Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Ubezdomniony

Fot. Tadeusz Późniak Fot. Tadeusz Późniak
Zarabia za dużo, żeby ubiegać się o lokal komunalny, ale za mało, żeby mieszkanie kupić. Gdyby porzucił pracę i przeszedł na garnuszek pomocy społecznej, w której dzisiaj pracuje, miałby mieszkanie.

Od prawie trzech lat Bernard Łyszkowski (30 l.), pracownik pomocy społecznej, jest bezdomny. Dachu nad głową pozbawił go Sejm oraz urzędnicy dzielnicy Włochy Urzędu Miasta Stołecznego Warszawy. A było to tak.

Po śmierci rodziców Bernard mieszkał samotnie w 40-metrowym lokalu komunalnym przy ul. Popularnej, róg Krańcowej, w podwarszawskich Włochach. Na wstępie trzeba powiedzieć, że nie był i nie jest elementem patologicznym. Nie pił, nie brał, nie urządzał awantur ani całonocnych libacji, nie był notowany. Nie zalegał z czynszem ani innymi opłatami. – Od 18 roku życia sam się utrzymywałem, pracowałem w pomocy społecznej, zarabiałem i dzięki temu mogłem skończyć studia zaoczne – mówi.

W 2001 r. Sejm, nie wnikając zbyt szczegółowo w konsekwencje, uchwalił ustawę zwracającą byłym właścicielom, ich spadkobiercom i spadkobiercom spadkobierców nieruchomości takie jak dom przy ul. Popularnej 60. Nowy właściciel od razu wypowiedział Bernardowi umowę najmu lokalu. Łyszkowski wystąpił więc do urzędu dzielnicy Włochy z wnioskiem o wynajem innego lokalu. W 2003 r. został umieszczony na liście oczekujących. Tymczasem właściciel sprzedał dom następnemu, który alarmował pismami o wygasającym w 2004 r. trzyletnim terminie umowy najmu.

Wtedy zarząd dzielnicy zaproponował Bernardowi dwa mieszkania. Pierwsze było bez ogrzewania, toalety, wody, gazu i prądu. – Nie mogłem tego przyjąć – powiada Łyszkowski. – Pan burmistrz zapewnił, że szuka dla mnie innego lokalu.

Do budynku przy ul. Popularnej wchodziła ekipa remontowa nowego właściciela. Wszyscy zdążyli się już wyprowadzić. Żeby nie zostać w pojedynkę i wierząc, że burmistrz dotrzyma słowa, Bernard się wyprowadził. Rzeczy porozwoził po znajomych, u których kątem mieszkał. I czekał.

Druga propozycja nie była lepsza. 12-metrowa klitka bez ogrzewania. Nie było możliwości zainstalowania chociażby kabiny prysznicowej. – Nie sposób mieszkać, gdy w domu nie można się umyć – Łyszkowski uzasadnia odmowę przyjęcia i tego lokalu. – Pan burmistrz stwierdził wówczas, że mi się w głowie przewróciło i nic mi do dzisiaj nie zaproponował.

Najgorsze przyszło jednak w grudniu 2004 r., gdy weszła w życie uchwała rady miasta stołecznego Warszawy, określająca maksymalny dochód starającego się o mieszkanie z tzw. zasobów miasta. W przypadku jednoosobowego gospodarstwa domowego jest to 150 proc. minimalnego wynagrodzenia. Czyli – dzisiaj – 1404 zł brutto. Na początku 2005 r. Bernard spełniał jeszcze ten wymóg, ale nieszczęśliwie dla jego sprawy mieszkaniowej w pracy dostał dodatek do pensji za wysługę lat i lokal z zasobów już mu się nie należy.

Wiem, że czasy, gdy dostawało się przydział na mieszkanie, minęły. I dobrze – powiada Łyszkowski. – Jednak takim jak ja, a sądzę, że dotyczy to większości Polaków, nie stworzono żadnej możliwości zamieszkania we własnym lokum.

W kilku bankach dowiedział się, że ze swoimi zarobkami nie posiada zdolności kredytowej. Znalazł jednak jeden, gdzie wyliczono mu zdolność: 130 tys. zł, spłacane przez 30 lat, po 800 zł miesięcznie. Przystałby na to – mimo że do spłacenia byłoby prawie 300 tys. zł – ale okazało się, że najtańsza na rynku 18-metrowa kawalerka ze starych zasobów kosztuje, z opłatami, prawie 200 tys. zł. Z nowo budowanych – a tylko o takim lokalu chciał rozmawiać bank – najtańsze, najmniejsze, 25-metrowe studio kosztuje 250 tys. zł. Jednak nawet 18-metrowa kawalerka nie wchodziła w grę, bo skąd wziąć brakujące 70 tys.?

Pisał pisma, do kogo się dało. Skarga do Jarosława Kaczyńskiego trafiła do radcy Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Radca odesłał ją burmistrzowi dzielnicy Włochy, a więc do człowieka, na którego Łyszkowski się skarżył. Burmistrz Michał Wąsowicz odpowiedział, że z lokalu przy ul. Popularnej nie trzeba było się wyprowadzać: „Ponaglenia właściciela nie powinny być podstawą do wymeldowania się z zajmowanego lokalu (...). Właściciel nie przystąpił ani też nie przystępuje do rozbiórki budynku, a pozbawienie Pana możliwości zamieszkiwania w omawianym lokalu mogło nastąpić tylko wyrokiem Sądu Rejonowego”.

Na dowód burmistrz przytacza przykład kilkunastu rodzin zamieszkałych na terenie dzielnicy, które pomimo upływu trzyletniego okresu wypowiedzenia i ponagleń właścicieli nadal mieszkają i oczekują na najem lokali. Rada dobra, aczkolwiek mocno spóźniona. No i niezgodna z prawem. Ustawa o zwrocie nieruchomości wyraźnie mówi o obowiązku opuszczenia lokalu w ciągu trzech lat od daty wypowiedzenia umowy najmu. Stawia to pod znakiem zapytania całą tę nieszczęsną ustawę, w której nie przewidziano żadnych rozwiązań dla ludzi zamieszkujących w tych lokalach.

Ja potraktowałem prawo poważnie – Bernard nie ukrywa rozgoryczenia. – Poważnie potraktowałem też obietnicę burmistrza. Okazało się jednak, że i prawo, i władza sobie ze mnie zakpiły.

W grudniu 2006 r. Mirosława Wnuk, dyrektor biura polityki lokalnej urzędu m.st. Warszawy, przesłała Bernardowi kij i marchewkę. Najpierw informuje, że zarząd dzielnicy „zobowiązany jest do postępowania zgodnie z obowiązującymi przepisami prawa”. Potem wypomina Łyszkowskiemu, że zaproponowano mu dwa lokale, ale on żadnego nie przyjął. A przecież „standard wskazanych do obejrzenia lokali był typowy dla zasobu Miasta, a także spełniał warunki metrażowe”. Przypomina, że zweryfikowano dochody petenta, „w wyniku czego okazało się, że nie spełnia Pan warunków uprawniających do ubiegania się o pomoc mieszkaniową Miasta (...). Dlatego też brak jest podstaw do podejmowania interwencji w Dzielnicy”.

Dalej dyrektor Wnuk pisze, że w Warszawie ok. 5 tys. rodzin zakwalifikowanych jest do udzielenia pomocy mieszkaniowej; z budynków zagrożonych katastrofą, z uprawnieniami do lokalu socjalnego, z uwagi na niskie dochody i trudne warunki mieszkaniowe, w tym osoby zamieszkujące w ośrodkach dla bezdomnych. „Na tym tle – pisze dyrektor Wnuk – przytaczam, jakże właściwy w tym miejscu fragment wyroku Sądu Najwyższego w sprawie I CKN1367/98: »działania zmierzające do nabycia uprawnienia do wstąpienia w stosunek najmu, w połączeniu z zaniechaniem możliwości zaspokojenia potrzeb mieszkaniowych w inny sposób, pozostają w sprzeczności z zasadami współżycia społecznego. Żądanie wstąpienia w stosunek najmu zgłoszone przez osobę, której takie działania dotyczą, może być zatem uznane jako nadużycie prawa«”. Następnie dyr. Wnuk apeluje do sumienia pracowniczego Bernarda: „jako pracownik samorządowy zrozumienie i poszanowanie obowiązujących przepisów prawa traktować Pan powinien jako oczywistość”.

Dyrektor Wnuk radzi, aby skorzystać z możliwości wynajmu lokalu z zasobów Towarzystwa Budownictwa Społecznego (TBS) i przedstawia przykładowy koszt wynajęcia mieszkania o powierzchni 30 m kw. Klient TBS musi na wstępie pokryć 30 proc. kosztów budowy oraz wpłacić kaucję w wysokości 12-krotności miesięcznego czynszu. Razem – wylicza dyrektor Wnuk na podstawie kosztu budowy 1 m kw., który szacuje na 3949 zł – to prawie 40 tys. zł.

A skąd ja wezmę 40 tys. zł? – denerwuje się Łyszkowski. „Może Pan zwrócić się z zapytaniem do pracodawcy o możliwość skorzystania z funduszu socjalnego czy mieszkaniowego” – instruuje dyr. Wnuk.

Pytałem. Mógłbym uzyskać pożyczkę do 2 tys. zł.

„Zostałem pozbawiony mieszkania nie z własnej winy – napisał do nas Bernard Łyszkowski – i nie na skutek podejmowania niewłaściwych decyzji życiowych, lecz z powodu niekorzystnych przepisów prawa uchwalonych przez Sejm i samorząd. Osoby, wobec których sądy orzekły eksmisję za niepłacenie czynszu czy zakłócanie porządku publicznego, nadal pozostają w swoich mieszkaniach, ponieważ władze miasta i dzielnic, kierując się względami humanitarnymi, nie eksmitują ich. Ja, przestrzegając prawa – znalazłem się na ulicy. Nie mam rodziny i nie mogę liczyć na niczyją pomoc”.

Co może zrobić ubezdomniony Bernard? Poprosić o obniżkę pensji? To w Polsce nie jest praktykowane. Już samo zestawienie tych słów brzmi dziwnie. Raczej powinien się stoczyć. Nadużywanie na przykład alkoholu, balangowanie, niewątpliwie spowodowałoby niechęć do pracy, jej zaniedbywanie (szefowa wystawia mu dzisiaj jak najlepszą opinię), a w konsekwencji – zwolnienie. Jako bezrobotny korzystałby ze świadczeń pomocy społecznej w wysokości nieprzekraczającej kryterium dochodowego, uprawniającego do uzyskania mieszkania z zasobów komunalnych. Bernardzie, do dzieła!

Polityka 21.2007 (2605) z dnia 26.05.2007; Ludzie; s. 94
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną