

Okazało się, że w jej wypadku monotonia wody, pływania przez wiele godzin od ściany do ściany, nie jest taka straszna. Myślała w wodzie. Na przykład o bohaterach książek, które właśnie czytała. Kilka z tych książek w niej zostało. Na przykład biografia Lance Armstronga, świetnego kolarza, mistrza, który wrócił do sportu po wygranej z rakiem. W czasie zawodów wyobrażała sobie potem, że to nie ona płynie, ale właśnie Lance. Dopingowała go w duchu: „dawaj, Lance, dawaj, wytrzymasz, nie to wytrzymywałeś”. Tym sposobem i ona mogła to wytrzymywać.

5.
Lubiła też wyobrażać sobie w czasie startu, że na końcu wody jest wyspa, z której machają do niej rodzice i brat. Szymon też był pływakiem. Też wybrał szkołę sportową, bo tak mu poradziła Otylia. Też pływał motylkiem, również 200 metrów. Zdążył jeszcze zdobyć mistrzostwo Polski seniorów w sztafecie.

Gdy się urodził, Otylia miała trzy lata, ale poczuła się za niego bardzo odpowiedzialna. Matkowała, bujała, opiekowała się i tak dalej. Gdy tuż przed maturą zakochał się, Otylia nakrzyczała na niego, że teraz nie powinien marnować czasu na dziewczyny. Posłuchał. Całe życie był pod siostry wpływem. Strasznie się kochali.

Według trenerów Szymon to był ten typ, co późno rozwija się sportowo, ale przez to jest bardzo obiecujący. Choć przed śmiercią coraz częściej mówił o zmianie profesji – chciał się przesiąść na samochód rajdowy. Pewnie trochę go przytłaczała sława siostry.

6.
To też pokłosie pracy psychologów: Otylia autem jeździła tak jak pływała – szybko, ostro i zdecydowanie. Bo czy w ogóle można psychologicznie modelować człowieka tak, żeby wierzył we własną moc na basenie, a przestawał zaraz po tym siadając do samochodu?

Prawo jazdy miała od kilkunastu miesięcy, ale w ostatnim roku przed wypadkiem zrobiła 28 tys. km. Sporo.

Tamtego dnia zapewne jechała jak zawsze, czyli ostro. A jednak tuż przed wypadkiem nie mogła jechać szybko – sunęła za kolumną tirów. Postanowiła wyprzedzać. Samochód przed nią zmieścił się między tymi tirami, ona nie zdążyła.

Prokuratura zdecydowała się postawić Otylii zarzuty, ale kolejni eksperci sądowi wcale nie są zgodni, czy można, czy też nie, mówić o jej winie.

Teraz ma nowe zadanie: zwyciężać mimo śmierci najważniejszej w jej życiu osoby. Do startów nie ściąga z przegubu dwóch silikonowych bransoletek. Mimo że stawiają w wodzie opór, który w tym sporcie może mieć pewne znaczenie dla wygranej. Pierwsza – żółta, symbol Lance Armstronga. Druga – czarna, z napisem „Szymon najlepszy z najlepszych”.

Być może, paradoksalnie, Otylii – z tym jej nadmiernie refleksyjnym charakterem – łatwiej będzie się podnieść po tragedii. To podstawa każdej terapii: człowiek ma spojrzeć na swoje nieszczęście obiektywnie, zrozumieć, zracjonalizować, a ona ma ku temu zadatki. Do autografów dopisuje ludziom ostatnio krótkie liściki. Pewnej dziewczynce napisała, żeby szła przez życie z marzeniami, a to, co było, zostawiła za sobą, bo rozpamiętywanie nie ma sensu. Że trzeba iść do przodu.

Niejeden kryzys jeszcze jednak przed Otylią. Niedawno na mistrzostwa Polski pojechała chora, wypadła słabo i załamała się. Może być tym trudniej, że właśnie dzięki niej ten sport zrobił się modny, kolejni pływacy odnoszą sukcesy. Była jedna, teraz jest kilku świetnych zawodników, a na nich wszystkich przypada jeden trener. Może być trudno, – bo jak sama mówi – nie bardzo potrafi teraz prosić o pomoc, skupić na sobie uwagę. Wciąż czuje się, jakby stała przed uchylonymi drzwiami, za którymi toczy się całe prawdziwe życie. Chce wejść, ale nie potrafi.

Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną