Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Rozdrapy wyborcy niepisowego

Fot. Cezary Aszkielowicz/AG Fot. Cezary Aszkielowicz/AG
Miało być „definitywne odsunięcie Kaczyńskich od władzy”, a w najlepszym razie zanosi się na remis ze wskazaniem. Jest marnie. Ale jeszcze nie beznadziejnie. Co zrobić, by potem nie żałować?

Miesiąc temu chciałem głosować na LiD. Ale się zniechęciłem, bo nie bardzo potrafiłem zrozumieć, czym LiD chce się ostatecznie różnić od PO. Gdybym chciał oddać głos na partię liberalną, to wybrałbym bliższą oryginału Platformę. Nie bardzo też wiadomo, czym LiD chce się różnić od SLD Millera. No i ten incydent Kwaśniewskiego w Kijowie.

Zacząłem więc zbliżać się do Platformy. Ale się nie doczekałem jasnej deklaracji, co PO myśli dziś o swoim romansie z PiS, co teraz sądzi o postulowanym przez siebie znoszeniu immunitetów i śmierci za Niceę, a zwłaszcza o głosowaniu za zamachem na media publiczne, absurdalną ustawą lustracyjną i powołaniem CBA. Gdybym chciał się opowiedzieć za autorytaryzmem i przeciw całemu światu, głosowałbym na Jarosława Kaczyńskiego, na ministra Ziobrę, na minister Fotygę albo na przewodniczącą Kruk, a nie na ich mniej wyraziste cienie. 

Mimo to struchlałem, kiedy moja własna żona oświadczyła w szerszym towarzystwie, że będzie głosowała na PSL,bo jej zdaniem Waldemar Pawlak to teraz najpoważniej zachowujący się partyjny przywódca. Niestety, trudno było nie przyznać jej racji. Zacząłem więc cieplej myśleć o ludowcach. Zwłaszcza że dwie siedzące z nami panie, które z ruchem ludowym łączy tyle co mnie z Al-Kaidą, zapowiedziały, że one też poprą PSL jako partię poważną, proeuropejską, promodernizacyjną, pragmatyczną i umiarkowaną, której listę w Warszawie otwiera na dodatek Łukasz Fołtyn - twórca Gadu-Gadu - milioner za własne pieniądze próbujący zbudować nową partię lewicy.

Już sobie tłumaczyłem, że ludowcy mają w końcu swoją piękną kartę z okresu przed‑­­ oraz bezpośrednio powojennego i nawet Władysław Bartoszewski choć nie chłop - jak ja - też w latach 40. związał się z PSL. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności zobaczyliśmy jednak z żoną, jak w TVN 24 Waldemar Pawlak zapowiadał, że zaraz po wyborach zaproponuje koalicję PO-PiS-PSL. Gdybym chciał rządów PiS, to bym głosował na PiS, a wiadomo, że każdy, kto wchodzi w koalicję z braćmi Kaczyńskimi, musi stać się ich ofiarą. Uznałem, że jeśli prezes Pawlak wciąż tego nie rozumie, to prawdopodobnie niczego nie rozumie. W każdym razie głosowanie na samobójcę też mi się nie uśmiecha, więc PSL niestety w moich oczach przegrał.

Dlatego tym razem milczę, gdy coraz więcej osób zadaje mi pytanie, na kogo będę głosował. Nie wiem! Pierwszy raz na niespełna trzy tygodnie przed wyborczą niedzielą nie wiem, na kogo głosować! I takich osób wokół mnie z dnia na dzień przybywa. A politycy robią, co potrafią, żeby nas w tym niezdecydowaniu i zamęcie umysłowym utrzymać.

Na przykład PiS, który na każdym kroku podkreśla, że troszczy się o interesy Polaków w zderzeniu z obcymi, zapewne doskonale rozumie, że frontalny atak na polskich „oligarchów" ułatwi zajęcie ich miejsca przez zagraniczne koncerny. Jeśli na przykład pod pretekstem zamieszania w aferę gruntową Centralne Biuro Antykorupcyjne zdoła pogrążyć Ryszarda Krauze, Prokom Software zostanie pewnie przejęty przez Microsoft lub któregoś z jego globalnych konkurentów; Bioton, który mocno namieszał na rynku insuliny, trafi w ręce jednej ze światowych spółek farmaceutycznych; złoża Petrolinvestu w Kazachstanie przejmie zaś któryś ze światowych koncernów petrochemicznych. Jeśli uda się krucjata przeciwko Solorzowi, jego miejsce na polskim rynku telewizyjnym szybko zajmie Murdoch; jeśli sukcesem zakończy się wojna rządu z „Gazetą Wyborczą" i Agorą, ich miejsce zajmie Axel Springer Verlag lub Passauer Neue Presse. Inaczej mówiąc, prowadzona pod przykrywką rozmaitych przypuszczeń wojna PiS z „polskimi bogaczami" zwykłemu człowiekowi korzyści raczej nie przyniesie nawet w krótkim okresie, natomiast w dłuższym okresie zaskarbi braciom Kaczyńskim dozgonną wdzięczność obcych konkurentów, niecierpliwie wyglądających potknięć wciąż jeszcze słabego kapitałowo polskiego biznesu.

W programie i działaniach każdej dużej partii można znaleźć masę takich oczywistych sprzeczności, ale PiS jest zapewne mistrzem świata w robieniu rzeczy odwrotnych, niż mówi. Reformy gospodarcze mające służyć biednym zawsze są tak prowadzone, by służyły przede wszystkim bogatym. Wymiar sprawiedliwości jest tak reformowany, by łatwiej było nim ręcznie sterować, a nie tak, by ograniczyć przestępczość, więc liczba najgroźniejszych przestępstw rośnie, mimo spadku bezrobocia oraz emigracji sporej części młodego pokolenia. Nierozwiązany kryzys w służbie zdrowia będzie prowadził do chaotycznej likwidacji placówek i spontanicznej prywatyzacji opieki medycznej. Rządowi nie przeszkadza, że prowadzona pod hasłem obrony godności Polski i Polaków polityka międzynarodowa („nie będzie Bartoszewski kłaniał się w pas") ośmiesza nas i staje się przedmiotem coraz powszechniejszych drwin od Waszyngtonu przez Lizbonę po Moskwę. Można by tak długo wyliczać jedną po drugiej dziedziny, w których PiS osiąga rezultaty dokładnie przeciwne do deklarowanych. Trudno by natomiast było znaleźć takie, w których jest inaczej.

Dzień po dniu opozycja mogłaby więc bez wielkiego trudu ujawniać czy obnażać nie tylko nieprawości, lecz także kłamstwa i absurdy tej władzy. Mogłyby one stać się lejtmotywami kolejnych tygodni kampanii pokazujących szkody, jakie rządy PiS przyniosły w niemal wszystkich dziedzinach. Ale się nie stają. I nie dlatego, że opozycja nie strzela do PiS z arsenału jego oczywistych kłamstw, niekompetencji, nadużyć. Strzela LiD i strzela Platforma i każdy, kto ma cokolwiek wspólnego z polityką, a nie należy do PiS. Strzelają nawet dość często i obficie, ale trafiają Panu Bogu w okno. Ich twarde pociski sporadycznie przebijają się do opinii publicznej.

Na pytanie, dlaczego tak się dzieje, można udzielić kilku odpowiedzi. Dwie są dość oczywiste. Po pierwsze, PiS zdobył media publiczne, które - zwłaszcza w dziedzinie informacji i publicystyki - kontrolują większość polskiego rynku radiowego i telewizyjnego. Od przeszło roku wyborcy otrzymują więc obraz świata, w którym na przekór faktom przestępczość maleje, sądy 24-godzinne działają wyśmienicie, korupcja zanika, mieszkania i autostrady rosną jak grzyby po deszczu, Polska jest coraz bardziej szanowana w świecie, a rząd, jak dobry ojciec, dba o zwykłych Polaków, zwłaszcza uboższych i słabszych. Po drugie, PiS zbudował wpływy w wielu mediach prywatnych. Częściowo uwodząc i obiecując, a częściowo strasząc, spacyfikował i uzależnił, i podporządkował sobie dużą część nadawców i wpływową grupę dziennikarzy.

Jednak nie tylko na kłamstwach powielanych przez media opiera się sukces PiS w tej kampanii wyborczej. Jego najważniejszym atutem coraz wyraźniej staje się manewrowość. Ta sama niezwykła zdolność do gwałtownych politycznych zwrotów, dzięki której niespełna dwa lata temu, posiadając poparcie zaledwie jednej czwartej wyborców, Jarosław Kaczyński zdobył 100 proc. władzy w Polsce. Gdy chodzi o manewry taktyczne - sprawność w oskrzydlaniu, zdolność do gwałtownej zmiany kierunku natarcia, rewizji sojuszy, użycia nowych broni i gwałtownego przerzucania sił na przeciwległy skraj frontu - Jarosław Kaczyński zdaje się być pozbawiony wszelkich ograniczeń. To daje mu zasadniczą przewagę nad konkurentami.

Jednej niedzieli premier oświadcza na przykład, że jego jedynym ewentualnym partnerem w przyszłej koalicji jest PO, by już następnej twierdzić, że nie chce mu się gadać z jej liderem, bo jest on tylko pomocnikiem postkomunistów, więc woli rozmawiać z szefem, czyli Aleksandrem Kwaśniewskim. Zanim Platforma zdąży ustosunkować się do tego zarzutu, premier doda jeszcze, że Tusk jest zwyczajnie nieutalentowany, a jego akolici dorzucą, że szef PO prowadzi swoją partię od klęski do klęski. Kiedy PO zarzuca premierowi, że umawiając się na debatę z Aleksandrem Kwaśniewskim wspiera lewą nogę, Kaczyński natychmiast domaga się od Tuska, by dał słowo honoru, że nigdy nie zawrze koalicji z LiD. Sam jednak takich zapewnień nie zamierza składać. Wicepremier Kwaśniewski albo Olejniczak byliby dla niego zapewne tak samo do przyjęcia jak wicepremier Giertych albo Lepper, gdyby tylko pozwoliło mu to zachować faktyczną władzę w Polsce lub choćby utrzymać dość władzy, żeby sobie i swoim pretorianom zapewnić bezkarność.

Nawet zresztą gdyby pod jakimś sytuacyjnym przymusem Jarosław Kaczyński złożył takie oświadczenie, i tak by go ono nijak nie wiązało. Podobnie jak nie wiązało go powtarzane dwa lata temu zapewnienie, że nie zostanie premierem, jeśli jego brat wygra wybory prezydenckie, albo że nie zwiąże się z Samoobroną. I podobnie również jak w żaden sposób nie krępują go odnoszące się do Jana Rokity słowa, że popełnił kiedyś czyn gorszy niż zbrodnia  („szafa Lesiaka") i powinien na zawsze zniknąć z polskiej polityki. Dziś Jan Rokita jest już dla PiS wybitnym politykiem i talentem, którego Polska nie powinna zgubić. Prawdopodobnie jest to nawet talent tak duży, że mógłby zostać kandydatem braci Kaczyńskich na premiera, gdyby znów pojawiła się szansa stworzenia wspólnego rządu z PO.

To jest kolejny pogląd, który najprawdopodobniej łączy lidera PiS z liderem Platformy. Bo Donald Tusk też się wciąż nad Rokitą rozpływa. Nie można więc wykluczyć, że jeśli PiS nieznacznie te wybory wygra, prezydent na wniosek premiera właśnie Janowi Rokicie powierzy misję formowania rządu. PO może się wówczas znaleźć w bardzo trudnej sytuacji. Bo Platformie i Donaldowi Tuskowi - osłabionemu po kolejnej przegranej - bardzo trudno by było nie poprzeć kandydatury Rokity, formalnie „premiera z Platformy".

Jarosław Kaczyński zapewne doskonale rozumie, że powstanie wówczas pytanie, czy PO zdoła jako partia przetrwać taką próbę i choćby już tylko z tego jednego powodu może kandydaturę Rokity wysunąć. Wie przecież, że Donald Tusk deklarujący, iż gotów jest zapomnieć o sprawie „dziadka z Wehrmachtu", żeby otworzyć drogę dla koalicji z PiS, jest dziś w swojej partii dość osamotniony. Po tym, co się stało przez ostatnie pół roku, nawet Jarosław Gowin zamykający teraz prawą flankę PO deklaruje, iż za POPiS już ręki nie podniesie. Przynajmniej dopóki w PiS są Jarosław Kaczyński oraz Zbigniew Ziobro. A PiS bez Kaczyńskiego i Ziobry trudno sobie wyobrazić.

Jeśli zatem PO uzyska choćby minimalnie gorszy wynik niż PiS i jeśli Jan Rokita przyjmie od braci Kaczyńskich tekę szefa rządu, Donald Tusk znajdzie się w śmiertelnie groźnej sytuacji. Nie dlatego jednak, że PO jest słaba. I nie dlatego, że sam Tusk nie nadaje się na lidera partii politycznej. Platforma jest mocną partią jak na europejskie warunki  i Donald Tusk jest dobrym przywódcą politycznym. Tyle że być może nie na te warunki, które bracia Kaczyńscy stworzyli na polskiej scenie politycznej.

Gdy ma się minimum honoru, uczciwości, szacunku dla siebie i dla innych, trudno jest stawić czoła politykowi, który nie czuje się związany żadnymi wartościami, poza jedną, jaką jest posiadanie władzy; który nie czuje się w żaden sposób skrępowany przez kryterium prawdy, przez własne poglądy ani nawet przez powtarzane publicznie obietnice; który za nic ma i gotów jest z byle powodu łamać nie tylko własne słowo, ale (jak pokazała sprawa obserwatorów  OBWE) także traktatowe zobowiązania międzynarodowe państwa; który gotów jest nawet zrobić polityczny użytek z chorych ambicji żony lidera konkurencyjnej partii... To jest dziś zasadniczy problem polskiej polityki.

Żaden lider partii politycznej liczą­cej się w Polsce po 1989 r. i żaden po­ważny polityk w żadnym europej­skim kraju nie oszukiwałby wyborców i innych polityków tak jawnie i bezwstydnie. A Jarosław Kaczyński nie ma zahamowań. Jest jak kolarz gotów sypać pineski pod koła konkurentów, jak piłkarz kopiący po kostkach, jak bokser bijący w tył głowy i poniżej pasa. W zderzeniu z człowiekiem bez zasad ludzie z zasadami raczej nie mają szans. Przynajmniej dopóki udają, że jest on takim samym graczem jak wszyscy pozostali.

Nieszczęście Donalda Tuska polega dziś m.in. na tym, że być może, mimo wszystko, nie widzi on alternatywy dla rządów POPiS. Jeśli tak jest w istocie, to premier ma rację, że nie chce z nim debatować. Po co tracić czas na rozmowy z kimś, kogo tak czy inaczej trzyma się na postronku. Ten postronek to jest szantaż moralny ustanawiający regułę, wedle której PiS może dzielić się władzą z każdym, z kim mu jest wygodnie, a PO może sprawować władzę tylko w koalicji z PiS i to pod rygorem utraty wydawanego przez braci Kaczyńskich świadectwa moralności.

To jednak nie znaczy, że rząd POPiS rzeczywiście powstanie. Bez względu bowiem na to, kto będzie miał więcej mandatów, trzeba będzie znów - jak przed dwoma laty - usiąść do stołu rokowań i podzielić ministerialne teki. Czy tym razem Jarosław Kaczyński (nieważne, wygra czy przegra) będzie gotów oddać Ministerstwo Sprawiedliwości, Spraw Wewnętrznych, Obrony, Spraw Zagranicznych, Krajową Radę, PAP, CBA, ABW, wywiad i kontrwywiad wojskowy? Nie sądzę, by był w tej sprawie bardziej niż poprzednio skłonny do kompromisu. Zwłaszcza jeżeli tekę premiera ofiaruje Rokicie - formalnie przecież człowiekowi PO. A czy Platforma będzie skłonna współtworzyć rząd, w którym kontrolę nad całym „ciągiem technologicznym" represji i propagandy zachowa Jarosław Kaczyński? Też bardzo wątpię, by - nauczona już przecież doświadczeniem Andrzeja Leppera - skłonna była pójść na takie ryzyko. Gdyby zaś na nie poszła, oznaczałoby to wkroczenie na drogę do samozagłady.

Jeżeli jednak w naszym Sejmie przewaga PiS nad PO okaże się istotna, to Jarosław Kaczyński będzie zapewne grał na wariant rozłamu w Platformie, czyli pół-PO-PiS z ewentualną dokładką małych partii, jeśli znajdą się w Sejmie. Do utrzymania inicjatywy potrzebne jest mu jednak choćby symboliczne zwycięstwo i podbudowa pracowicie tworzonej legendy „pogromców korupcji i korporacji".

Tym bardziej prawdopodobne jest, że zanim jeszcze wrzucimy głosy do urny, może nawet tuż przed głosowaniem, PiS zafunduje nam jakiś duży wybuch. Trudno przewidzieć, czy będzie to jakiś nowy bombiarz, jak przed ostatnimi wyborami prezydenckimi, huczne aresztowanie albo zarzuty (niemożliwe do szybkiej weryfikacji) wobec ważnej osoby, czy może jakieś nowe tropy wiodące do „oligarchów", Niemców albo agentów, ale z logiki sytuacji wynika, że coś takiego powinno się jeszcze zdarzyć. I jest prawdopodobne, że będzie to coś na tyle absurdalnego, by potem przez lata spędzone w opozycji Jarosław Kaczyński mógł wracać do tego jako do sprawy, której inni ukręcili łeb - jak wcześniej wracał na przykład do sprawy inwigilacji prawicy.

Sytuacja jest więc przewidywalna. To jednak nie znaczy, że nie trzeba przejmować się tymi wyborami. Walka jest tak wyrównana, że każdy głos może mieć znaczenie i - sądząc po sondażu zapowiadającym 60-procentową frekwencję - wyborcy po raz pierwszy od dawna zdają się mieć wrażenie, że wybory oznaczają rzeczywisty wybór. Bo tak jest w istocie.

Jeśli partie opozycyjne nieco bardziej wezmą się do roboty. Jeśli LiD dalej pójdzie tropem ostatniej niedzielnej konwencji, na której nie tylko Izabela Jaruga-Nowacka, Marek Borowski i Wojciech Olejniczak, ale też Aleksander Kwaśniewski dokonali wyraźnego zwrotu w stronę lewicowych korzeni. Jeśli także PO zdobędzie się na większy wyborczy wysiłek, bardziej wyraziście odetnie się od PiS, wróci do swoich korzeni liberalnych, czyli wolnościowych i praworządnościowych, ruszy z dobrą nowiną w Polskę, to może wyborcy jeszcze mocniej uwierzą, że w tych wyborach naprawdę chodzi o coś bardzo ważnego dla Polski. I oddadzą głosy na Polskę, jakiej większość z nas by chciała. PiS to przecież, najwyżej, jedna trzecia. Zatem głowy do góry. Nic jeszcze nie jest przegrane.



WIĘCEJ:

  • Wykształciuchy leniuchy: Rozmowa z dr. Markiem Skałą, od 17 lat prowadzącym szkolenia z motywacji, przywództwa, negocjacji i PR.
  • Wyborcy władzy: Aby głosować na PiS, nie trzeba entuzjastycznie popierać Jarosława Kaczyńskiego. Właściwie to można wręcz za PiS nie przepadać, ba, zgadzać się z opinią, że rządzi nieudolnie, dyktatorsko i nagina prawo. Kto zatem popiera PiS? I jakie widzi w PiS uroki, których nie potrafi dostrzec pozostałe 70 proc. Polaków?
  • Ten trzeci: Na razie o LiD stało się głośno głównie za sprawą rebelii Leszka Millera, który poszedł do Samoobrony i w Łodzi zmierzy się z Wojciechem Olejniczakiem. Wojna o miejsca na listach i o finanse zdominowała tę młodą koalicyjną konstrukcję. Ale pytań zasadniczych - kim jesteśmy i dokąd idziemy? - nie da się odłożyć.
  • Jak sprzedać ten garnek: PiS znów reorganizuje polityczny spektakl. Dostosowuje się do sytuacji, do oczekiwań wyborców i z całkiem nowymi aktorami wprowadza do użytku nowe techniki perswazji.  
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną