Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Ja, Jaś Fasola

Fot. Leszek Zych Fot. Leszek Zych
Dziś zrobię sobie dzień dziecka. Matka-Polska i Rząd-Ojciec już o mnie zadbają. Najlepiej wiedzą, jak uszczęśliwić głupka, lekkoducha, ofermę, matoła, który nie wie, co dla niego dobre - czyli obywatela takiego jak ja. I szanowni czytelnicy także.

Wsiadam do samochodu. Mimo żaru z nieba zapalam światła mijania. Państwo uznało, że w ten sposób będę lepiej widoczny na drodze. Z prędkością nie przekraczającą 50 km na godzinę zaczynam się toczyć do pracy. Państwo uważa, że jest to prędkość dla mnie i mojego otoczenia bezpieczna. Z tyłu siedzi w kagańcu mój dwukilowy piesek. Państwo uznało, że w kagańcu będzie mniej niebezpieczny. On i tak ma szczęście. Chwilowo może jeździć bez pasów. Natomiast chodzić bez smyczy nie może. Choć się pod jej ciężarem ugina. Bo państwo uznało, że bez smyczy może stać się groźny dla otoczenia. Podobnie jak butelka wody albo obcinacz do paznokci czy pilniczek, które muszę wyrzucić, gdy wsiadam do samolotu. Państwo uważa też, że dzieci będą grzeczniejsze, kiedy do szkoły założą jednakowe, paskudne kamizelki, a fryzjer lepiej nam będzie służył, jeśli zda cechowy egzamin... Coraz częściej odnoszę wrażenie, że państwo zwariowało.

Obywatelka Mellody

Stoję w godzinnym korku na remontowanej od roku ulicy, ale nie reaguję na dzwonki telefonu. Dla uspokojenia zaciągam się papierosem. To jeszcze mi wolno. Chociaż państwo bardzo się już martwi, że mi to zaszkodzi. Na wszelki wypadek zasłaniam jednak koszulkę z zielonymi listkami. Diabeł wie, czy nocą Wysoki Sejm przypadkiem ich nie zakazał! Jednak nawet myślami nie poniżam wciąż troszczących się o mnie Naczelnych Organów. Bo postanowiłem zostać wzorowym obywatelem. Wzorowym, czyli bezmyślnym i bezradnym. Ofermą i głupkiem. Bo dla państwa jestem jak Jaś Fasola albo Benny Hill. Państwo uważa, że nie zapinałbym pasów bezpieczeństwa, wbiłbym sobie gwóźdź w rękę albo bym usiadł na jeżu, gdyby ono mi w porę nie wyrwało młotka i gdyby nie ozdobiło świata znakami zakazującymi siadania na cudzych kolcach.

Popularnonaukowym szlagierem lat 90. były toksyczne związki. Toksyczne matki i córki, toksyczni szefowie i ojcowie, toksyczni kochankowie, toksyczni kawalerowie, toksyczne małżeństwa. Związek toksyczny to z grubsza biorąc taki, w którym nadmiar dobra staje się źródłem zła. Za dużo miłości, nadmiar troskliwości, przesadna opiekuńczość. Troska, która przeradza się w paranoję, miłość, która staje się zaborczą obsesją, poczucie odpowiedzialności za drugą osobę, które ją pęta i popycha ku samozniszczeniu, wyrozumiałość, która demoralizuje, tolerancja, która unieszczęśliwia.

Państwo martwi się o mnie od rana do wieczora. Ta troska jest wzruszająca. Pani Kruk troszczy się, żebym nie był narażony na złe treści w mediach. Pan Wierzejski chce mnie uratować przed kuszącym widokiem liścia marihuany, pan Giertych wyzwala mnie z ryzyka homoseksualnych pokus, których nie odczuwam.

To może są rzeczy śmieszne, ale tworzą one poważne zjawiska. A do poważniejszych przykładów też niebawem dojdziemy. Na razie sprawy śmieszne w wystarczająco wyrazisty sposób oddają dotykającą nas coraz boleśniej ważną cywilizacyjną tendencję, która może nas zaprowadzić niebezpiecznie daleko. Państwo wymyśla sobie wciąż nowe zadania oraz niebezpieczeństwa, którym musi zapobiegać. W coraz mniejszym stopniu zajmuje się tym, czym się powinno zajmować i czym przez ostatnie sto lat się zajmowało, a coraz więcej uwagi poświęca problemom, którymi nigdy albo od dawna się nie interesowało i nie powinno się interesować.

Pia Mellody, która pojęcie toksycznego związku wprowadziła do masowego obiegu, opisuje go jako rodzaj patologicznego współuzależnienia w relacjach między ludźmi. Nasz związek z naszym państwem ma z grubsza taki charakter. Państwo jest jak toksyczna matka wychowująca łotra albo lekkoducha. W coraz większym stopniu traktuje nas jak dzieci, więc my mamy coraz silniejszą pokusę, żeby się zachowywać jak dzieci – na złość państwu, na przekór jego trosce, nieodpowiedzialnie, autoagresywnie, beztrosko.

Państwo Parkinsona

Nikt nie rozprawił się z absurdami państwa tak brutalnie jak C.N. Parkinson, który zauważył między innymi, że żadna biurokratyczna instytucja nie zlikwidowała się sama tylko z tego powodu, że znikł cel jej istnienia. Gdy prawdziwy cel znika albo słabnie, każda biurokracja wymyśla sto, nikomu poza nią niepotrzebnych, celów swojego istnienia. Podobnie: im bardziej oczywiste się staje, że instytucja nie radzi sobie z głównym celem swojego istnienia, tym więcej wymyśla sobie ona różnych celów zastępczych. Przykład CBA pasuje tu jak ulał. Nie mogąc zająć się ofertami Adama Lipińskiego wobec Renaty Beger, białostocką oczyszczalnią ścieków czy handlowaniem stanowiskami przez Samoobronę, Biuro za wszelką cenę ściga przyjmujących prezenty lekarzy, co z trudem mieści się w ustawowym zakresie działania tej służby.

Problem wyszukiwania sobie łatwych zastępczych celów istniał zawsze, od kiedy ludzie stworzyli biurokrację. Nie był jednak specjalnie bolesny, dopóki była ona strukturą stosunkowo niewielką. Dramatycznego wymiaru zaczął nabierać dopiero po II wojnie światowej. Ten właśnie moment w swojej książce uchwycił Parkinson pokazując, jak rozbuchana biurokracja wojenna niezwykle łatwo przenosi się do sfery cywilnej, tworzy tam sobie najwymyślniejsze zadania i buduje nowe gigantyczne struktury.

Jako szczery liberał Parkinson patrzył na ten proces z pogardą i odrazą. Nie był to jednak proces całkiem bezsensowny. Ulubiony przykład Parkinsona – zatrudniająca dwa tysiące osób ambasada amerykańska w Paryżu była jednak czymś znacznie więcej niż tylko ambasadą. Była namiestnictwem nowego imperium. Jego regionalną europejską centralą. Także krajowe biurokracje zachodnich państw narodowych nie rozwijały się całkiem bez sensu. Wyciągając wnioski z politycznych skutków przedwojennych konfliktów społecznych, rządy wolnego świata zabrały się do budowania państw solidarności społecznej, a potem państw dobrobytu. Wymagało to stworzenia armii urzędników opiekujących się wszelkimi dziedzinami życia obywateli – od edukacji i zdrowia, po ochronę bezrobotnych, sponsorowanie kultury, opiekę nad starszymi, niepełnosprawnymi i dziećmi, wyrównywanie różnic społecznych, zapewnienie każdej rodzinie mieszkania, utrzymanie rosnącej rzeszy studentów i organizowanie masowych rozrywek. Można mieć zastrzeżenia do sposobu, w jaki te funkcje realizowano, ale z pewnością nie były to działania absurdalne. W każdym razie na pewno nie były aż tak absurdalne i tak uzurpatorskie, jak aktywność państwa i polityka uprawiana na polach odkrytych przez polityków później.

Roszada Baumana

Sytuacja się dość zasadniczo zmieniła, kiedy zmiany cywilizacyjne spowodowały, że na Zachodzie zaczął się demontaż państwa dobrobytu. Zygmunt Bauman trafnie zauważył, że inwazja państwa w nasze życie prywatne jest wprost proporcjonalna do jego bezradności w kluczowych sprawach socjalnych. W miarę, jak z coraz większym trudem przychodzi państwu wypełnianie jego dotychczasowych funkcji, w polu jego zainteresowania znajdują się nowe dziedziny życia. To, co od dawna należało do państwa i sfery politycznej, teraz jest gwałtownie prywatyzowane. A to, co było prywatne, podlega upaństwowieniu i upolitycznieniu. Polityka wewnętrzna, która wcześniej dotyczyła głównie skali i priorytetów redystrybucji bogactwa, coraz gwałtowniej szuka sobie innego rodzaju podziałów, różnic i konfliktów, które dostarczą całkiem nowych zajęć rzeszom biurokratów, a politykom dadzą okazję toczenia efektownych, emocjonujących sporów angażujących wyborców.

Od stu lat przewodzą Amerykanie, którzy jako pierwsi weszli na nową drogę. Ameryka jako pierwsza w nowoczesnym świecie wprowadziła prohibicję, dokonała odkrycia aborcji i fundamentalistycznie rozumianej religii jako narzędzia walki o władzę polityczną. W latach 90. także Ameryka wprowadziła przeszłość jako pole batalii politycznej organizującej społeczne podziały i emocje. Na początku XXI w. – również w Ameryce – odkryto strach przed niewidocznym wrogiem, czyli terrorystą, jako czynnik mobilizacji społecznej i integracji wokół politycznego przywództwa. Ale najważniejszym polem politycznej wojny stała się intymna dotąd sfera naszej prywatności. Nasze tożsamości, upodobania, podniety. W sferze politycznej stworzono stopniowo wzorce obywatela o intymności pożądanej przez państwo, którą należy wzmacniać, i antywzorce, które należy zwalczać.

Większość nowoczesnych społeczeństw przeżywa takie próby inwazji walczącego o rację istnienia państwa w mniej czy bardziej intymną sferę życia obywateli. Ale w Polsce – jak to ostatnio dość często się zdarza – ten proces posuwa się dalej i szybciej niż gdzie indziej. Państwo nie tylko chce o nas coraz więcej wiedzieć. Chce nas także znowu coraz bardziej kształtować. „Znowu” w odległym sensie, bo w istocie rzeczy ta tendencja oznacza próbę zawrócenia dość prostej linii ewolucji kultury politycznej, która z małymi przerwami ciągnie się od czasów renesansu.

Istotą problemu nie jest jednak to, że państwo stara się nas wychować czy ukierunkować. W wielu sprawach nawet ludzie dorośli potrzebują pomocy czy podpowiedzi od państwa. Ta pomoc mogłaby nam się niesłychanie przydać w zderzeniu z manipulacjami reklamy, z działającymi na naszą podświadomość zabiegami marketingowymi, z nieustannie zmieniającymi się realiami rozmaitych rynków. Ale tu państwo wiele nam nie pomaga. Natomiast bardzo chce nam pomóc w naszym życiu prywatnym, a nawet intymnym.

Właściwie codziennie ktoś chce mnie do czegoś w sferze intymnej zachęcić lub od czegoś wyzwolić. Od widoku lesbijek i gejów idących ulicami. Od pięknych pań w eleganckiej bieliźnie uśmiechających się do mnie z billboardów. Od pokusy oglądania świńskich pisemek i filmów. Od marihuany, która zdaniem premiera szkodzi zupełnie inaczej niż konopie indyjskie. Wzrusza mnie ta troska. Ale może ja z przyjemnością patrzę na piękne panie w bieliźnie? Może nawet miewam czasem ochotę pooglądać pornola? A może takiej ochoty nie miewam, ale chciałbym móc uczynić jej zadość, gdyby mnie kiedyś naszła? Przepraszam za brutalność, ale co państwu do tego? A nawet gdybym oglądając billboardy z paniami w bieliźnie miewał sprośne myśli, gdybym oglądając pornola robił brzydkie rzeczy, gdybym od czasu do czasu chciał odurzyć się marihuanowym skrętem, co to do diabła może obchodzić państwo? Zwłaszcza państwo, które nie umie załatać dziur w drogach ani zlikwidować kolejek na granicach. To państwo nie radzi sobie ze swoimi podstawowymi funkcjami – pozwala, by większość bezrobotnych nie miała zasiłków, nie umie zorganizować opieki zdrowotnej na sensownym poziomie, nie potrafi stworzyć sprawnych sądów ani hipoteki, nie może się uporać z wielogodzinnymi kolejkami w urzędach, nie potrafi utrzymać poczty na sensownym poziomie. Jakim wilczym prawem to państwo próbuje układać i kontrolować moje prywatne życie, kiedy ono nikomu nie szkodzi?

Czyje jest moje życie?

Zatem: czy ja – zdaniem mojego szanownego państwa – w wieku lat 50 jestem właściwie dorosły, czy nie jestem? Czy i w jakim stopniu mam prawo decydować o swoim własnym życiu? Czy moje życie jest moje? Czy też – i w jakim stopniu – zdaniem państwa jest ono jego własnością?

W żadnym politycznym systemie odpowiedź nie jest prosta. W jakimś stopniu życie człowieka zawsze przecież należy do wspólnoty. Kiedy nas biorą do wojska. Kiedy każą nam płacić podatki. Kiedy musimy się poddać badaniom okresowym albo chodzić do szkoły. Problem polega na tym, że im słabiej politycy radzą sobie z wypełnianiem podstawowych obowiązków państwa, tym głębiej interesują się nami. Jest to jedna z groźnych i absurdalnych cywilizacyjnych tendencji. Zwłaszcza że zderza się ona z rosnącą po stronie samotnych obywateli potrzebą niezależności i nasilającą się niewydolnością systemów usług publicznych. Państwo powtarza nam coraz częściej, że prawa i obowiązki stanowią nierozłączną parę, uczy nas, że tyle mamy praw, ile obowiązków, ale samo stosuje zasadę odwrotną. Im mniej poczuwa się do obowiązków, tym więcej praw samo sobie przyznaje.

Ekstremalnym przykładem jest spór o eutanazję, czyli prawo człowieka do śmierci, gdy ma dość cierpienia. Państwo coraz łatwiej godzi się z tym, że licznym obywatelom nie potrafi zapewnić porządnej opieki zdrowotnej i że wielu z powodu jej braku umiera. Samo zresztą się do tego aktywnie przyczynia. Ściąga na przykład podatki od emerytów, których nie stać na wykupienie lekarstw, i spokojnie patrzy, jak z pustymi rękoma odchodzą od kasy w aptece, a potem nie lecząc się, coraz bardziej popadają w chorobę i cierpienie. Poza paroma krajami państwo odmawia nam jednak prawa do prośby o dobrą śmierć. Możemy umrzeć z biedy, którą pogłębiają nakładane na najbiedniejszych podatki, ale nie wolno nam umrzeć z własnej woli. Państwo uważa też, że ma prawo utrudniać nam dostęp do antykoncepcji, ograniczać edukację seksualną w szkołach i zakazywać aborcji, ale nie poczuwa się do obowiązku dźwigania konsekwencji takiej polityki, kiedy w nieradzących sobie życiowo rodzinach rodzą się dzieci niechciane.

Drzymała wiecznie żywy

Taka cywilizacyjna tendencja widoczna jest w wielu krajach. Na ogół wyborcy godzą się na nią zaskakująco łatwo. Ale w Polsce przybiera ona szczególną skalę i wyjątkowo absurdalne formy, bo zderza się z wyjątkową polską tożsamością – niepokorną, obstrukcyjną, przekorną. Sądząc z wyników wyborów i sondaży w sprawie zakazu palenia, jazdy na światłach, pornografii, marihuany, surowszego karania, kary śmierci, aborcji, eutanazji, prawa do prywatności, korupcji, ograniczenia prędkości i innych celów krucjaty współczesnego państwa, które nie umie już radzić sobie z biedą, ochroną zdrowia, wykluczeniem, nierównymi szansami ani nawet z niesprawną administracją, Polacy godzą się na dodatkowe restrykcje łatwiej niż większość społeczeństw Zachodu. A nawet ich oczekują. Ale nie dla siebie. Wierzymy, że sankcje, jakie dajemy do dyspozycji państwa, nie będą stosowane, a przynajmniej nie nas będą dotykały.

Z faktu, że podoba nam się restrykcyjne prawo, nie wynika wcale, że mamy zamiar się mu podporządkować. Gdy na przykład państwo zaostrza prawo antyaborcyjne, polskie ulice nie płoną. Nie ma wielkich demonstracji sprzeciwu ani wielomilionowych petycji obrońców prawa kobiet do własnego brzucha. Jednak nie dlatego, że jednomyślnie akceptujemy nowe rozwiązania albo że bardziej niż inni ulegamy autorytetowi władzy. Jeżeli kolejne restrykcje w sferze prywatnego życia przyjmujemy łatwiej niż inne społeczeństwa, to w dużym stopniu dlatego, że nie traktujemy ich specjalnie poważnie.

W końcu każdy z nas ma w żyłach trochę krwi Michała Drzymały. Państwa się nie boimy. Setki lat bawimy się z nim w berka albo w kotka i myszkę. Traktujemy je jak lekko szalonego ojczulka czy histeryczną matulę, których nie należy złościć, ale też nie ma powodu słuchać. I ono samo też nie traktuje siebie specjalnie poważnie, co dobrze pokazała ustawa lustracyjna, której absurdalnych zapisów nie respektowały nawet media publiczne. W żadnym innym kraju pokomunistycznym nie zdarzyło się przecież, żeby nie tylko pojedyncze osoby, ale też senaty największych uczelni, poważne redakcje, liczący się dziennikarze i ważni politycy otwarcie odmówili podporządkowania się lustracyjnemu prawu. Może to prawo było wyjątkowo głupie i niechlujne nawet jak na polskie standardy, ale reakcja też była po polsku anarchiczna.

Kiedy w Ameryce władze wprowadzają ograniczenia prędkości, cała droga zwalnia. Na poboczach stoją tablice apelujące o informowanie policji, jeśli ktoś jedzie agresywnie. I jeśli ktoś próbuje tak jechać, może być spokojny, że ktoś inny na niego doniesie, a policja go złapie i ukarze. Kiedy natomiast w Polsce rozszerza się plaga ograniczeń prędkości, polscy kierowcy niezwłocznie okazują się entuzjastycznymi krótkofalowcami. Cała droga staje się wielką, złączoną przez CB-radio, obywatelską wspólnotą. Mknie z prędkością, jaka jej się podoba, bo każdy radiowóz, każdy fotoradar, każdy pojedynczy policjant zostanie zdekonspirowany, a my zawsze zdążymy zahamować, zanim nas namierzą. Kiedy zaostrza się prawo antyaborcyjne, w Polsce gwałtownie rośnie liczba zaopatrywanych przez ginekologów samoistnych poronień. Kiedy Giertych zarządza mundurki, szkoły wybierają kuse kamizelki. Kiedy rośnie VAT w budownictwie, banki udzielające kredytów budowlanych nie domagają się faktur na większość pożyczanej kwoty.

Polacy się zakazów nie boją, bo wiedzą, że dotkną one przede wszystkim innych, a w razie czego uciekną w szarą strefę albo sobie jakoś po polsku poradzą. Jak nam zakażą koszulek z marihuaną, młodzież zacznie nosić koszulki z napisem „to nie jest marihuana”. Jak Giertych każe wpisywać do cenzurek oceny z religii, licealiści zaczną deklarować przynależność do najdziwaczniejszych Kościołów, które zagwarantują im piątki na świadectwach.

Pies by zwariował

Taka jest Polska i trzeba ją kochać, jaka jest albo wcale. Ale w obywatelskiej niefrasobliwości i naszej wierze w odwieczne polskie sposoby jest jednak pułapka. Bo tym razem trafiliśmy na władzę wyjątkowo ambitną, mogącą nieoczekiwanie zerwać polski niepisany kontrakt, zgodnie z którym państwo tylko udaje surowość, ale może się do niej w wyjątkowej sytuacji odwołać, a my udajemy obywateli przestrzegających absurdalnego prawa i jakoś sobie radzimy unikając bezpośredniego zderzenia. Gdyby jednak władza zaczęła z całą surowością egzekwować już istniejące restrykcyjne przepisy, które ustanowiła chcąc zademonstrować swoją troskę o nas, wszyscy znaleźlibyśmy się w nie lada kłopocie.

Gdyby prawo traktować z całkowitą powagą, każdy, lub prawie każdy, okazałby się przestępcą lub przynajmniej sprawcą jakiegoś występku. Warszawa zakorkowałaby się kompletnie. Psy wyprowadzane wyłącznie na smyczy pewnie by oszalały. Cena aborcji skoczyłaby gwałtownie, więc radykalnie wzrosłaby liczba niepożądanych dzieci, które niebawem stałyby się podopiecznym ministra sprawiedliwości. Znikłaby szara strefa, więc wzrosłaby inflacja. W kilka miesięcy albo kilka lat moglibyśmy się znaleźć w całkiem innym kraju. Bardzo wątpię, czy by nam się podobał.

Polityka 25.2007 (2609) z dnia 23.06.2007; Kraj; s. 30
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną