Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Spowiadałem się trzy minuty

Fot. Archiwum Mirosława Garlickiego Fot. Archiwum Mirosława Garlickiego
Rozmowa z Mirosławem Garlickim, transplantologiem.

Barbara Pietkiewicz: – Najstraszniejsza chwila w pana życiu, doktorze Mirosławie G.?

Mirosław Garlicki: – Aresztowanie. Straszliwy szok. Przygotowywałem się właśnie do kilku operacji. Widziała pani: na oczach pacjentów, personelu, w kajdankach.

I co z tymi, których miał pan operować?

Zostali wypisani. Jedna z tych osób nigdzie nie została zakwalifikowana do operacji. Nie wiem, co się stało z innymi.

Prof. Wiesław Jędrzejczak nie zawahał się powiedzieć, że mordercami są ludzie odpowiedzialni za pacjentów, którzy nie doczekali.

Skutkiem ubocznym mojej sprawy jest załamanie transplantologii. Ktoś z decydentów powinien wtedy o tym pomyśleć!

Można to naprawić?

Pomagają bardzo apele biskupów, ale trzeba doprowadzić do końca moją sprawę, a także białostocką – tę o handel organami. Tam również były przesłuchania, bo ostatnie serce do przeszczepu dostałem właśnie z Białegostoku.

I co z tego?

Sprawdzono, czy nie brałem udziału w handlu organami.

A najszczęśliwszy moment w tych minionych miesiącach to pewnie ogłoszenie wyników wyborów parlamentarnych. Bał się pan ich?

Przed wyborami dzwonili do rodziców moi pacjenci z Podkarpacia i mówili: nasza wieś będzie głosować na PO. Sklepowa chce na PiS, ale ją przekonamy.

Prezydent powiedział, że kogoś takiego jak pan nie można zaliczyć do inteligencji.

Kiedy pan prezydent to mówił, wśród osób w jego pobliżu stał wysoki urzędnik państwowy prof. S., któremu uratowałem życie w beznadziejnym stadium choroby i który napisał do mnie list z podziękowaniem.

Więc kiedy był ten najszczęśliwszy moment?

Kiedy dzięki odwadze sędziego, który nie uznał dowodów o morderstwo za wiarygodne, wyszedłem z więzienia. Wiem już, że prócz utraty zdrowia więzienie jest doświadczeniem w życiu najstraszniejszym. I nie do wymazania do końca życia.

Myślałam, że pański zawód hartuje.

Na sali operacyjnej zawsze jest nadzieja. Bez niej zabieg nie miałby sensu. A ja w CBA, w prokuraturze wciąż słyszałem: 25 lat albo dożywocie.

Odwiedzałam kryminały nie raz, nie dwa. Wiem, że tam czasem pomocna jest wiara.

Na Wielkanoc zażądałem pójścia na mszę i do spowiedzi. Jako więzień niebezpieczny poszedłem w pojedynkę. Była to najkrótsza spowiedź w moim życiu. Trwała trzy minuty. Wszystko będzie dobrze – powiedział spowiednik – wszystko wiem i rozumiem.

Znam takich, których po wyjściu z kryminału powinno się skierować prosto na kurację w szpitalu psychiatrycznym.

Tak, rozumiem to doskonale. Jedna z pacjentek, której radziłem w liście, gdzie ma się zgłosić na konsultację, przekazała mi od lekarza pozdrowienia i to, że on powiedział: na miejscu G. palnąłbym sobie w łeb.

No, były powody: Mengele, doktor śmierć.

Nie sądziłem, że ja, potwór z tabloidów, niebezpieczny dla społeczeństwa, otrzymam aż takie wsparcie od moich pacjentów. Dostaję setki listów. To daje nadzieję i siłę. Bez tego bym sobie chyba nie poradził.

Po nagraniach dostarczonych do telewizji przez ministra Ziobrę też?

Też. Pacjenci przecież wiedzą, jaki jestem naprawdę.

Ale widzieliśmy to, cośmy widzieli.

Nigdy nie uzależniałem leczenia od tego, czy ktoś mi daje prezent, czy zapłaci. W przypadku przeszczepów mieliśmy więcej dawców niż biorców. W naszej klinice nie było żadnej kolejki. Owszem, zdarzały się sytuacje, kiedy niespodziewanie znajdowałem prezenty, w które wetknięte były jakieś pieniądze. Ale nigdy ich nie żądałem ani nie oczekiwałem. Nie jestem łapownikiem.

Czy ludzie chcą, żeby ich pan jeszcze leczył, starają się jakoś dostać do pana?

Niektórych pacjentów prowadzę po operacji od lat. Czują się niepewnie bez kontaktu ze mną. Jestem też proszony o konsultacje w trudnych przypadkach, których nie operowałem.

Nie może ich pan gdzieś przyjąć? W mieszkaniu, w jakimś gabinecie?

Nie mogę, bo wielu z nich jest świadkami w sprawie. A pod groźbą aresztu mam zakaz kontaktu ze świadkami.

A ta dziewczyna ze Śląska, która (rozmawiałam z nią telefonicznie) czeka na operację, jeszcze żyje?

Żyje. Prosiłem kolegów z Zabrza, żeby jeszcze raz przyjęto ją do kliniki i podjęto decyzję.

Ona liczy na pana, wierzy, że pan ją uratuje, niech pan ją zoperuje.

Nie mam zakazu operowania, ale nie dostałem żadnej propozycji pracy.

Nie znajdzie się w Polsce żaden dyrektor szpitala, który odważyłby się pana zatrudnić?

Ciąży na mnie wciąż zarzut morderstwa. W mojej sprawie było jednak więcej odważnych niż bojaźliwych. Jeden z profesorów kardiochirurgów odmówił napisania niekorzystnej dla mnie opinii zawodowej. Otrzymałem wsparcie z izb lekarskich.

Klub kardiochirurgów wydał, jak słyszałam, odezwę w pana obronie.

Prosiłem o kopię odezwy, ale nie ma jej ani sąd, ani prokuratura.

Ten klub ma chyba jakiegoś szefa z komputerem. Tam też nie ma?

To, oczywiście, może nie mieć związku z ulotnieniem się odezwy, ale okazuje się, że szef był w tajnej grupie doradców, znakomitych kardiochirurgów, profesorów medycyny, którzy mieli doradzać prokuratorom w mojej sprawie.

Jako biegli?

Powołanie biegłych byłoby zgodne z prawem. To był zespół nieformalny.

Kto go powołał?

Teraz nikt się do tego nie przyznaje.

To skąd wiadomo, że istniał?

Prof. Roland Hetzer z Niemieckiego Instytutu Serca, któremu przesłano kopię operacji zakończonej zgonem, między innymi tej, w której miałem zamordować pacjenta, odniósł się w swej ekspertyzie także do uwag grupy doradców i tak wydało się, że ona istniała, o co doradcy mają podobno żal. W środowisku lekarskim wywołało to podobno konsternację.

Profesor uznał, że operacje były przeprowadzone fachowo i że pan pacjentów nie wymordował. Prasa podała też informację, że ekspertyza i tłumaczenie kilku tysięcy stron posłanych profesorowi kosztowało 185 tys. zł.

To i tak kropla w morzu kosztów, które pociągnęła moja sprawa. Przesłuchano setki moich pacjentów i ich rodziny w całej Polsce. Przeszukano mieszkania niektórych z nich. Przesłuchano lekarzy, którzy kierowali do mnie swoich pacjentów na operacje.

Armia ludzi musiała to robić.

Telefonowano do rodzin i pytano, czy daliście łapówkę? Nie – odpowiadała rodzina. To może trzeba było dać? A może i trzeba i wtedy pacjent by nie umarł – zgadzali się krewni.

Nienawidzi pan Zbigniewa Ziobry?

Ocenę tej postaci pozostawiam Rzeczpospolitej.

Pana nauczyciel prof. Dziatkowiak na pytanie dyrektora szpitala MSWiA, czy ma pana zatrudnić, odpowiedział: jeśli pan ma zamiar wyjść za mąż za Garlickiego, to nie radzę, ale jeśli chce pan mieć dobrego kardiochirurga, to jak najbardziej.

W ciągu sześciu lat, kiedy pracowałem w MSWiA, powstał profesjonalny zespół kardiochirurgów, anestezjologów i pielęgniarek. Miał powstać drugi w Akademii Medycznej. Mieli się u nas szkolić kardiochirurdzy m.in. z Chin i Ukrainy w związku z wielkimi imprezami sportowymi. Złożyłem habilitację. Tyle planów.

Wróciłby pan do tego szpitala, gdyby to było możliwe?

Czytając akta przekonałem się, że większość personelu doceniła mimo wszystko ogromną pracę, którą zrobiliśmy. Ale sądzę, że nie należy wchodzić dwa razy do tej samej rzeki.

Ale był pan zamordystą, wprowadził na oddziale pruski dryl.

Wprowadziłem standardy sanitarne takie, jakie są w Europie. Gdybym miał skierować chorego na operację, posłałbym go tam, gdzie panuje pruski dryl, bo on jest bezpieczny dla chorego.

Ale chamski pan podobno był.

Cytowałem prof. Dziatkowiaka, który mówił niektórym chirurgom: powinniście, kolego, przenieść się na balneonologię. Nie każdy musi operować, jeśli się do tego średnio nadaje. Ale za to może być świetnym kardiologiem. Tak mówiłem u siebie na oddziale.

I mobbing pan uprawiał, zrywał pan lekarzy w nocy, kazał przyjeżdżać, choć to mogła być np. niedziela i oni nie mieli takiego obowiązku, bo nie byli na dyżurze.

Wprowadziłem zasadę, że jeśli trzeba coś poprawić, ma to zrobić ten sam chirurg, który operował, a ja jestem do jego dyspozycji.

Znęcał się pan nad żoną.

Nie znęcałem się. Jakim prawem w śledztwie moje życie prywatne połączono z pracą zawodową?

Żądał pan usług seksualnych od córki pacjenta.

Prokuratura będzie musiała obronić zarzuty przed sądem. Czytałem zeznania tej osoby i jestem spokojny. Ten zarzut jest absurdalny i typowy: za wszelką cenę pogrążyć. Ten zarzut ma charakter medialny.

Brak panu operowania?

Bardzo. To moje życie.

Prof. Dziatkowiak powiedział mi, że pan chciałby wyjechać na parę lat za granicę. Jeśli sąd pozwoli. Chciałby pan?

Nie mogę wyjechać na długo. Źle znoszę pobyt za granicą. Choć myślę, że nie miałbym kłopotów z zatrudnieniem. Nie ma nas znów, kardiochirurgów, aż tak wielu. Tam jest zresztą na ogół specjalizacja. Jedni robią tylko zastawki, inni – bypassy. W szkole Dziatkowiaka była zasada, że trzeba operować wszystko.

Politycy PiS zarzucali dziennikarzom, że robią z pana bohatera. Robię z pana bohatera?

To Ziobro i Religa zrobili ze mnie bohatera, niestety.

rozmawiała Barbara Pietkiewicz

Polityka 51.2007 (2634) z dnia 22.12.2007; Ludzie; s. 138
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną