Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Każdemu po mundurku

Rusza wielka akcja szycia strojów szkolnych. Dorosłych też coraz częściej obowiązują uniformy w pracy. I wielu się z tego cieszy.

W Gimnazjum nr 1 w 43-tysięcznej Rumi pod Gdynią przygotowania do wprowadzenia mundurków zaczęły się już jesienią ubiegłego roku, choć parlament opowiedział się za nimi dopiero z końcem marca 2007 r. Jolanta Braun, dyrektorka szkoły, nie kryje zawodu. Wszak w niektórych regionach producenci odzieży złapali wiatr w żagle i zasypują szkoły propozycjami. – Myślałam, że dostaniemy ze 30 propozycji odzieży nowoczesnej i funkcjonalnej, atrakcyjnej dla młodzieży.

Nauczyciele oraz rada rodziców wypatrywali sensownych ofert, ale niektóre przypominały odzież roboczą dla sprzątaczy ulic. Jedna firma proponowała fartuszki, inna – proste marynarki, kolejne postawiły na kamizelki: krótkie – z polaru albo klasyczne – na wzór garniturowych. Wybór padł na granatowe bluzy polo z logo szkoły na piersi. Kiedy dyrektorka zaprezentowała wybraną wersję mundurka w klasach, usłyszała zbiorowe „łeee...”. Jedna z klas była szczególnie dociekliwa, chciała zobaczyć inne propozycje. Jolanta Braun pokazała model po modelu, bluzy polo od razu zyskały.

Obecnie wychowawcy zbierają zamówienia – rozmiary i pieniądze, po 49 zł. Rodzice generalnie nie zgłaszają zastrzeżeń. – W mojej klasie byli zainteresowani wersją letnią i zimową – relacjonuje jedna z nauczycielek. – Tłumaczyłam, że są klasy, gdzie trudno zebrać więcej niż 10 uczniów na wycieczkę, bo reszty nie stać na wydatek rzędu 20 zł. Rozmawialiśmy też o tym, że niektóre dzieci szybko rosną, więc trzeba wziąć na to poprawkę, podając rozmiar. Bo może się zdarzyć, iż bluzy zamówione w maju, we wrześniu będą za małe. W Małopolsce wśród dyrektorów szkół rozgorzała dyskusja, czy mundurki mogą być z lepszych i gorszych materiałów, zależnie od zasobności portfeli rodziców.

W mundurkowym ferworze na część nauczycieli padł strach, że po uczniach przyjdzie kolej na nich. Posłanka Maria Nowak z PiS na posiedzeniu sejmowej komisji nadzwyczajnej do spraw solidarnego państwa zapowiedziała zgłoszenie poprawki do prawa oświatowego. Zapewnia teraz, że nie chodziło o mundurki. Chciała nakazać ubiór schludny, a zarazem skromny. Panie mogłyby nosić garsonki. – Jak wymagać od uczennic, żeby ubierały się ze smakiem, skoro nauczyciele nie zawsze noszą się stosownie? – pyta retorycznie posłanka Nowak. – Ktoś musi ten gust kształtować. Dawniej w karcie nauczyciela był zapis dotyczący wyglądu.

Posłanka jest rozżalona, że jej propozycję wykpił Związek Nauczycielstwa Polskiego. Jego prezes Sławomir Broniarz przyniósł na konferencję prasową T-shirty, w jakie można by – według niego – przyodziać belfrów. Dla członków ZNP proponował białe, dla nauczycieli stażystów zielone, jak listki na samochodach początkujących kierowców, dla reszty granatowe. Nauczyciele kontraktowi byliby oznakowani jedną gwiazdką, mianowani dwiema, zaś dyplomowanych Broniarz postulował wyróżnić generalskimi wężykami. Pytał, czy nauczyciele dzięki temu zyskają uprawnienia do emerytur mundurowych.

Po tym happeningu posłanka Nowak spasowała. Ale dyrektorzy kilku krakowskich szkół oznajmili, że nie czekając na odgórne wytyczne, przepisy dotyczące stroju pedagogów wprowadzą do regulaminów. Zakażą krótkich spódnic, niechlujnych swetrów, śmiałych dekoltów i gołych brzuchów. Niektórzy pochwalili się, że w statutach ich szkół stosowne wytyczne już zostały zawarte – nauczyciel powinien być tak ubrany, „by swoim wyglądem nie gorszyć”.

W szkołach ponadgimnazjalnych decyzję, czy wprowadzić jednolite stroje, czy nie, pozostawiono dyrektorom. Ale wiadomo już, że większość dorosłych Polaków mundurki szkolne popiera. W sondażu przeprowadzonym przez Polską Grupę Badawczą za opowiedziało się 59 proc. badanych, przeciw było 33 proc., pozostali nie mieli zdania.

Krawatowi buntownicy

Wbrew stereotypom o nonkonformizmie czy skłonności do anarchii, Polacy generalnie mają pociąg do munduru. Bunty na tym tle należą do rzadkości. Niedawno w Bytowie doszło do wojny krawatowej w Państwowym Przedsiębiorstwie Komunikacji Samochodowej. W 2001 r. zarządzono tam noszenie koszul i krawatów, ale wymogu nie egzekwowano. Problem pojawił się w ubiegłym roku, gdy firmą zaczął kierować Adam Treder. – Odświeżyłem – powiada – zarządzenie dotyczące ubioru. Dyrektora podróżni rzadko widzą. Najczęściej mają do czynienia właśnie z kierowcą. Jeśli chodzi w gumofilcach, myślą: jaki kierowca – taka firma.

Kontestatorzy najpierw zostali ukarani upomnieniami, potem potrąceniami premii. Liczba wrogów krawata radykalnie zmalała. Kilku, chcąc zachować honor i finansowo nie stracić, przyniosło zaświadczenia lekarskie. – Nie ma tam nic poza „przeciwwskazaniem do noszenia krawata”, żadnego uzasadnienia, czy powodem jest tarczyca czy cukrzyca, więc będziemy to weryfikować – zapowiada Adam Treder.

Kierowców gdyńskich autobusów i trolejbusów krawaty i koszule obowiązują od kilku lat. Marcin Gromadzki, rzecznik prasowy Zarządu Komunikacji Miejskiej: – Do ich wprowadzenia przekonał nas ubiór kierowcy, który zafundował sobie biały podkoszulek z nadrukowanymi dziurami i plamami. Inny jeździł w koszulce z wymalowaną imitacją torsu pokrytego bujnym zarostem. Bawiło ich, że ludzie patrzą ze wstrętem.

Zdecydowana większość spośród tysiąca kierowców zastosowała się do życzeń.

– Nam nie przeszkadza uniformizacja, tylko uniformizacja niepraktyczna, niefunkcjonalna – powiada Andrzej Piekarz, działacz Solidarności pocztowców w Krakowie. Szacuje, że w jego mieście ponad połowa listonoszy nie nosi przydziałowych strojów, bo nie spełniają ich oczekiwań. Sami krakowscy listonosze twierdzą, że w miarę kompletny mundur nosi zaledwie co trzeci. Dotyczy to także zestawów najnowszych, wprowadzonych w 2005 r. Wciąż są za bardzo galowe, za mało terenowe. Najbardziej uskarżają się na skórzane półbuty z 4-centymetrowym obcasem, porządne, ale niewygodne. Chwalą koszulki polo i T-shirty z wyhaftowanym logo. Duma firmy – dwuczęściowe kurtki z goreteksu, po ok. 1000 zł za sztukę, sprawdzają się podobno połowicznie.

Tam, gdzie mundury są oczywistością, ludzie tęsknią głównie za wygodą. Także policjanci nie są zadowoleni ze swoich uniformów. I mają otrzymać nowe. Do ich projektowania zaangażowano nie byle kogo, bo Bernarda Hanaokę, który zaproponował granatowe uniformy z amarantowymi lampasami. Śmiały pomysł nie spotkał się jednak z życzliwym przyjęciem stróżów prawa. Poproszono więc o pomoc ASP w Łodzi. Propozycje jej absolwentów i studentów spodobały się dużo bardziej. Mają więcej luzu – spodnie bojówki, golfy zamiast szalików, na lato krótkie spodenki. Niektórych stróżów prawa niepokoi, czy nie będą wyglądali jak harcerze. Ale z desek projektantów do komisariatów jeszcze daleka droga.

Inspektorzy Państwowej Inspekcji Pracy rzadko mają do czynienia ze skargami pracowników na wymagania dotyczące ubioru. Nie skarżyły się nawet fryzjerki z zakładu dla panów w Słupsku, które na polecenie szefa strzygły klientów w stringach i biustonoszach. Interes się kręcił, ale ktoś zawiadomił inspekcję pracy. Roman Giedrojć, dziś zastępca głównego inspektora pracy, kierował wtedy oddziałem PIP w Słupsku. Dziewczyny ostatecznie musiały ubrać się w fartuchy ze względu na wymagania higieniczno-zdrowotne – chodziło o ochronę klientów przed infekcjami. A jak się ubrały, to zainteresowanie usługami fryzjerskimi spadło, niedługo potem zakład przestał istnieć.

Armia żakietowa

Prokurator Maria Jeżowska-Kamirska z Prokuratury Okręgowej w Gdańsku wspomina lata 70. i bluzeczkę, którą przywiózł jej mąż marynarz – piękną, ze Statuą Wolności na przodzie. Akurat była narada. Naczelnik nie krył oburzenia: Jeżowska, wy tutaj propagujecie imperialistyczny sposób ubierania się! Zdejmijcie to natychmiast! Dziś w wielu firmach tamta niepoprawna politycznie bluzka też nie zyskałaby aprobaty.

Jako zbyt fantazyjną odebrano by ją w starogardzkiej Polpharmie. Przy produkcji leków obowiązuje tutaj odzież robocza zgodna z przepisami BHP, reżimami sanitarnymi lub technologicznymi, opłacana przez pracodawców. Pracownicy biurowi ubierają się za własne pieniądze, ale od trzech czy czterech lat mają to, co przywędrowało do Polski wraz z filiami światowych koncernów na początku lat 90.: tak zwany dress code – precyzyjnie określone standardy stroju. W Polpharmie dress code uwzględnia dwa style – formalny i nieformalny, wedle którego można się ubrać, jeśli danego dnia nie ma się spotkań z osobami z zewnątrz. Dla mężczyzn kanon formalny to garnitur, koszula jasna, jednobarwna i niejaskrawa, do tego krawat, czarne lub brązowe buty. Dla kobiet – żakiet ze spódnicą lub spodniami w stonowanym kolorze, wskazane są rajstopy, nieakceptowane mini. Makijaż, biżuteria mają być dyskretne. Buty muszą zakrywać palce i nie mogą mieć zbyt wysokich obcasów.

Strój nieformalny nie oznacza pełnej swobody. Akceptowana jest garderoba ze sztruksu lub płótna, koszule mogą mieć krótkie rękawy. Dopuszczalne są koszulki polo i golfy. Nieformalne kreacje pań mogą być bardziej kolorowe, nie jest grzechem śmielsza biżuteria, wyższe obcasy, sweterek, brak rajstop. Natomiast nie ma miejsca na T-shirty, prześwitujące bluzeczki, wyciągnięte swetry. Jeśli ktoś chce założyć dżinsy, to nie niebieskie, których „dżinsowość” od razu rzuca się w oczy.

W wielu korporacjach, w bankach, towarzystwach ubezpieczeniowych te zasady są oczywistością, o ile nie poszły one o krok dalej i nie wprowadziły jednolitych służbowych uniformów. Tutaj firmy są nawet wyprzedzane przez urzędy. W Gdyni pięć lat temu jednolite służbowe stroje otrzymali „pracownicy frontowi”. Tak Joanna Grajter, rzeczniczka prasowa magistratu, określa urzędników z sali obsługi mieszkańców: – Ta sala jest wizytówką naszego urzędu.

Podobno z inicjatywą ujednolicenia ubiorów wyszli sami pracownicy. Potem trzy wytypowane panie ruszyły na rekonesans po sklepach. Każda miała inne zdanie co do koloru i wzoru. Szczupłe chciały, by żakiety były bardziej wcięte, te przy kości – na odwrót. Trzeba było wypośrodkować. Kiedy już wszyscy zostali ubrani, pojawiły się głosy, że to takie równe. Teraz urzędnicy generalnie są zadowoleni. Głównie dlatego, że oszczędzają własne odzienie. – Każda pani rozumie, że pstrokacizna w urzędzie nie przystoi – powiada Marzenna Umławska, naczelniczka Wydziału Spraw Obywatelskich. – Panie, które pracowały na salach operacyjnych, a teraz już nie, tak się przyzwyczaiły, że żałowały tego ubioru.

Mundurki urzędników gdyńskiego magistratu to granatowe marynarki w prążki, do nich białe bluzki, spódnice lub spodnie. Gdy jest ciepło, żakiety zastępują kamizelki. Szycie zlecane jest w drodze przetargu. Jeden komplet kosztuje obecnie 420 zł. Musi wystarczyć na dwa lata. Kierowcom magistrackich aut miasto dodaje jeszcze skórzane trzewiki, by – jak powiada Jerzy Zając, sekretarz miasta – nie jeździli z prezydentem w koszuli flanelowej i kaloszach.

Urząd Miasta Szczecina stosuje kolorystyczny płodozmian. Zimą urzędnicy z biura obsługi interesantów chodzą w zestawach granatowych, latem noszą się na beżowo.

W gdańskim ratuszu obowiązują ciemne marynarki, spodnie lub spódnice oraz białe bluzki. Ale fason jest dowolny. Urzędnicy zakupów dokonują samodzielnie. Mają na ten cel 1500 zł rocznie. Do tego noszą obowiązkowe dodatki – apaszki i krawaty z herbami miasta – złotymi na granatowym. Za przyjście do pracy w niestosownym odzieniu grozi utrata ekwiwalentu. – Skoro wymagam, muszę coś dać – konstatuje Danuta Janczarek, sekretarz Urzędu Miasta. – W szerokość kołnierzyka już nie wnikam.

Dla splendoru, od święta jednolite szaty – aksamitne bordowo-granatowe togi oraz birety – zakładają gdańscy rajcy. Stroje te szyli za własne pieniądze, według projektu Jarosława Konaszewskiego, krawca politologa (magisterium na temat upadłości Stoczni Gdańskiej), który obszywa Lecha Wałęsę. Kiedyś uszycie togi kosztowało 450 zł. Obecnie – około 800 zł. Po raz pierwszy radni wystąpili w togach 10 lat temu, gdy miasto z wielką pompą obchodziło 1000-lecie. Wyłamał się tylko klub SLD. Podczas ostatnich wyborów do rady miasta SLD w Gdańsku w ogóle wypadł z gry. Ale jednomyślności w sprawie tóg jak nie było, tak nie ma. Część nowych rajców zgłasza wątpliwości. – Sądzę, że chodzi o te parę groszy, które trzeba by wydać na togę – uważa Bogdan Oleszek, przewodniczący rady. – A szkoda. Apeluję, żeby zachować tę tradycję. To atrakcja dla turystów, wzbogacenie miejskich uroczystości.Co to znaczy służbowy

Kto właściwie powinien płacić za stroje służbowe? Anna Kalata, minister pracy, nie pożałowała kilkunastu tysięcy złotych z publicznej kiesy na wizażystkę, która miała jej pomóc w doborze ubioru i makijażu. Niejeden szef bogatej korporacji wrzucił w koszty działalności firmy zakup ekskluzywnych garniturów dla siebie i współpracowników. Ale w razie kontroli podatkowej usłyszałby sprzeciw. O ile kupno odzieży roboczej i ochronnej należy do obowiązków pracodawcy, o tyle z ubiorami służbowymi sprawa jest mniej klarowna. Im bardziej taki ubiór odbiega od tego, co się nosi prywatnie (szczególny krój, kolor, firmowe emblematy), tym większa szansa, że nikt nie będzie kwestionował zasadności wydatków.

Uniformy na ogół hołdują klasyce. Dlatego łatwiej się w nie wpasować starszym. – Korporacyjna klasyka jest zmorą młodych dziewczyn – twierdzi Magdalena Stranz, rocznik 1977, ubiegłoroczna absolwentka Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi, jedynej polskiej uczelni, która ma Katedrę Ubioru. Magda przeprowadziła wywiady z rówieśnicami skazanymi w pracy na monochromatyczne garsonki i garnitury. Była w tym gronie prawniczka, urzędniczka, asystentka, menedżer. – Mówiły, że brakuje im w tym indywidualizmu, akcentu: jestem młoda, pokażę wam, co potrafię. Myślę, że mało ludzi lubi być tłem. I na pewno nie są to młode kobiety, które robią karierę. Nie każdy dobrze się czuje, pracując obok pięciu koleżanek w takich samych bluzeczkach i spódniczkach. Jeszcze tylko brakowałoby, żeby pracodawca narzucił kolor włosów pasujący do logo firmy.

Młodzi projektanci zadają sobie pytanie, czy służbowy ubiór musi pożerać osobowość pracownika. Gdzie jest złoty środek? Czy wszyscy muszą być szarzy lub granatowi, żeby wyglądać profesjonalnie? Magda Stranz na dyplom przygotowała kolekcję zatytułowaną „Free office” („Swobodne biuro”). Chodziło o stroje dla młodych, ambitnych kobiet, które zaraz po pracy chcą wyskoczyć do kina, na wernisaż, na spotkanie w pubie. – Założeniem kolekcji było, żeby wyzwolić dziewczynę ze sztampowego munduru, zaproponować coś modnego, ekstrawaganckiego, ale utrzymać się w konwencji biurowej. W naszych sklepach brak takich strojów albo są one bardzo drogie, od zagranicznych projektantów. Jest nisza.

Temat był zaskoczeniem dla jej promotora. Wynikł z osobistego doświadczenia projektantki. Skończyła prawo. Sądziła, że to jej przeznaczenie. Ale na drugim roku studiów podjęła pracę asystentki członka zarządu w jednej z korporacji. – Musiałam wyskoczyć z dżinsów – wspomina. Zaczęła projektować i szyć. Najpierw dla siebie, potem także dla zachwyconych koleżanek. I tak, po studiach prawniczych, zdecydowała się zdawać na ASP. Dyplom uzyskał wyróżnienie.

Pod mundurem bezpiecznie

Dlaczego ludzie mundurują się bez większych sprzeciwów, a nawet z niejaką przyjemnością? Szefowie mówią na ogół o tym, że strój pracowników tworzy wizerunek firmy czy instytucji, jakże ważny w dobie konkurencji. W wypowiedziach osób umundurowanych najczęściej przewija się słowo „bezpieczeństwo”. Gdy w firmie obowiązuje dress code, pracownicy wiedzą, jak się nosić, żeby sprostać oczekiwaniom szefów, nie narazić się na krytyczne uwagi.

– Uniform służbowy daje poczucie przynależności i identyfikację z instytucją – mówi Elżbieta Zubrzycka, doktor psychologii. – Pracownik wie, że musi się zachować w określony sposób, nie może być nieuprzejmy, opryskliwy. Ale jednocześnie jeśli klient zachowuje się wobec niego obraźliwie, to nie obraża człowieka, tylko instytucję. Człowiek może się za uniformem schować, złe słowa traktować mniej osobiście. Uniform jest swego rodzaju futerałem, do którego trzeba się dopasować, przyjąć system zadań, wartości, obowiązków.

Marka Suchara, doktora psychologii społecznej, który prowadzi firmę doradztwa personalnego, nie dziwi łatwość, z jaką różne grupy wpasowują się w uniformy: – Po pierwsze, ludzie są konformistami. I nawet jeśli nie istnieją reguły, to starają się zachowywać podobnie do innych. Przynajmniej większość. Po drugie, przynależność do pewnych grup jest związana z wyższym statusem. W grupach tych konformizm w ubiorze jest czymś oczywistym, w pełni akceptowanym. Dr Suchar twierdzi, że nawet strój powszechnie uważany za ekstrawagancki w niektórych środowiskach jest mundurem. Tak więc – chcemy czy nie – wszyscy w jakieś futerały codziennie się wtłaczamy.


Polityka 15.2007 (2600) z dnia 14.04.2007; Ludzie; s. 90
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną