Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Dym kadzideł i bitewny pył

Prezbiterium katedry św. Stanisława i św. Wacława w Krakowie Prezbiterium katedry św. Stanisława i św. Wacława w Krakowie
Kościół znalazł się na celowniku snajperów rewolucji moralnej. Nie tego mógł się spodziewać po IV RP.
Przegrana katolickich obrońców życia w sejmowym głosowaniu nad zmianami konstytucji to wydarzenie politycznie ważniejsze niż sprawa abp. Wielgusa. Kościół znajdzie w Marku Jurku polityka, jakiego nie znalazł w Jarosławie Kaczyńskim. Jurek jest katolikiem integralnym, lojalnym względem doktryny i instytucji, a przy tym kulturalnym i zrównoważonym, nie można mu przykleić gęby moherowego oszołoma. Gdyby Jurek zdołał stworzyć jakiś nowy trwały byt polityczny, mógłby liczyć na poparcie czołówki Episkopatu, w tym jego obecnego przywództwa w osobach Józefa Michalika, Stanisława Gądeckiego i Piotra Libery.


Na stronnictwo katolicko-narodowe pod wodzą Jurka zagłosowałoby więcej Polaków katolików niż na Ligę Polskich Rodzin. Bez problemu mógłby ją poprzeć ojciec Rydzyk. Poniekąd już popiera, wychwalając postawę marszałka Jurka po odrzuceniu poprawek do konstytucji w kwestii ochrony życia. Taka partia połknęłaby partię Giertycha. Gdyby kryzys sprowokowany przez Giertycha miał się teraz zakończyć upadkiem Ligi Polskich Rodzin i zastąpieniem jej przez partię Marka Jurka, byłaby to dla polskiej polityki dobra wiadomość – przynajmniej na razie.


Szkody wyrządzone przez dopuszczenie neoendecji do rządzenia demokratyczną Polską, członkiem wspólnoty europejskiej i atlantyckiej, obciążą moralne i polityczne konto liderów PiS jeszcze bardziej niż legitymizacja Samoobrony. Historyczna narodowa demokracja miała różne oblicza, nie tylko antysemickie i szowinistyczne, i wielkie zasługi, ilekroć starała się wyrwać Polskę z romantycznego cierpiętnictwa i zmobilizować do modernizacji cywilizacyjno-gospodarczej. Neoendecja Giertycha nie ma z tym nurtem nic wspólnego. Jest siłą wsteczną, dezorganizującą życie polityczne i hamującą rozwój kraju.


W powojennej Europie Zachodniej motorem zmian na lepsze okazały się partie chrześcijańsko-demokratyczne i socjaldemokratyczne. W Polsce chadecja nigdy nie była silna ani w II RP, ani zaraz po wojnie, ani po 1989 r. Kładzie się to do dziś cieniem na polskiej polityce. Chadecją próbowało być Porozumienie Centrum, ale nie dało rady i zmieniło szyld na narodowo-socjalny. Licząca się partia narodowo-katolicka – czy to w wydaniu LPR, czy w wydaniu wirtualnej partii Marka Jurka – to w Europie XXI w. kuriozum. Ale z dwojga złego lepsze już cywilizowane stronnictwo Jurka.


Tymczasem dyskretny ingres abp. Kazimierza Nycza zamknął pewien rozdział w najnowszej historii Kościoła w Polsce. Rozdział zaskakujący może przede wszystkim dla samego Kościoła hierarchicznego. Oto zaledwie dwa lata po śmierci Jana Pawła II Kościołem w Polsce wstrząsnęła bitwa o lustrację wywołana i wygrana przez księdza Isakowicza-Zaleskiego i grupę prawicowych publicystów. Kościół instytucjonalny nie spodziewał się chyba ataku akurat z tej flanki. Przecież sam prymas Józef Glemp aprobował ujawnienie tak zwanej listy Wildsteina, a biskupi generalnie byli za odnową moralną obiecaną w kampanii wyborczej przez partie polskiej centroprawicy. Dlatego rozwój wypadków po wyborach 2005 r. wydaje się z perspektywy hierarchów czarną niewdzięcznością historii.


Kościół niemal z dnia na dzień, od momentu gdy wybuchła sprawa ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego, znalazł się na cenzurowanym i to także w mediach generalnie życzliwych prawicy i religii. Coś takiego byłoby nie do wyobrażenia za życia papieża Polaka. Autorytet Jana Pawła zawsze pomagał wyjść Kościołowi obronną ręką z opresji zewnętrznych – to jeszcze za komuny – i z wpadek po 1989 r., kiedy to hierarchowie ulegli pokusie instruowania rodzącej się polskiej demokracji. Większość biskupów wyciągnęła wnioski z przegranej partii ostentacyjnie katolickich, które otwarcie popierali. Nachalne mieszanie się do polityki ustąpiło miejsca lobbingowi, który nie rzucał się tak w oczy wyborcom i przeciwnikom. Stylu i przesłania nie zmienił za to obóz ks. Tadeusza Rydzyka, który jednak w ostatnich latach tracił siłę i wpływy, zamieniając się coraz bardziej w skansen.

Śmierć Jana Pawła i związane z nią wydarzenia społeczne odwróciły uwagę od znaczących faktów. Ogłoszono narodziny pokolenia JPII, ale nie drążono, jak polski Kościół jest przygotowany do czasów bez papieża Wojtyły. Jak jest przygotowany do wdrażania programu, który papież pozostawił katolikom w Polsce. Tworzyły go nie tylko liczne teksty, ale i przykład osobisty. Godzina próby przyszła wkrótce, wraz ze zmianą układu sił politycznych po podwójnej wygranej Prawa i Sprawiedliwości w wyborach 2005 r.


Zaskakujące było to, że Kościół bez Jana Pawła jakby zapomniał o odrobionej wcześniej lekcji i znów wszedł do bieżącej gry polityczno-partyjnej. Nie żeby politycy centroprawicy – PiS i Platformy Obywatelskiej – byli tu bez grzechu. Obie partie szykowały się do przejęcia władzy pod podobnymi hasłami radykalnej odnowy państwa i życia publicznego. Hasła te padały na podatny grunt w Kościele. Po wyborach i fiasku idei POPiS sytuacja się skomplikowała. Hierarchowie spodziewali się, że powstanie rząd Kaczyńskiego i Rokity – i taki rząd miałby poparcie Kościoła, jakiego nie miały rządy Mazowieckiego, Suchockiej ani Buzka. Część biskupów mogła się spodziewać, że będzie to rząd katolicko-narodowy, część – że chadecki, ale w obu przypadkach nadzieje Kościoła nie miały się spełnić. Przekreśliło je dobranie sobie przez PiS za pomocników Samoobrony i LPR oraz flirt PiS z Tadeuszem Rydzykiem. Partii Kaczyńskich pozwoliło to utrzymać się przy władzy, lecz za cenę rozmycia tożsamości posolidarnościowej centroprawicy i wzmocnienia radiomaryjnego sekciarstwa.


Powyborcza rywalizacja między niedoszłymi wielkimi koalicjantami, PiS i Platformą, wciągnęła Kościół jeszcze głębiej w politykę. Platformie miał błogosławić Kościół łagiewnicki, PiS – Kościół toruński. W istocie nazwy te wyrażały przede wszystkim pobożne życzenia niektórych polityków i kibicujących im publicystów. Łagiewnicki to miał być Kościół stojący przy Janie Pawle II, toruński – przy ks. Rydzyku. Łagiewnicki miał być chadecki, toruński – endecki. Łagiewnicki miał być obywatelski, toruński – wąskopartyjny. Kto dziś pamięta o tych spekulacjach? Jest w nich źdźbło prawdy – zwłaszcza w opisie kościelnego Torunia – ale batalia lustracyjna pokazała, że nie stoi za nimi jakaś trwalsza rzeczywistość. Kardynał Stanisław Dziwisz, domniemany herold Kościoła łagiewnickiego, uwikłany został w niezwykle ostry konflikt wokół lustracyjnej kampanii ks. Isakowicza-Zaleskiego. Kościół toruński, po skandalu wokół abp. Wielgusa, znalazł się po tej samej stronie w debacie lustracyjnej co „Gazeta Wyborcza”.


IV RP obeszła się z Kościołem twardo. Każe mu się rozliczyć z agenturalnej przeszłości tak jak innym instytucjom i grupom zawodowym. Oczekiwanie to znajduje spore zrozumienie społeczne. Dużo mniejszym poparciem cieszy się za to majstrowanie przy konstytucji w sprawie ochrony życia – drugie ciężkie doświadczenie, jakie spadło w tych dniach na Kościół przez polityczne zagrywki Romana Giertycha. W obu przypadkach to nie Kościół był inicjatorem, ale w obu przypadkach dał się wciągnąć w tryby bieżącej polityki partyjnej. Manewr ze wznowieniem wojny aborcyjnej był szczególnie perfidny. Musiał podzielić prawicę i wywołać tarcia wśród biskupów i wiernych. Ochrona życia jest integralną częścią współczesnej doktryny katolickiej, w tym nauczania Jana Pawła II. Kto więc zgłasza w dyskusji nawet najbardziej sensowne zastrzeżenia, a deklaruje się jako katolik, może zostać zdyskredytowany jako wiarołomca. Zdumiewające, że część hierarchów i liderów PiS pozostała głucha na argument, że proponowane zmiany konstytucji niszczą aprobowany przez Kościół kompromis antyaborcyjny z 1993 r. i poprawią szanse wyborcze twardej lewicy.


Kościół stał się de facto ofiarą IV RP. Tak złego wizerunku Kościoła w tak krótkim czasie nie udało się sfabrykować nawet propagandzie PRL. Kościół nie zdołał tej fatalnej dla siebie tendencji przekonująco zapobiec. Może dlatego, że – takie sprawiał wrażenie – był kompletnie nieprzygotowany do sprawy lustracji. Nie miał spójnej lustracyjnej polityki, choć miał na ten temat gotowe dokumenty.


Można sądzić jednak, że nauczony sprawą abp. Wielgusa Kościół instytucjonalny tego błędu nie powtórzy. W wielkanocnych kazaniach hierarchów słychać było już ton odzyskanej pewności siebie: nie boimy się prawdy, przeprowadzimy lustrację na naszych warunkach – tak, by nie krzywdziła ludzi i nie niszczyła Kościoła. Ten nowy ton świadczy, że biskupi wychodzą z szoku. Batalia lustracyjna to domena elit; szerokie rzesze wiernych nią nie żyją. Rozmawiałem w Krakowie tuż przed świętami z doświadczonym księdzem i publicystą w jednej osobie. Narzucenie Kościołowi batalii lustracyjnej uważał za duszpasterskie nieszczęście. W dużych miastach ludzie mają dość lustracji i polityki w kazaniach – kontynuował – to mija się zupełnie z tym, czego szukają i czego oczekują jako osoby wierzące. I przypomniał, że Kościół jest wspólnotą przebaczenia i pojednania. Oczywiście pod warunkiem wyznania win, pokuty i naprawienia wyrządzonej szkody.


Obecne kłopoty Kościoła wynikają z tego, że dał sobie narzucić bieżącą agendę polityczną i jej język. Agenda ta wraz z jej językiem jawią się jako obce wielu katolikom. Polski katolicyzm nie mówi ani „Rydzykiem”, ani „Terlikowskim”. Dodajmy, że nie mówi też „Obirkiem” czy „Bartosiem”. Walka o dusze jest zawsze walką o język. Dlatego tak obiecujący jest wybór abp. Kazimierza Nycza na metropolitę warszawskiego. Może on się okazać mężem opatrznościowym Kościoła w Polsce. Nie przejął języka wojny lustracyjnej. Mówi językiem duszpasterza – wrażliwego społecznie i sprawnego organizacyjnie, niechętnego sianiu nieufności do wszystkich i wszystkiego, co nie z nami. Jest z Kościoła krakowskiego, Kościoła Karola Wojtyły i Franciszka Macharskiego. Jako ordynariusz koszalińsko-kołobrzeski zdążył odwiedzić wszystkie parafie swej rozległej diecezji i rozwinąć akcję pomocy dla zdolnych dzieci z najuboższych rodzin. Ma wyczucie granic, jakich dostojnik kościelny nie powinien przekraczać w Polsce wolnej, ale wciąż na dorobku. Nie kłuje więc w oczy apanażami kościelnej władzy, ale nie udaje też brata-łaty. Kościół w Polsce w przewidywalnej przyszłości pozostanie siłą społeczną, co zawsze będzie miało skutki polityczne. Dlatego jest i będzie ważne, kto i z jakim nastawieniem kieruje Kościołem. Dla Polski jest lepiej, gdy Kościół zachowuje prestiż w społeczeństwie.


Adam Michnik napisał niedawno w eseju o Benedykcie XVI: „Duszny klimat komunizmu nauczył polskiego demokratę-sceptyka przyjaznego szacunku dla Kościoła i radykalnego zerwania z antyreligijnym obskurantyzmem lewicy. Demokrata-sceptyk uwierzył wtedy, że na płaszczyźnie wiary w wartość prawdy, wolności sumienia i godności ludzkiej, w prawa człowieka i w tolerancję – wspólnota wartości jest możliwa. Nie przekreślał on ani nie lekceważył różnic – pamiętał, że Polak katolik czerpał swą aksjologię z Ewangelii, a Polak radykał z myśli oświeceniowej, liberalnej i lewicowej”. Michnik przyznaje, że jego optymizm – jego wiara w tę wspólnotę wartości ponad podziałami konfesyjnymi i politycznymi – okazał się nadmierny. Dziś prawie wszystko zdaje się przyznawać mu rację. Społeczeństwo dawno nie było tak podzielone, Kościół – tak zdezorientowany, władza i opozycja tak niezdolne do efektywnego działania.


Ale w dłuższej perspektywie i ten pesymizm Michnika może się okazać nadmierny. Jeśli wspólnota wartości była raz możliwa, będzie możliwa ponownie, kiedy opadnie pył po bitwach IV RP.


Polityka 17.2007 (2602) z dnia 28.04.2007; Kraj; s. 38
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną