Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Dwie Polski

Donald Tusk dostał swoją zwycięską część Polski, ale mocne pozycje zachował też Jarosław Kaczyński. Teraz gra idzie o utrzymanie stanu posiadania. Jeśli prawdą jest, że PiS ma wyznawców, a PO tylko wyborców, przed Tuskiem stoi trudne zadanie. Ale do wykonania. Wiele wskazuje na to, że cywilizacyjny zegar działa na jego korzyść.

Kilka twardych liczb. W 2006 r. przy frekwencji wyborczej ledwie przekraczającej 40 proc. PiS przyszło do mety przed PO, a na obie partie głosowało łącznie 5,2 mln obywateli. Teraz prawie tyle głosów zebrało samo PiS silnie zdystansowane przez PO, którą wybrało 6,7 mln Polaków. Stało się tak oczywiście za sprawą wyższej niż dwa lata wcześniej frekwencji wyborczej. Na rynek wyborczy wyszło w sumie dodatkowo mniej więcej tylu dorosłych obywateli, ilu wcześniej poparło PiS, czyli ponad 3 mln. Ale nie poszli oni do partii Kaczyńskiego: w przytłaczającej większości zagłosowali na partię Tuska.

To było zdaje się największe rozczarowanie i najsilniejsza przyczyna klęski genialnych ponoć spin-doktorów PiS, którzy szli po wielkie zwycięstwo i prawie mieli je już w garści. Tyle tylko, że nie docenili wyborców. Otóż gdyby w wyborach 2007 r. frekwencja pozostawała na poziomie bliżej 40 proc., to pewne poparcie dla PiS jego wiernego elektoratu dałoby większość grubo sięgającą ponad połowę mandatów, gwarantującą pełną samodzielność w rządzeniu. Tak więc strategia w kampanii wyborczej PiS była błyskotliwa i perfekcyjna, a Bielan i Kamiński zamiast wyrzutów powinni otrzymać partyjny medal; ale tylko pod warunkiem, że frekwencja byłaby na poziomie 40–45 proc. Jej zwiększenie spowodowało, że cała koncepcja PiS, polegająca na precyzyjnym komunikacie (korupcja, oligarchowie, zabójcze szpitale) skierowanym do wybranych kilku milionów wyborców, poległa. Bo ten komunikat jednocześnie nie mógł, z założenia, trafić do ludzi spoza tej grupy; był zbyt prymitywny, jednostronny i Jarosław Kaczyński zapewne doskonale zdawał sobie z tego sprawę. On chciał przekonać wybranych, o resztę nie dbał.

Rezerwuary poparcia

Gdy wybory były już blisko, rozmiary porażki Jarosława Kaczyńskiego w telewizyjnej debacie z Donaldem Tuskiem stawały się aż nadto oczywiste, a afera z byłą posłanką PO złapaną na gorącym akcie korupcyjnym przemieniała się w dokuczliwą kompromitację obozu rządzącego, założenie, że ponownie uda się opanować większość przy pomocy swojej mniejszości, stawało się coraz bardziej wątpliwe. Do sztabu PiS zaczęło docierać, że ewentualny przyrost frekwencji zwiększy szanse skazanej niby na porażkę PO.

Rezerwuar poparcia był po stronie Tuska, im frekwencja większa, tym mogło być ono coraz większe. Jak się okazało, już wejście na poziom 50 proc. zmieniło zasadniczo proporcje sił. Nic dziwnego, że spanikowany dziennikarz „Rzeczpospolitej” Dominik Zdort napisał kuriozalny tekst, w którym zachęcał Polaków do absencji wyborczej. Bo im bliżej 40 proc., tym lepiej dla PiS, czego oczywiście nie napisał.

Donald Tusk jako lider największej partii opozycyjnej potrafił znakomicie stanąć na czele tej zohydzanej w pisowskiej propagandzie większości, zbierając dzięki temu w momencie wyborów także te głosy, które w innych warunkach – takich bardziej „normalnych”, a nie plebiscytowych – na pewno zostałyby rozrzucone między różne formacje. Dlatego też PO była największym beneficjantem przyrostu frekwencji wyborczej.

Zebrała zdecydowanie więcej głosów niż PiS wśród ludzi wykształconych: im wykształcenie wyższe, tym odsetek poparcia dla PO większy. Skupiska polskiej inteligencji (takie jak choćby warszawski Ursynów) od Kaczyńskiego odwróciły się całkowicie. Wolą być nadal – jak widać – tymi wyszydzanymi łże-elitami i salonami, niż zapisywać się do Polski Rydzyka, Gosiewskiego i Brudzińskiego. Choć po prawdzie, trzeba by przejść się po tym Ursynowie, by zobaczyć, że w tamtejszych blokach mieszkają w znakomitej większości ludzie nie najbogatsi, którym daleko do jakiejkolwiek elitarności, snobizmu czy innej oligarchii.

Smarkateria z komórkami

PiS przegrał także sromotnie bitwę o młodych, również o tych dojrzalszych, w przedziale wieku między 24 a 39 rokiem życia, czyli o tych, którzy w naturalnym procesie zmiany pokoleniowej w największym stopniu przejmują ciężar i odpowiedzialność za przyszłość Polski. Słabą więc pociechą dla PiS może być fakt, że wśród obywateli powyżej 60 roku życia Kaczyński jest lepiej przyjmowany niż Tusk.

Można powiedzieć, że PiS tak silnie miłujący politykę historyczną paradoksalnie staje się polityczną ofiarą historii, partią przeszłości. Bo takie jest odwieczne prawo ludzkości, siła sprawcza przesuwa się od starych do młodych. Doprowadziło to wręcz do swego rodzaju napaści na młodych ludzi ze strony sfrustrowanych zwolenników PiS. Na forach internetowych zaroiło się od wpisów w rodzaju: „pijani nastolatkowie wracający z dyskotek zagłosowali tak, jak im kazała TVN”, albo apele: „należy podnieść granicę wieku uprawniającego do udziału w wyborach do 21 lat, nie dać się tyranii dzieci”. To chyba pierwszy w ostatnich latach tak wyraźny polityczny atak na młodzież, którą dotąd politycy raczej – przynajmniej w deklaracjach – hołubili. Teraz się mówi o pajdokracji, pokoleniowym konflikcie, otumanionej smarkaterii, która nic nie rozumie, chce chować babci dowód, a wybory traktuje jak zabawę, występując przeciw patriotycznie nastawionym rodzicom i dziadkom. To „wykształciuchy i studenteria, głównie do 24 roku życia, czyli zielona, bez żadnych doświadczeń politycznych i beż żadnych wyraźnych punktów odniesienia, pędzona instynktem stadnym, generowanym różnymi komunikatorami Gadu-gadu, sms-ami, komunikatami e-mail...” – pisze jeden z internautów. Oczywiście, gdyby ci sami młodzi zagłosowali na PiS, byliby ze łzami wzruszenia opisywani jako wspaniała, uświadomiona, patriotyczna młodzież, godni spadkobiercy Szarych Szeregów.

Miasta poszły, wieś olała

Dużą karierę zrobiło też określenie jednej z posłanek PiS, która wyraziła się o wielkomiejskich wyborcach per „warszawska hołota”. Bo PiS przegrało również w miastach. I znowu, tendencja przyrostu strat po stronie PiS jest charakterystyczna: im miasto większe, tym straty też. Z wyjątkiem Lublina wszędzie wielkie aglomeracje były przeciwko Kaczyńskim. A przecież – znowu jakieś fatum historii, która zmierza ku przyszłości – ludzi w miastach z każdym rokiem przybywa i będzie przybywać, a jak oni już się tam znajdą, to jakoś tak się dzieje, że uodparniają się na wdzięki pani Szczypińskiej i kolegów. Nie rokuje to dobrze Braciom Bliźniakom na przyszłość. Stali się bowiem zakładnikami swojego elektoratu, dzięki któremu odnieśli tak wiele sukcesów, a który ma wiele cech socjologicznych i kulturowych – co tu dużo mówić – anachronicznych, nienowoczesnych i nieprzyszłościowych.

Im bardziej Jarosław Kaczyński będzie te cechy eksponował, pobudzał i politycznie eksploatował, nawet jeśli jeszcze coś tam na tym ugra, tym bardziej będzie się skazywał na wyniszczającą wojnę z Młodą Polską, która nadchodzi i nadejdzie prędzej czy później. W słowach działaczy PiS można wyczuć, że duże miasta jako siedliska „kosmopolitycznych elit” są dla nich naturalnym zagrożeniem. Przytaczane przez media rozmówki prowadzone przez działaczy PiS w noc wyborczą nie pozostawiają tu złudzeń: „poszły wielkie miasta, to koniec”, „wieś nas olała, już po nas”. Widać w tym pełną świadomość, kto popiera PiS, a kto nie. Politycy tej partii całkowicie się na to zgadzają i już po frekwencji wiedzą, kiedy przegrali. Sami przyjęli anachroniczny cywilizacyjnie model swojego elektoratu, mając nadzieję, że wystarczy jeszcze na długie rządzenie. Rzeczywiście, wystawili bardzo liczne hufce, dotąd zwycięskie, ale natrafili nagle na liczniejszą armię. Może się zdarzyć jeszcze recydywa PiS, ale długofalowe trendy społeczne są dla tej partii zabójcze.

PiS może jeszcze liczyć na to, że i ostatnie wybory odtworzyły tradycyjny podział na dwie Polski, z wyraźnym oddzieleniem województw wschodnich i południowych, w których trzyma się i zwycięża stara historia. To tu, zwłaszcza na wsi (i oczywiście w Lublinie), nadal wartości rodzinne, tradycje patriotyczne, żywy katolicyzm dają wsparcie partiom, które do nich się odwołują. I nie bez przyczyny Jarosław Kaczyński w swojej obwoźnej kampanii zawsze znajdował czas na zjedzenie rosołu z kolejnym Kołem Gospodyń Wiejskich. Rzecz w tym, że te sympatycznie brzmiące cechy – patriotyzm, zakorzenienie, tradycja, swojskość – paradoksalnie dają polityczną pożywkę partiom bazującym na resentymentach, podziałach, wykluczeniach. Miła swojskość przerobiona politycznie i ideologicznie zamienia się w zaścianek; patriotyzm w agresywną politykę historyczną; tradycja w prymitywną grę stereotypami; a zakorzenienie w ksenofobię.

Dwa księstwa

Sfera wpływów PiS jest w tej Polsce silna, choć da się zauważyć pewien proces korozyjny, który powinien partyjnym strategom spędzać sen z oczu. Przewagi nad PO nie są „na wschodzie” tak silne, jak choćby przewagi tejże PO nad PiS w tej drugiej Polsce, zachodniej i centralnej, a już zwłaszcza na Śląsku. Widać dobitnie, jak na wschodzie i na południu narastają od dołu, jak drożdże, wpływy przeciwników PiS, jak przewaga maleje, jak młodzi, wykształceni i miastowi będą zmieniać krajobraz społeczny, a co za tym idzie, także polityczny.

A też wieś, okazuje się, do wyborów nie poszła gremialnie i zawiodła oczekiwania Jarosława Kaczyńskiego. PiS wygrał na wsi z PO i z PSL, ale konkurenci uzyskali wcale dobre rezultaty. Nie ma w tej chwili na polskiej wsi jakiegoś kapitału frustracji i gniewu, którym można by się łatwo politycznie posłużyć, tu także Europa zaczyna docierać. Niemniej dwie Polski istnieją nadal i nadal głosują inaczej. Wystarczy zresztą porównać mapy wpływów politycznych z wyborów 2007 r. z tymi z wyborów parlamentarnych i prezydenckich z 2005 r., a także referendum w sprawie akcesu do UE (patrz mapki). Można z dużym prawdopodobieństwem założyć, że jeśli będzie przeprowadzone referendum w sprawie wspólnej waluty euro, granice „tak” i „nie” rozłożą się podobnie.

Podobieństwa schodzą wręcz na poziom gmin. Z jedną ważną różnicą: PO zdobyła teraz przewagę w województwach centralnych, które zawsze – także we wszystkich poprzednich wyborach – wahały się i przechylały raz bardziej na lewo, raz bardziej na prawo. Dzisiaj wychyliły się na rzecz PO. Ale i tak zdecydowała frekwencja. Księstwa Platformy i PiS zajmują powierzchniowo podobne terytoria, lecz to na terenach zachodnich i w dużych aglomeracjach ludzie znacznie liczniej poszli do wyborów; mobilizacja ogłoszona przez Platformę udała się bardziej. Widać też pewne szczegóły, czyli jak pod względem frekwencji promieniują miasta na przylegające tereny, na 50–80 km od ich centrów utrzymuje się wyborcza mobilizacja, aby potem gwałtownie zgasnąć. Niemniej ten wpływ centrów na peryferia będzie rósł, bo takie są reguły urbanizacji i cywilizacji.

Jak potwierdzają socjologowie, duży wpływ na unowocześnianie infrastruktury, a co za tym idzie – mentalności, mają duże trakty komunikacyjne, wokół których region się od razu silniej rozwija. Coraz większe połacie kraju wchodzą w strefę półwsi, półmiasta, ludność miejscowa jest zasilana przez mieszkańców pobliskich miast, którzy przynoszą tam inne trendy i styl życia, inne poglądy. To wszystko musi wpływać na strukturę polityczną kraju. – Korzenie dzisiejszego politycznego zróżnicowania sięgają jeszcze XIX w. – mówi prof. Jacek Raciborski – ale w tych podziałach nie ma niczego groźnego, dramatycznego. Są oznaki zamazywania różnic, co związane jest z rozwojem niektórych regionów.

W 2005 r. komentatorzy niezadowoleni z przegranej PiS na zachodzie Polski pisali różne smakowite rzeczy, a Zdzisław Krasnodębski nawet stwierdził, że tam nie zakończyły się widocznie jeszcze procesy narodotwórcze, że po prostu Polacy są tam niedokończeni. W 2007 r. okazało się jednak, że coraz więcej Polaków nie chce, żeby byli dokańczani przez Jarosława Kaczyńskiego. Chcą być Polakami po swojemu.

Powstaje zasadnicze pytanie, na ile elektoraty Platformy i PiS są stałe, dookreślone, na ile są to wrogie, nie mające punktów stycznych plemiona? Zapewne wyborcy Kaczyńskiego to grupa bardziej określona i zwarta – to niejako „wojsko zawodowe”, które zdanie zmienia powoli, inercja poglądów jest znaczna. To stara Polska, dawna Kongresówka i Galicja, gdzie ludzie mieszkają w tych samych domach od pokoleń. Druga Polska, ta, która głosowała na Platformę, jest bardziej niestała, to „pospolite ruszenie”, raz poprze Kwaśniewskiego, innym razem Tuska, ale raczej nie poprze kogoś takiego jak Jarosław Kaczyński. To nie ten typ, nie ten przekaz i kultura. Ale socjolog prof. Jacek Wasilewski przestrzega, aby podziału nie absolutyzować, bo często różnice poparcia na ziemiach przypisywanych tylko jednej stronie konfliktu wynoszą tylko kilka procent.

Pojednanie będzie trudne

Te podziały są może wyraziste, lecz nie nieprzekraczalne. Jest wiele punktów wspólnych. Prof. Jacek Wódz twierdzi, że nieprzekraczalna bariera istnieje tylko pomiędzy elektoratami PO i „rydzykową” częścią elektoratu PiS. – Ponadto istnieje przepaść pomiędzy wyborcami PO a ludźmi silnie związanymi z tradycją. Dla tych wyborców to, że nie zna się Europy, języków, to dobrze, bo znaczy, że nie dano się uwieść, przerobić na kosmopolitów. Tego podziału na dwie Polski nie było, dopóki nie stworzyli i podgrzali go Kaczyńscy, sądzi prof. Jacek Kurczewski. – To ci, którzy głosowali na PiS, wierzą, że są dwie Polski, a wyborcy PO o tym usłyszeli i głosowali przeciwko tej części społeczeństwa, której się przestraszyli. Partia przegrana będzie podtrzymywać ostrość podziału, bo to się jej opłaca, ale zwycięzca może sobie pozwolić na rozluźnienie ideowe, by zjednywać nowych wyborców.

Prof. Andrzej Rychard widzi podział w odbiorze retoryki PiS: – Na Platformę zagłosowali ludzie, którzy nie chcą, by im przeszkadzać, a na PiS ci, którzy oczekują, by im pomagać. Rychard za to radzi nie przeceniać podziału na Polskę liberalną i solidarną: – To bardziej podział w świadomości społecznej niż w strukturze społeczeństwa. Badania prof. Domańskiego wykazały, że blisko 40 proc. dzisiejszych przedsiębiorców to ludzie, którzy przed transformacją ustrojową byli robotnikami. Sam prof. Henryk Domański uważa, że wspólną cechą elektoratów PiS i PO są wartości konserwatywno-prawicowo-centrowe. Ale o zasypywaniu podziałów trudno na razie myśleć. – Tylko w 1981 r. mieliśmy prawdziwe pojednanie między robotnikami a inteligencją, kiedy wspólny był gniew przeciwko tamtej władzy. Na dłuższą metę to niemożliwe, choć Platformie w jakimś sensie udało się tego ostatnio epizodycznie dokonać. To na pewno nie będzie trwałe.

Elektorat czysty ideologicznie

Dwa lata temu, charakteryzując te dwie Polski, pisaliśmy o ciekawych, nieoczywistych różnicach między tymi krainami. Okazuje się, że Polski PiS i Platformy nie różnią się znacząco pod względem zamożności czy liczby samochodów w rodzinie. Ale już pieniądze są inaczej wydawane. Na zachodzie kraju ludzie chętniej kupują kuchenki mikrofalowe, zmywarki do naczyń, zestawy hi-fi, telewizję satelitarną, odtwarzacze wideo. W Polsce Tuska, w porównaniu z Polską Kaczyńskiego, jest wyraźnie mniejsza religijność, później zawierane są związki małżeńskie, mniejsza jest dzietność kobiet, więcej dzieci chodzi do żłobków i przedszkoli, większa jest zawodowa mobilność, ale też wyższa jest przestępczość. Są to cechy (pozytywne i negatywne) społeczeństwa mniej tradycyjnego, bardziej otwartego na nowinki cywilizacyjne, obyczajowe, także polityczne. Tu jest rezerwuar dla polityków liberalnych, dalekich od prawicowej ortodoksji, pokazujących nowe wizje. Tu łatwiej zaistnieć niż w Polsce Kaczyńskich, gdzie dociera przekaz taki, jaki po licznych badaniach opinii wypracował PiS.

Stałość polityczno-terytorialnego podziału kraju, ujawniająca się w kolejnych aktach wyborczych, może sugerować, że niewiele się tu zmienia. Ale zmieniają się proporcje. Już widać, że z Polską Kaczyńskiego da się wygrać przy dużej mobilizacji, że rezerwy „starej Polski” nie są niewyczerpane. Czy podział jest już ustalony, a wyborcy PO i PiS za cztery lata (lub krócej) odtworzą się w dzisiejszej postaci? Nie ma takiej pewności. Zapewne PiS pozostając w twardej opozycji (anty-PO) utrzyma więź ze swoim elektoratem i za jakiś czas będzie mógł ponownie zmobilizować te 5 mln ludzi. Ten elektorat jest teraz nawet „czystszy” ideologicznie od tego sprzed dwóch lat. Jak pokazują badania PBS DGA, na miejsce blisko pół miliona wyborców PiS z 2005 r., którzy jako niepewny element zdradzili partię i teraz poparli PO, przyszło blisko 800 tys. dawnych sympatyków LPR i Samoobrony. Zatem teraz komunikat do wyborców może być jeszcze prostszy.

Platforma ma trudniejsze zadanie: zebrała aż 2,5 mln nowych, nie do końca rozpoznanych wyborców. Siła propagandy nastawionej na hasło „anty-PiS” osłabnie z prostego powodu: braku PiS przy władzy. Partia Kaczyńskiego nadal może straszyć, stosować moralne szantaże, słowem, przypominać o sobie, ale siła negatywnego rażenia będzie spadała. Tak więc wyborcy „nie-PiS” będą potrzebowali innych impulsów, nawet nie dlatego, że w kolejnych wyborach mogą zagłosować na PiS, ale dlatego, że mogą na nie nie pójść, zaś – jak widzieliśmy – wynik wyborów zależy od mobilizacji w obu politycznych księstwach. Ciężar atrakcyjności zatem przesunie się z Platformy jako „nie-PiS” na Platformę po prostu. Ale wciąż sytuacja jest niestabilna, ostrzega prof. Radosław Markowski. – Zobaczymy, jak duża jest nadwyżka inflacyjna w obu głównych partiach; oceniam, że w PO to około 10 proc., a w PiS od 5 do 10 proc.

Są jednak sygnały, że PO utrwali swoje zwycięstwo. Platforma ruszyła w sondażach do przodu nie tylko dlatego, że Tusk wygrał z Kaczyńskim debatę, choć miała ona ogromne znaczenie. Równie ważne jest także to, że szef PO od tego momentu zmienił retorykę, zaczął mówić o „nowej nadziei”, o „cudzie gospodarczym”, o miłości i pojednaniu. Wydaje się, że właśnie odejście od ponurego monotonnego antypisowskiego przekazu dodało energii jego kampanii. Wiele wskazuje na to, że spora część wyborców PO poszła głosować, ponieważ, o dziwo, spodobała im się sama Platforma, oczywiście na tle PiS, ale jednak. To jest już pewien kapitał.

Analiza socjologiczna powinna zatem podpowiadać Platformie następującą strategię: nie ma co wprost walczyć o przejęcie elektoratu PiS, bo to jałowa taktyka, najwyżej można czekać na naturalne przemiany cywilizacyjno-demograficzne i ziemie PiS krok po kroku odzyskiwać. Widać zresztą, że można w cuglach wygrać w Polsce wybory bez tego elektoratu, że upadł mit o ścianie wschodniej jako maszynce do wygrywania wyborów.

Jeśli Tusk zacznie walczyć o wyborców PiS, będzie chciał się przypodobać tym, którzy i tak go zawsze skreślą, zacznie się przejmować tym, co mówi Kaczyński, czy aby jest wystarczająco dobrym patriotą i wyznawcą IV RP i czy gorliwie jak na wymagania PiS walczy z korupcją – już będzie w rękach Jarosława Kaczyńskiego. Straci swoje hufce. Najprostsza i w sumie najlepsza strategia to realizować własną wizję państwa. Tę, którą świadomie, intuicyjnie lub tylko na przekór poparło dwie trzecie wyborców. Czas pracuje na korzyść PO.

Mariusz Janicki, Wiesław Władyka
współpraca Agnieszka Zagner

Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną