Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Kozę wyprowadzić!

Jarosław Kaczyński ogłosił drugi etap rewolucji w IV RP, ale przechodzi do niego z tymi samymi koalicjantami, z takim samym językiem i z tymi samymi metodami, które spowodowały, że nie wypalił etap pierwszy.

Na pozór premier dokładnie wypełnia plan przedstawiony w swoim exposé, w którym mówił, że najpierw trzeba oczyścić państwo i złamać układ, aby można było uzdrawiać gospodarkę. Rzecz w tym, że premier tego wszechmocnego i wszechogarniającego układu nie znalazł, a przynajmniej nie poinformował o tym szerszej opinii publicznej. Ani pojedyncze, spektakularne aresztowania w wybranych grupach zawodowych, ani też raport o likwidacji WSI, ani nawet bełkotliwe wynurzenia Józefa Oleksego podczas obiadu u znanego biznesmena nie przyniosły w tej mierze przełomu, nie przekonały sceptyków do teorii spisku, nawet jeśliby byli oni skłonni uwierzyć, że taki istnieje, gdyby go tylko mogli zobaczyć. A apogeum poszukiwań układu – jak można rozumieć ogłoszenie nowego etapu – właśnie minęło.

Po wyrzuceniu Bronisława Wildsteina z TVP załamała się linia mediów chwalących dotąd rządy PiS. Wyczerpuje się też siła hasła Polska Solidarna, bo trudno, poza becikowym i jednorazową zapomogą dla emerytów, wskazać na bardziej systemowe przykłady tej solidarności.

Bracia Kaczyńscy zastosowali więc swoje dwa klasyczne chwyty: stwierdzili, że raport o WSI jest rozczarowujący, bo najważniejsze dowody zostały zniszczone lub jeszcze nie odnalezione, a następnie ogłosili kolejny, już bodaj piąty początek pisowskiej rewolucji. Ma ona teraz wejść w jakąś fazę liberalną (!), uwalniać od kurateli państwa i jego urzędników oddolną przedsiębiorczość oraz poszerzać wolność obywatelską, przynajmniej na polu ekonomicznym. Taki sobie NEP, czyli Nowa Ekonomiczna Polityka (tak się nazywał okres po rewolucji październikowej, kiedy – na krótki zresztą czas – bolszewicy pozwolili na względną wolność gospodarczą).

Słowa i gramatyka

Nowe początki jednak mają to do siebie, że działają coraz słabiej. Nawet zwolennicy projektu IV RP plany gospodarcze i modernizacyjne premiera przyjęli dość chłodno, czasami nawet złośliwie (Rafał Ziemkiewicz zauważył, że z tzw. pakietu Kluski na razie mamy na pewno Kluskę). Co życzliwsi stwierdzili, że premier jednak zmienia swój język. Nie wiadomo jednak, gdzie to słyszą. Premier wciąż mówi o „bezprzykładnych atakach” na swój rząd, zarzuca poprzednikom klientyzm w polityce zagranicznej, wspomina o „mechanizmach, które patologicznie regulują nasze życie publiczne”. Faktem jest natomiast, że mniej ostatnio ze strony Jarosława Kaczyńskiego ataków na Platformę i Tuska, choć nie wiadomo, jak długo ten stan potrwa.

Charakterystyczne, że premier dla nowych projektów gospodarczych nie zakreślił praktycznie żadnych ram czasowych. Ma to tę zaletę taktyczną, że wciąż można bazować na hasłach i celach (metoda Marcinkiewicza: nieważne, czy się robi, czy się tylko mówi, bo to się w odbiorze zlewa), ale ma też poważną wadę – niekonkretne cele, które trudno na bieżąco weryfikować, jeszcze bardziej uwypuklają metody PiS widoczne na co dzień. A to właśnie z powodu złych metod, a nie wciąż akceptowanych przez dużą część społeczeństwa celów PiS, pozycja tej partii zachwiała się w rankingach poparcia. A metody się nie zmieniają: wciąż trwają ataki na Trybunał Konstytucyjny, na poszczególne grupy zawodowe, na media, sądy. Wciąż obecne jest pouczanie, skłócanie, traktowanie społeczeństwa jak ludzi specjalnej troski, którzy jeszcze nie wiedzą – jak powiedział Ludwik Dorn – że są za PiS, ale w końcu to zrozumieją.

Metoda kozy

Wydaje się więc, że na drugi etap rewolucji PiS wymyślił na razie metodę kozy, która – jak w znanym szmoncesie – najpierw wprowadzona do domu, a potem usunięta, nagle polepsza samopoczucie. Przez pierwsze kilkanaście miesięcy rządów PiS wciągało kozy wszędzie, gdzie się dało, teraz nadszedł czas na ich wyprowadzanie. Tę metodę wypróbowano na przykładzie walki z PZPN, gdzie najpierw minister sportu spektakularnie zawiesił zarząd związku (wprowadzenie kozy), co spowodowało groźbę wykluczenia polskich piłkarzy z międzynarodowych rozgrywek, ale spodobało się części publiczności, a potem go odwiesił (wyprowadzenie kozy), co PiS poczytał sobie za jeszcze większe osiągnięcie.

To działa. Wystarczyło odpowiednio popsuć stosunki polsko-niemieckie, aby teraz każdy ocieplający gest braci Kaczyńskich wobec kanclerz Niemiec był witany jako dowód otwarcia i dobrej woli polskich władz. Zgoda prezydenta na podpisanie – razem ze wszystkimi państwami unijnymi – deklaracji berlińskiej została odebrana jako niemal akt wielkodusznej łaski, powód do gratulacji. Nie trzeba dodawać, że zarówno pogorszenie międzynarodowych relacji, jak i ich poprawianie było zdaniem PiS jednakowo zgodne z interesem kraju.

Tabloidowe aresztowanie doktora G. i niedopuszczalna z punktu widzenia demokratycznych standardów konferencja prasowa ministra Ziobry spowodowały zapaść w dziedzinie przeszczepów, ale teraz władza podkreśla, jak walczy o pacjentów, których z wielkim poświęceniem przewozi z Warszawy do innych ośrodków transplantacyjnych.

Prywatyzacja za czasów ministra Jasińskiego została praktycznie wstrzymana. Ostatnio premier Kaczyński zapowiedział podczas wizyty na warszawskiej giełdzie, że prywatyzowanie ruszy, od razu zyskując tym sympatię i dobre słowo ze strony biznesu. Można sobie wyobrazić, że teraz każda sprywatyzowana fabryczka będzie dowodem na prorynkowość obecnej ekipy, która przecież mogłaby nie prywatyzować, co już pokazała, a jednak się przemogła i prywatyzuje (zresztą zobaczymy).

Kiedy dzisiaj premier mówi o konieczności zagwarantowania wolności gospodarczych, to wydaje się to objawieniem (choć prekursorem w tym względzie był niejaki min. Wilczek z rządu Rakowskiego). Kiedy PiS wycofuje się z własnej koncepcji tzw. weta wojewody wobec wydawania unijnych pieniędzy przez samorządy, słychać westchnienie ulgi, za czym pobrzmiewa: nie są tacy źli. Rozsądny program prorodzinny wiceminister pracy Joanny Kluzik-Rostkowskiej został przyjęty jak objawienie także dlatego, że wcześniej PiS kojarzył się raczej z wizjami posła Mariana Piłki, dla którego kobieta poświęcająca się wyłącznie wychowaniu dzieci to zjawisko najbardziej zgodne z naturą.

Ba, nawet wicepremier Ludwik Dorn ma zamiar udać się na debatę o lustracji i stanie praworządności w państwie na Uniwersytet Warszawski i sobie podyskutować z wykształciuchami, których wcześniej wielokrotnie obrażał. Doprawdy łaskawy gest.

Takich kóz do wyprowadzenia jest jeszcze bardzo dużo. Choćby cykl wprowadzania i wyprowadzania z koalicji Samoobrony i LPR ma już swoją barwną i humorystyczną historię, i wcale się nie zakończył. Lepper i Giertych to największe kozy braci Kaczyńskich, wciąż trzymane w salonie jako tajna broń. Ich usunięcie zapewne spowoduje powrót entuzjazmu i wzruszenia u komentatorów IV RP. Niestety, trudniej będzie pozbyć się ojca Ryzyka, który rozsiadł się w salonie władzy i nawet ośmiela się krytykować gospodarzy. A ci muszą udawać, dla dobra sprawy, że trochę nie dosłyszą, trochę nie dowidzą.

Psuć i naprawiać

Za PRL mówiło się, że socjalizm bohatersko walczy z trudnościami, które sam stworzył. Wydaje się, że PiS zamierza teraz skorzystać z podobnego schematu, na zasadzie politycznego recyklingu będzie teraz naprawiał to, co wcześniej popsuł, z tym że to psucie będzie nazywane zwycięstwem na określonym etapie. Na miejsca najlepszych, jak to było w przypadku Marcinkiewicza, Sikorskiego, Dorna, Wildsteina, będą przychodzili jeszcze bardziej najlepsi. Można sobie wyobrazić, że ewentualne zdymisjonowanie minister Anny Fotygi zostanie przedstawione jako dowód wielkoduszności prezydenta Kaczyńskiego, tym większej, że przecież on panią minister lubi. Kaczyńscy zmuszają niejako opinię publiczną, aby ich oceniała według skali, którą sami narzucili.

Pytanie tylko, jak długo da się ciągnąć i odtwarzać tę znaną już grę. Opór materii rośnie. LPR i Samoobrona miotają się między strachem przed wyborami a chęcią poprawienia swoich wyników, co zawsze oznacza konflikt z PiS. Swoje zdanie zaczynają wygłaszać nauczyciele, naukowcy, urzędnicy, lekarze, mimo że pozostają przecież na garnuszku budżetu państwa, czyli władzy.

To szczególne zagrożenie dla PiS, które zaprowadziło taki typ rządów, który wyjątkowo źle znosi jakikolwiek instytucjonalny sprzeciw. Bo czym władza chce być silniejsza, tym bardziej jest słaba, gdyż jej odpowiedzialność jest coraz większa – za wszystko. Za ogół i za każdy szczegół. Za autostrady i za ptaszki nad Rospudą, za ścieki w Białymstoku i za stację kolejową we Włoszczowie, za mundurki szkolne i za stan kardiochirurgii w Polsce, za artykuły prasowe w Niemczech i w Hiszpanii oraz za publicystykę w Telewizji Publicznej i wywalanie ludzi z Polskiego Radia, za Polaków nie tylko w kraju, ale także w Irlandii i w Afganistanie. Nic nie jest osobne i autonomiczne, nic nie powstaje i nie istnieje samo w sobie, wszystko jest ze sobą powiązane, bo ma być powiązane nićmi, których końce trzyma Jarosław Kaczyński. Tak przynajmniej chciałby, choć zapewne z rosnącym rozczarowaniem musi stwierdzać każdego dnia, że silna i wymarzona władza jest także władzą nad kłopotami i trudnościami.

Brak drugiego hasła

Dlatego na drugi etap rewolucji PiS nie ma dobrego hasła. I nie będzie łatwo coś świeżego i porywającego wymyślić, bo każdy dzień rządzenia męczy, a przede wszystkim odbiera argument, że o coś naprawdę wielkiego i przełomowego chodziło, że w 2005 r. rozpoczęła się nowa Polska. Paradoksalnie to opozycja ma teraz koniunkturę na wymyślanie nowych haseł, które może łatwo układać żywiąc się polityką braci Kaczyńskich. Polska Obywatelska choćby, na miejsce splajtowanej Polski Solidarnej, V RP na miejsce ośmieszonej IV RP itd. Rządzącym pozostaje mozolne tłumaczenie się z podjętych i – częściej jeszcze – niepodjętych decyzji, z popełnionych błędów, z własnych afer, aferek i nadużyć, a czym dalej od 2005 r., tym słabiej będzie brzmiało zrzucania win na III RP i PRL. Po rozwiązaniu WSI i po fali lustracyjnej przeszłość coraz bardziej będzie się oddalać, a teraźniejszość upominać się o siebie. I nie ma od tego odwrotu.

Nadszedł czas konfrontacji, podejmowania ważnych i już w pełni autorskich decyzji na lata. A te są ryzykowne. Budowa autostrad oznacza poszukanie prywatnych inwestorów, co może grozić aferą. Poprowadzenie trasy takim, a nie innym torem jednym się spodoba, innych oburzy, a jest jeszcze Bruksela, która zaczyna grozić konkretami, czyli karami finansowymi za naruszanie środowiska naturalnego. Sprowadzenie do Polski amerykańskiej tarczy antyrakietowej oznacza wybudowanie obcej bazy wojskowej, zamontowanie systemu niosącego nieznane jeszcze konsekwencje. Ewentualne straty w ludziach w Afganistanie będą już obciążać PiS. Wprowadzenie reformy finansów publicznych, i tak wciąż odwlekane, musi spowodować cięcia budżetowe, o czym już głośno mówi Zyta Gilowska, a to będzie nieprzyjemne dla polityków lansujących Polskę Solidarną. Coś trzeba też w końcu powiedzieć w kwestii wejścia do strefy euro, w sprawach europejskiej konstytucji czy dywersyfikacji dostaw energii. Itd.

Słowem, zaczyna się polityka dla dorosłych. To zupełnie co innego niż sejmowe przepychanki słowne z Donaldem Tuskiem i występy w telewizji z miłym dziennikarzem. Bracia Kaczyńscy, po miodowym okresie intensywnego politycznego marketingu, ideologicznego ostrzału przeciwników, zaczną w końcu wchodzić w realne spory i konflikty interesów całych środowisk i grup zawodowych. Po proteście nauczycieli już są zapowiedziane kolejne demonstracje branż, buntują się emeryci i renciści, podwyżek płac żąda Solidarność. Paliwo w postaci obietnic i zapowiedzi decyzji, które zostaną podjęte w przyszłości, zaczyna się wyczerpywać.

Partia straciła świeżość, stała się zwyczajnym ugrupowaniem, które dba o posady dla działaczy i przemawia do swojego wiernego elektoratu. Jarosław Kaczyński ma jak na razie silną i niekwestionowaną w swojej partii pozycję, choć od czasu do czasu komuś tam wyrwie się jakieś słowo krytyki czy zwątpienia. Niemniej to on, przewodniczący i premier, i jeszcze do tego brat prezydenta, jest bez wątpienia politykiem, który – jak nigdy dotąd w Polsce po 1989 r. – dysponuje najbardziej pełną władzą i od jego planów i decyzji zależy najwięcej. Jest jednak coraz bardziej samotny i osobny, tak dalece, że już chyba rozmawia wyłącznie sam ze sobą.

Ta osobność polityka numer jeden w Polsce rychło może stać się problemem samym w sobie, gdyż taki styl uprawiania polityki, jakiemu hołduje Jarosław Kaczyński, taka anachroniczność przywództwa nijak nie pasuje do dzisiejszych warunków i okoliczności. Wprowadza do nich niebezpieczny woluntaryzm i przypadkowość. Co ma Jarosław Kaczyński na myśli, o co mu chodzi? Takie pytania zadają wszyscy, także, zdaje się, jego nawet najbliżsi współpracownicy.

Powstaje pytanie, czy nowa odsłona rewolucji, zapoczątkowana ostatnią konwencją PiS, to ma być okres NEP, po którym przyjdą jeszcze większe czystki, czy też bardziej będzie to przypominało tzw. drugi etap reformy premiera Messnera, po którym nastąpił Okrągły Stół.

Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną