On także chciał skłonić naszego prezydenta i premiera do przyłączenia się do unijnego kompromisu, szykowanego na 21-22 czerwca podczas szczytu w Brukseli. Sarkozy wykonał dobrze przygotowane zadanie domowe: ponieważ uznał, że Warszawa obawia się dominacji Niemiec, to próbował nas dowartościować, podkreślając publicznie, że Polska to wielki kraj.
W domyśle: jako wielki kraj nie musimy się nikogo obawiać. Równocześnie wyraził nadzieję, że jego polscy partnerzy zrozumieją trudności Francji, gdzie 55 proc. społeczeństwa odrzuciło traktat konstytucyjny, a mimo to on, Sarkozy, ryzykuje, by zasadniczą treść traktatu ponownie Francuzom sprzedać.
W domyśle: każdy musi z czegoś ustąpić i coś zaryzykować. Argument z Niemcami, których głos polska propozycja osłabia, Francji nie przekona z dwóch powodów. Sojusz francusko-niemiecki jest dla Francji podstawą wszelkiej polityki.
A dwa: po raz pierwszy w traktacie konstytucyjnym dumna Francja odstąpiła od wyznawanej przez dziesiątki lat powojennej zasady politycznej obstawania przy parytecie z Niemcami. Zawsze dotąd pilnowała, by nie mieć mniej głosów, niż Berlin. Skoro sama z tego zrezygnowała, nie będzie miała wielkiego zrozumienia dla polskich argumentów.
Ale Warszawa, która zaczęła grę z pierwiastkiem kwadratowym, musi już być konsekwentna: jeśli moment polskich ustępstw nadejdzie, to powinny być raczej złożone na ręce prezydencji niemieckiej i w ostatniej chwili, by coś jeszcze utargować, a nie teraz na ręce Sarkozy’ego.