Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Demony są zmęczone

Czwartą RP rządziły demony zrodzone w głowie Jarosława Kaczyńskiego. To one stworzyły mit założycielski PiS. One wygrały wybory prezydenckie oraz parlamentarne. One dyktowały polityczną agendę ostatnich dwóch lat. I także to one mają wygrać dla PiS wybory nadchodzące. Ale się zmęczyły. I co teraz?

Fanfary jak na dworze króla Artura. Owacje i falujące flagi jak na gierkowskiej masówce. Okrzyki: zwyciężymy – jak na wiecach Fidela. I podniesione ku górze dłonie z palcami ułożonymi w V – jak wtedy, gdy chodziło o to, by pokonać wschodnie Imperium Zła. W takiej oprawie otoczony przez rosłych ochroniarzy premier Jarosław Kaczyński wkraczał na scenę gdańskiej Hali Olivii. Wkraczał, by tchnąć nową moc we własne szeregi. Wkraczał, by jeszcze raz rzucić złu rycerską rękawicę. By znów porwać hufce IV RP do śmiertelnego boju. Śmiertelnego oczywiście dla jego przeciwników – złych ludzi broniących rządów zła w Polsce.

Nielot

Szczelnie wypełniające trybuny parotysięczne hufce robiły, co mogły, by upodobnić tę chwilę do startu kosmicznej rakiety. Okrzyki, owacje, śpiewy. Jakby cały potencjał socjotechniczny partii został uruchomiony nie tylko po to, żeby uzyskać wewnętrzną mobilizację i zrobić wrażenie na nas – postronnych widzach – ale także po to, by w samym premierze rozpalić promieniujący na innych ogień żarliwej krucjaty. Ale się nie udało. Coś się zatliło, poszło trochę dymu, premier się złożył do lotu, nawet lekko się uniósł, ale nie wystartował. Ciężko opadł z powrotem na scenę. Mówił z grubsza to samo co zawsze i z grubsza tak samo sprawnie budował swoje retoryczne figury – na przykład o wilczych zębach Tuska w owczej masce – ale nie umiał już wzbudzić w sobie tego rewolucyjnego ognia, z którym szedł po władzę niespełna dwa lata temu.

Trudno mu się dziwić. Jak my jesteśmy zmęczeni słuchaniem bajek o układach, agentach, czworokątach, szarych sieciach, mafiach, tak on musi być porządnie zmęczony ich opowiadaniem. A w krajobrazie, który skonstruował i którego najwyraźniej nie zamierza porzucać, pola do wykazania się szczególną inwencją nie ma już zbyt wiele. Nawet jeżeli całkiem nowym, jeszcze nie zużytym demonem okazał się teraz prok. Janusz Kaczmarek, nawet jeżeli gdzieś za nim majaczy ponury cień wielkiego oligarchy, którego nazwiska premier chwilowo nie ma odwagi wymienić, nawet jeżeli pisowska mitologia została ad hoc uzupełniona o „zręczną, wiele lat prowadzoną manipulację”, która miała ulokować Kaczmarka na szczytach pisowskiej władzy, to przecież mimo wszystko główny ciężar win tego świata z konieczności nadal spoczywa na zmęczonych barkach podstarzałych demonów.

Nic zatem dziwnego, że stare, nieco już wyliniałe straszydła niemal w komplecie zameldowały się w wyborczej retoryce PiS – jak podtatusiali, łysiejący i brzuchaci muszkieterowie, którzy „20 lat później” zebrali się raz jeszcze, by znowu ratować wątpliwy honor królowej. Nawet premier zdaje już sobie sprawę, że jest to widok dla wielu raczej komiczny niż przejmujący jak kiedyś.

To, co w ustach Jarosława Kaczyńskiego brzmiało kiedyś groźnie, w ustach jego mniej zdolnych partyjnych kolegów stopniowo zmieniło się w pośmiewisko. Gdy po taśmach Beger przewodniczący Kuchciński mówił, że układ niszczy Polskę filmując korupcyjne propozycje min. Lipińskiego, przeciętnie inteligentny widz miał wrażenie, że jest w kabarecie. Gdy marszałek Sejmu blokuje powstanie komisji śledczej powołując się na dobro walki z korupcją, nikt powyżej 80 IQ nie może tego traktować poważnie. Gdy minister sprawiedliwości, który z prokuratury zrobił instrument zwalczania opozycji, mówi o „froncie obrony przestępców”, już nawet pies z kulawą nogą nie może uważać, że jest to człowiek wiarygodny.

Całe dobro

Premier nie próbuje tego bagatelizować. Nim powie słówko „układ”, użyje zastrzeżenia, że jest to termin dzisiaj wyśmiewany. Nawet on sam nie potrafi już użyć go z całą powagą. Dramat jego, jego partii i sporej rzeszy wyznawców polega jednak na tym, że nawet on przy całej swojej znanej kreatywności nie potrafi się bez tego słówka obejść. W krwawych politycznych bojach toczonych przez ostatnie dwa lata pisowski wariant ideologii IV Rzeczpospolitej zamienił się bowiem w sztywną doktrynę politycznej religii, która jest niezdolna do ewoluowania i wyciągania nauki z doświadczenia.

Przez te dwa lata PiS nie był w stanie się zmienić. Nie potrafił odrzucić tego, co w jego obrazie świata okazało się nie przystawać do rzeczywistości. Nie zbudował żadnych nowych narzędzi opisywania i wyjaśniania realnie występujących zjawisk. Przeciwnie. Im bardziej założenia pisowskiej ideologii się nie potwierdzały, tym bardziej sztywna stawała się doktryna. Im trudniej było na przykład znaleźć dowody funkcjonowania Układu (przez dwa lata nie znaleziono żadnego!), tym bardziej demoniczny i kategorycznie prawdziwy stawał się on w politycznym opisie. Im bardziej jałowe okazywało się szukanie agentów w jądrze polskiego państwa, tym bardziej niepodważalne stawało się ich istnienie. Im bardziej oczywista stawała się szkodliwość i bezproduktywność „twardej” polityki zagranicznej min. Fotygi, tym większą wartością stawała się twardość sama w sobie...

Jarosław Kaczyński użył kiedyś półżartem zabawnej formuły: „we mnie jest samo dobro”. Dziś idzie znacznie dalej. Dziś ta formuła dostałaby brzmienie: „we mnie jest całe dobro”. W politycznej religii IV RP, która zastąpiła wcześniejszą doktrynę, nie ma bowiem dobra poza PiS, a PiS to jest premier. Dwa lata temu dobro było również w Platformie. Mniej go tam było niż w PiS, ale jednak było. Potem było też jakieś dobro w przystawkach. A przynajmniej było w nich dobro potencjalne. Jakaś nadzieja dobra. Dziś już żadnego dobra poza PiS nie ma. Wokół czai się tylko zło i zdrada, które podstępnie zakradają się również do pisowskich szeregów. Dywersja tłumaczy niepełne sukcesy tego rządu. Układ dawno zostałby przecież odkryty i ukazany w całej ohydnej pełni, gdyby prok. Kaczmarek nie blokował dochodzenia do prawdy!

Cztery wyleniałe demony plus jeden

Odmawiając przyznania się do błędów, PiS może tkwić w miejscu. „Pytania są – mówi Jarosław Kaczyński – w gruncie rzeczy te same co wtedy [czyli dwa lata temu]”. Po pierwsze, czy kontynuujemy system postkomunistyczny. Po drugie, jaka ma być Polska – solidarna czy liberalna. Powrót do starych pytań sam z siebie wymusza odwołanie się do armii zmęczonych, wyleniałych demonów.

Jako pierwszy wraca więc wymęczony demon postkomunizmu. Tym razem nie jest on już jednak zamknięty w figurze agenta, ubeka czy aparatczyka, którymi wszyscy zdążyli się śmiertelnie znudzić. Ich demony istnieją, ale już tylko w tle pisowskiej retoryki. Porażka tej figury – zwłaszcza figury agenta – wynika z konieczności przeprowadzenia dowodu, co okazało się trudne. Miejsce agentów, ubeków i aparatczyków zajmują więc postkomuniści jako byty niemal idealne. Postkomunizmu nikomu dowodzić nie trzeba. Na postkomunistę nie trzeba mieć teczki. Wystarczy nominacja wystawiona przez antykomunistę. Postkomunistą jest więc po prostu ten, kto się PiS nie podoba. A postkomunizm jest wrogiem, którego wrogości nawet nie trzeba udowadniać. Kiedyś się wydawało, że za ideą walki z postkomunizmem idą jakieś głębsze myśli – zamiar rewizji podziału bogactwa, pomysły na głębszą demokratyzację i uspołecznienie państwa, program wyrównywania szans. Ale PiS nic takiego nie zrobił. Z kilkudziesięciu zapowiadanych, obiecanych i reklamowanych ustaw niemal nic nie zostało uchwalone, nawet tak dramatycznie potrzebne ustawy jak o emeryturach pomostowych, wypłatach emerytur z OFE, o budownictwie społecznym, ulgach podatkowych na dzieci, nie mówiąc już o jakiejkolwiek naprawie służby zdrowia itd. Natomiast same mechanizmy rządzenia ekipa Kaczyńskiego stopniowo cofała do stanu późnego PRL, rozwiązując służbę cywilną, zamieniając KRRiT w faktycznie podległy rządowi peerelowski Komitet do spraw Radia i Telewizji, poddając sądy kontroli politycznej, robiąc ze szkoły narzędzie indoktrynacji, próbując podporządkować sobie Trybunał Konstytucyjny... Pod wieloma względami rządy PiS cofnęły polską transformację w stronę PRL przynajmniej o dekadę. W tym sensie PiS postkomunizmu nie zwalcza, lecz nas ku niemu coraz głębiej cofa. Bo problem z postkomunizmem wynika nie z ludzi, lecz z mechanizmów, w których funkcjonują, co doskonale pokazały rewelacje prok. Kaczmarka na temat min. Ziobry. Odwołanie się do resztek postkomunistycznych mechanizmów w wymiarze sprawiedliwości pchnęło antykomunistycznego ministra w stronę metod stosowanych przez jego poprzedników z późnego PRL. Premier w dużym stopniu ma rację, że polskie patologie są postkomunistyczne. Ich źródłem w przypadku PiS jest powrót wyniesionego z PRL sposobu myślenia o działaniu państwa.

Tę pułapkę dobrze pokazuje drugi z powracających demonów – demon przestępczości. Premier trafnie uważa, że słabe państwo zawsze służy przestępcom. Sęk w tym, że siłę państwa premier postrzega w sposób ściśle postkomunistyczny, którego nauczono go w PRL. Jego „silne państwo” to państwo autorytarne – arbitralne, brutalne, mocno zhierarchizowane, zdominowane przez górującą nad obywatelem władzę i kontrolujące wszystkie sfery życia społecznego od mediów po sądy. Takie państwo jego zdaniem najlepiej służy bezpieczeństwu obywateli i walce z przestępczością. Jest to przekonanie empirycznie fałszywe, choć zgodne z intuicjami większości popierającej PiS biednej i niewykształconej części społeczeństwa. Premiera nie zniechęca to, że w jego coraz silniejszym państwie rośnie liczba najgroźniejszych przestępstw przeciwko życiu i zdrowiu, że malejąca liczba policjantów sprzyja drobnym przestępcom, że bezpieczeństwo jest gwałtownie prywatyzowane. PiS będzie więc dalej epatował wyborców nieracjonalnymi projektami zaostrzania kar, upraszczania procedur sądowych, budowania coraz liczniejszych więzień, a dążących do racjonalizacji walki z przestępczością politycznych przeciwników będzie nazywał „frontem obrony przestępców”. Nawet kompletna klęska potwornie drogich sądów 24-godzinnych nie skłoni go do bardziej racjonalnego myślenia. Zwłaszcza że musi tu ostro konkurować z wyznającą podobne poglądy Platformą.

Brakiem wniosków z porażek nieracjonalnej polityki będzie się też tuczył trzeci demon wyborczej retoryki PiS – demon obcych. Premiera nie zniechęca to, że żadnych dobrych skutków nie przyniosła Polsce nowa „twarda polityka zagraniczna”. Myślę, że nawet na takie skutki nie liczył. Jego polityka zagraniczna jest w całości funkcją potrzeb polityki krajowej. Jeśli premier tak chwali min. Fotygę, to przecież nie dlatego, że odniosła dyplomatyczne sukcesy. Bo ich nie odniosła. Fotyga jest bezcenna, bo nikt inny nie byłby aż tak nieodpowiedzialny, żeby konsekwentnie przedkładać użyteczne w polityce wewnętrznej gesty retoryczne (godnościowe, lękowe, wrogie) w stosunkach z zagranicą nad konsekwentnie tracone korzyści z harmonijnej współpracy. Kaczyński wie, że ta część elektoratu, na którą może liczyć, nie zauważyłaby korzyści płynących ze spokojnej, racjonalnej współpracy, natomiast sowicie nagrodzi go za „obronę polskich interesów” i doceni jego „twardą postawę” w wywoływanych przez PiS kolejnych konfliktach.

Jak zagrożony bezrobociem strażak, który sam podkłada ogień, by go później gasić, będzie więc rozniecał kolejne konflikty, a potem spektakularnie walczył przeciw wrogim żywiołom. Nawet jeśli przegra i pozwoli spłonąć kolejnej ważnej dla Polski sprawie, od wyborców dostanie przynajmniej medal za odwagę. Jako wytrawny podpalacz zawsze będzie pierwszy na miejscu pożaru, zarzucając innym, że zamiast walczyć z ogniem, nudzą domagając się skutecznej profilaktyki. Przedsmak mieliśmy już, gdy Jarosław Kaczyński absurdalnie oskarżył gdańską część PO o uleganie fascynacji Niemcami. Ale to dopiero początek. Teraz przyjdą oskarżenia o prorosyjskość lewicy, oczka puszczane z dalszych szeregów „koalicji IV RP” w sprawie wpływów żydowskich, erupcje wrogości wobec Brukseli. Paradoks, w którym on i my wszyscy jesteśmy uwięzieni, polega niestety na tym, że biedniejsza i mniej wykształcona część elektoratu będzie go tym sowiciej nagradzała za walkę o polskie interesy, im bardziej będzie im szkodził. A premier doskonale wie, że po aferze Ziobry nikt spoza dotychczasowego twardego elektoratu już na PiS nie zagłosuje.

Dla zmotywowania tej grupy wyborców wciąż może być przydatne czwarte wyleniałe straszydło – demon liberalizmu. PiS zdobył faktyczny monopol na reprezentowanie słabszej, biedniejszej, gorzej wykształconej i uzależnionej od pomocy państwa części wyborców. Zrobi więc wszystko, żeby ten monopol utrzymać i pogłębić. Przezornie omijając konkrety będzie uparcie powracał do chwytliwego pytania: „czyja ma być Polska – wąskiej grupy czy narodu?”. Jako szef rządu Jarosław Kaczyński zwolnił bogaczy z podatku spadkowego, składkę rentową obniżył tak, żeby zamożniejsi zyskali wiele, biedni trochę, a emeryci nic, w służbie zdrowia i oświacie faktycznie sprzyjał rozwojowi sektora prywatnego, ale zawsze pamiętał o tym, żeby werbalnie, deklaratywnie być po stronie słabszych, bo tylko oni są podatni na jego populistyczne sztuczki i mogą zapewnić mu władzę. Będzie więc na przykład publicznie wyrażał radość, że z pierwszych stron gazet znikli oligarchowie, z którymi nie zamierza dzielić się swoją władzą, ale to nie znaczy, że będzie też faktycznie prowadził wrogą im politykę. Chyba że któryś popełni błąd Chodorkowskiego i stanie PiS na drodze. B o wtedy zajmie się nim Ziobro. Także pod tym względem premier będzie więc i w tej kampanii wyznaczał kompletnie fałszywe podziały, ustawiając tylko nieco bardziej prorynkową PO w pozycji partii oligarchów i egoistycznych bogaczy.

W tle czterech starych, lekko tylko przeczesanych, demonów, które jednak mogą z powodzeniem wystarczyć do pokonania bezradnej opozycji, czai się w pogotowiu piąty, dotąd nieużywany – demon skandali obyczajowych. Premier o nim milczy, ale jego wierni rycerze już wprost po tego demona sięgnęli upubliczniając plotkę, że Donald Tusk w młodości bił żonę i jeździł po pijanemu. Wśród wyborczych haków przygotowanych przez Zbigniewa Ziobrę jest pewnie takich historyjek więcej. Nad zarzutem korupcji czy agenturalności mają one tę gigantyczną przewagę, że podobnie jak sprawa seksafery czy rewelacje Anastazji P. nie wymagają procesu dowodowego. Wystarczy słowo jednej czy drugiej osoby, by media podchwyciły i stysiąckrotniły zarzuty. Gdy trwa kampania wyborcza, nie trzeba się przejmować, że po latach sąd ich nie potwierdzi. Nawet jeśli niektóre zarzuty uda się w miarę szybko obalić (jak na przykład zarzut, że Łyżwiński i Lepper są ojcami dziecka Anety K.), opinia publiczna i tak nie uniewinni już oskarżonego, jeżeli tylko zarzut jakkolwiek pasuje do jego wizerunku.

Dekalog wyborczy dla ludu ciemnego

To nic, że demony Jarosława Kaczyńskiego są solidnie zmęczone. Nic to, że wszystkie te chwyty są stare, czytelne i zużyte. Bo one mimo wszystko wciąż jeszcze działają na wyborców PiS. Kiedyś PiS reprezentował prawdę. Dziś reprezentuje już całą prawdę – jedyną i kompletną. Nieweryfikowalną. Czysto religijną. Dekalog tej religii jest prosty.

Po pierwsze – jam jest wódz twój Jarosław Kaczyński i nie będziesz miał innych autorytetów przede mną ani po mnie.

Po drugie – jest, jak mówię, i koniec.

Po trzecie – jam jest dobro całe i nie ma dobra poza mną.

Po czwarte – moje jest królestwo i innym wara od niego.

Po piąte – ja tylko wynoszę aniołów i świętych, ja ich strącam do piekieł.

Po szóste – masz czcić mnie, jako i brata mego, oraz wybrańców naszych.

Po siódme – szatani są wszędzie, a poznasz ich po tym, że mnie nie wyznają.

Po ósme – strzeż się myśli własnych, powtarzaj słowa moje całymi frazami jako przewodniczący Kuchciński i inni apostołowie.

Po dziewiąte – co dzień ucz się słów moich na nowo, bacz, by zapominać, co ja zapomniałem, a pamiętać, co ja sobie przypomniałem.

Po dziesiąte – wciąż bacz, kto kradł, kto cudzołożył, kto robił co wstydliwego lub mówił co nie trzeba i komu to można wmówić – bo to się może kiedyś przydać. Dla dobra oczywistego.

Dwa lata temu PiS stawiał różne ryzykowne tezy i zapowiadał, że je udowodni, gdy dojdzie do władzy. Ponieważ jednak się ich udowodnić nie dało, Jarosław Kaczyński przestał przywiązywać wagę do dowodów. W jego słowniku coraz większą rolę gra za to słowo „oczywiście”. „Oczywista szkodliwość” to szkodliwość, której wykazać się nie da. „Oczywista prawda” to prawda, której udowodnić nie sposób. „Oczywista podłość” to podłość nieistniejąca. „Oczywista nieprawda” to po prostu prawda. Niby jest to czytelne, ale jeszcze raz może być skuteczne. Nie da się wykluczyć, że – cytując Jacka Kurskiego – „ciemny lud znów to kupi”.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną