Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Twierdza Polska

Kliknij, by powiększyć. Kliknij, by powiększyć.
Wyzwanie jest poważne: od 1 stycznia nasza granica wschodnia, północna z Rosją i granica morska staną się także granicami strefy Schengen.

Układ z Schengen to porozumienie państw Unii z 1985 r. o utworzeniu europejskiej strefy, w obrębie której, dla ułatwienia podróżowania, zrezygnowano z kontroli paszportowych na wspólnych granicach wewnętrznych. Kodeks graniczny Schengen ustanawia natomiast jednolite zasady kontroli na granicach zewnętrznych i polityki wizowej. Z chwilą przyjęcia Polski do strefy Schengen także my będziemy mogli wewnątrz Unii podróżować bez kontroli paszportów i przekraczać granice w każdym miejscu, nie tylko na wyznaczonych przejściach. Spadnie na nas natomiast obowiązek ściślejszej współpracy w dziedzinie polityki imigracyjnej i bezpieczeństwa.

Do strefy Schengen należą dziś niemal wszystkie państwa starej Unii, z wyjątkiem Wielkiej Brytanii i Irlandii, oraz Norwegia i Islandia, które nie są członkami UE.

Zaledwie kilka dni przed samorozwiązaniem rzutem na taśmę Sejm uchwalił ustawę o Systemie Informacyjnym Schengen i Systemie Informacji Wizowej, która dostosowuje nasze przepisy do układu Schengen. Bez niej wejście do strefy byłoby niemożliwe.

Sprawdzenie szczelności granic przez ekspertów unijnych odbyło się już dwukrotnie. Spodziewamy się, że ocena będzie pozytywna – mówi płk Andrzej Adamczyk, zastępca dyrektora Zarządu Granicznego Komendy Głównej Straży Granicznej. Czeka nas jeszcze finałowy test.

Wprawdzie ogólnoeuropejski System Informatyczny Schengen drugiej generacji, SIS II – superszczegółowa baza informacji o osobach, pojazdach, dokumentach i przekroczeniach granic na terenie Wspólnoty, a nawet o cechach biometrycznych – nie jest nadal gotowy i nie ruszy z chwilą poszerzenia strefy Schengen, ale nowi jej członkowie będą korzystać z systemu zmodyfikowanego. Końcówki systemu SIS znajdują się już na wszystkich przejściach granicznych i w naszych placówkach konsularnych.

Wizy za dewizy

Prawdziwa rewolucja trwa w systemie wizowym. Z chwilą wejścia do strefy Schengen obywatele państw spoza strefy, posiadający wizę uprawniającą do pobytu w Polsce, będą mogli faktycznie swobodnie podróżować po obszarze Schengen, od Bugu po Atlantyk, i przebywać tam przez trzy miesiące. To właściwie koniec naszej, budowanej przez lata, liberalnej polityki wobec sąsiadów ze Wschodu, Ukrainy, obwodu kaliningradzkiego, ale także Chin, Indii, Bałkanów Zachodnich, którzy otrzymywali wizy bezpłatne. A nawet wobec Białorusinów, którzy płacili za polską wizę, ale niewiele (Białoruś nie podpisała z Polską umowy o readmisji). W polskich konsulatach procedury były prostsze, a czas oczekiwania na wizę krótszy niż u Niemców czy Francuzów, gdzie na upragnioną nalepkę czekało się zwykle ponad miesiąc.

Bruksela od dawna miała do nas pretensje o ten liberalizm, ganiono nas za zbyt mały procent odmów: my mieliśmy ich średnio ok. 1,2 proc. dla trzech państw sąsiedzkich, a kraje strefy Schengen 11,5 proc. Wydawaliśmy też obficie wizy wielokrotne, które Ukraińcom i Białorusinom pozwalały przekraczać granicę nawet codziennie, dziewięćdziesiąt razy w ciągu pół roku.

Z Kijowem mieliśmy (a właściwie wciąż jeszcze mamy) umowę dwustronną z 2003 r., która gwarantowała wizy darmowe i określała czas oczekiwania: nie dłużej niż pięć dni. W praktyce wydawano je z dnia na dzień. Otwarcie było elementem naszej polityki zagranicznej, polskie konsulaty wydawały rocznie blisko 635 tys. wiz dla Ukraińców, podczas gdy wszystkie kraje Schengen około 304 tys. Teraz to się zmieni. Choć nie wiadomo jak dalece, bo polski MSZ nie opracował wciąż jasnej polityki wizowej. Jeśli po wejściu do Schengen okaże się, że Ukraińcy z wizami wydanymi przez Polskę są licznie zatrzymywani choćby w Lizbonie, zostaniemy poproszeni o zaostrzenie kryteriów.

Umowa między Unią Europejską a Ukrainą o ułatwieniach w wydawaniu wiz krótkoterminowych została wprawdzie parafowana podczas szczytu Unia–Ukraina w Helsinkach w 2006 r., ale nie została przyjęta przez ukraiński parlament. Kiedy zacznie obowiązywać, na razie nie wiadomo, bo Ukrainę czekają wkrótce wybory parlamentarne, a sprawa wiz jest gorącym tematem. Ta umowa obejmuje też Polskę, tak czy inaczej oznacza koniec darmowych wiz dla Ukraińców i wydawania dokumentu właściwie wszystkim, którzy o niego wystąpią, bez pytania o cel podróży i posiadane środki na utrzymanie. Ale Ukraińcy i tak zapłacą mniej.

– Komisja Europejska ustaliła, że państwa, które rozpoczęły negocjacje o ułatwieniach przed końcem 2006 r., zachowują niższą opłatę, 35 euro – wyjaśnia Jacek Junosza-Kisielewski, wicedyrektor Departamentu Konsularnego i Polonii w MSZ.

Ukraińcy, podobnie jak wszyscy obywatele państw trzecich, będą musieli udokumentować cel podróży i przedstawić ubezpieczenie medyczne na obszar państw Schengen. Jeśli uwzględnić, że z każdym aplikującym polski konsul może przeprowadzić rozmowę, że dane trzeba sprawdzić w europejskim systemie VIS (Visa Information System), informatycznej bazie danych o wydanych wizach i odmowach na obszarze Schengen, to o pięciu dniach, jakie dziś obowiązują konsulów, można zapomnieć. Teoretycznie na każdego petenta trzeba poświęcić dziesięć, piętnaście minut, kilkakrotnie więcej niż dziś.

Już wiadomo, że ubezpieczenia, gwarantujące pokrycie kosztów leczenia w wysokości minimum 30 tys. euro, będą wymagane od początku października. Opłaty za wizy wejdą od 1 grudnia. – Polska zapowiada krótki okres przejściowy. Ukraińcy podchodzą bez entuzjazmu do wcześniejszej zmiany procedur, choć rozumieją, że to nieuchronne – dodaje Junosza-Kisielewski. – Sytuacja polskich konsulatów znacząco się zmieni, zaczną obowiązywać jednolite w całej strefie kryteria Schengen, do których musimy się ściśle stosować.

Na razie polski konsulat we Lwowie pracuje na dwie zmiany, od godz. 7 rano do dziesiątej wieczorem. Czas oczekiwania na wizę, od momentu rejestracji internetowej, przekracza półtora miesiąca, w kolejce 100 tys. osób. – Wydajemy 2 tys. wiz dziennie, wszyscy chcą zdążyć przed opłatami – mówi konsul Mirosław Gryta, szef działu konsularnego. Przed konsulatem jak na targowisku: budki, gdzie za opłatą można zrobić zdjęcie, wypełnić kwestionariusz i dokonać rejestracji internetowej. Budki okazały się nie do pokonania, pośrednicy mają zgodę na działalność gospodarczą i nikt nie jest w stanie ich stąd przepędzić. Nie wiadomo, co będzie po 1 stycznia 2008 r. Konsul Gryta spekuluje, że z kolejki ubędzie tych, którzy dziś biorą wizę na wszelki wypadek, bo jest darmowa. Ale schengeńskie procedury sprawią, że czas oczekiwania wydłuży się znacznie. Zmieni to także sytuację na granicy, gdzie wizy będą ponownie weryfikowane.

W polskim konsulacie w Łucku zrezygnowano z internetowej rejestracji, bo system nagminnie łamali hakerzy i to oni ustawiali kolejkę. Teraz rejestracja odbywa się na żywo, z paszportem, każdego popołudnia od godz. 14.30. Klient otrzymuje kwitek, kiedy ma się zgłosić z dokumentami. Pod konsulatem kłębią się tłumy, czas oczekiwania na wizę przekracza miesiąc. – Tu jest fabryka, dziennie wydajemy nawet 800 wiz. Co będzie po 1 stycznia, nie wiemy, kolejka może zmaleć ze względu na opłaty, ale może też się zwiększyć, bo będziemy jedynym konsulatem schengeńskim w Łucku – mówi konsul Mirosław Jacoń, szef działu wizowego.

Z pewnością będzie trudniej. Ukraińcy jeszcze sobie z tego nie zdają sprawy. Wybierający się do Madrytu nie będą mogli przyjść po wizę do naszego konsulatu, czeka ich podróż do Kijowa i aplikowanie u Hiszpanów. W nowej procedurze trzeba wskazać kraj docelowy i uzasadnić cel wyjazdu.

Telefony się urywają

W naszych stosunkach wizowych z Rosją już obowiązują nowe zasady. – My już właściwie jesteśmy w Schengen, działamy według przyjętych tam wymogów – mówi Jarosław Czubiński, konsul generalny RP w Kaliningradzie. – Umowa między Wspólnotą Europejską a Federacją Rosyjską o ułatwieniach w wydawaniu wiz obowiązuje od 1 czerwca. Na razie jednak nasze wizy uprawniają obywateli Rosji wyłącznie do wjazdu na terytorium Polski. Po wprowadzeniu opłat za wizy liczba chętnych w polskim konsulacie w Kaliningradzie zmalała o połowę. – Wcześniej wydawaliśmy nawet 170 tys. wiz rocznie – relacjonuje konsul Czubiński.

Według konsula nowe regulacje nie zaszkodzą współpracy transgranicznej. Ale pewnie utrudnią życie tym, którzy balansowali na granicy prawa, kursując tam i z powrotem w celach handlowych.

Białorusini natomiast będą musieli zapłacić za wizę Schengen całe 60 euro. To dużo jak na kieszeń przeciętnego obywatela. Dla tych, którzy żyją z granicy, nie będzie to zapewne problemem, skalkulują ceny i ruszą do konsulatów. Tu jednak może ich spotkać rozczarowanie. Białoruś nie ma z Unią umowy o ułatwieniach i raczej jest to władzy na rękę, bo może straszyć złą Europą, która odwraca się plecami do Białorusinów.

Urywają się telefony w sprawie Karty Polaka. W obwodzie grodzieńskim o taką kartę może się ubiegać nawet pół miliona osób – informuje konsul Janusz Dąbrowski z Grodna. Karta Polaka, obiecana przez rząd PiS i przyjęta przez Sejm na ostatnim posiedzeniu, uprawniająca w założeniu do darmowej wizy dla osób dokumentujących polskie korzenie, jest dziś abstrakcją, bo schengeńskie przepisy nie przewidują ułatwień dla mniejszości. Opłaty wizowe muszą być zatem refundowane z budżetu Rzeczpospolitej.

Są jeszcze wizy narodowe, czyli długoterminowe, ograniczone terytorialnie, uprawniające do wjazdu na terytorium jednego kraju (w tym wypadku Polski) i pobytu dłuższego niż trzy miesiące (ale nie dłuższego niż rok). Ich liczba jest ściśle monitorowana przez państwa Schengen, nie może przekraczać 10 proc. wydawanych wiz, a ich przyznanie należy uzasadnić realnymi powodami do przedłużenia pobytu, studiami, zezwoleniem na pracę. Jeśli polskie władze sądzą, że Karta Polaka czy wizy narodowe posłużą prowadzeniu bardziej liberalnej polityki wizowej wobec sąsiadów ze Wschodu, to chyba się przeliczą.

Na granicy jest strażnica

Stare państwa Schengen nadal patrzą z obawą na naszą wschodnią granicę. Tu szturmują tłumy z polskimi wizami, na wjeździe i wyjeździe ustawiają się kolejki aut, jakich się już nie widuje w schengeńskiej Europie. Tędy chodzą mrówki, płyną papierosy, wódka i tania benzyna. Wszystko z powodu różnicy cen wyrobów akcyzowych. Tymczasem już wkrótce będzie to miejsce najbardziej wrażliwe i pilnowane: praca polskich służb granicznych będzie decydować o bezpieczeństwie całego obszaru Unii. Tu, przed szlabanem, nastąpi ostateczna weryfikacja wiz, to Straż Graniczna zdecyduje, kto przekroczy granicę strefy Schengen. Obaw jest wiele: zalew imigrantów ekonomicznych, uchodźców, terroryści, handlujący bronią, ludźmi, narkotykami. Czy przez terytorium Polski nie ruszą nowe szlaki przerzutowe?

Zdaniem polskiego MSW, Białoruś, Rosja i Ukraina nie są krajami zagrożonymi migracją, więc nie należy się spodziewać, że nagle ruszy wielka fala i zaleje Europę. Kto miał wyjechać i zostać, już tam jest.

Polska Straż Graniczna przygotowywała się od dawna do wymogów Schengen – zapewnia płk Andrzej Adamczyk z KG SG. Dziś jest to służba zawodowa. Konieczność uszczelniania granicy wschodniej wymusiła przyjęcie ponad 5,3 tys. funkcjonariuszy: dziś Straż Graniczna liczy ponad 17 tys. pracowników.

Nabór trwa; mimo likwidacji wewnętrznych granic na południu i zachodzie (znikną po Nowym Roku) zwolnienia w straży nie grożą. Straż ma teraz więcej zadań i to nie tylko na przejściach granicznych: przejmuje kontrolę legalności pobytu cudzoziemców w Polsce i ochronę szlaków komunikacyjnych. Musi się stać bardziej mobilna i skuteczna. W centrali wyciągnięto wnioski z doświadczeń służby celnej, która po wejściu Polski do UE została przeniesiona z zachodniej granicy na wschodnią. Eksperyment okazał się niewypałem, celnicy gremialnie udali się na zwolnienia lekarskie, a w końcu rezygnowali z pracy.

Pograniczników nie przenosi się. Zwiększona liczba pracowników na granicach zewnętrznych i na lotniskach międzynarodowych (które od marca 2008 r. też staną się granicą obszaru Schengen) to efekt zwiększonej rekrutacji. Już teraz pracuje tam blisko 12 tys. funkcjonariuszy. Straż ma jednak coraz większe kłopoty z naborem, bo wymagania są wysokie, nie wszyscy potrafią im sprostać. Straż Graniczna jest jedną z nielicznych formacji, gdzie obowiązkowo trzeba również przejść badanie na wariografie; chodzi o uniknięcie przenikania do służby osób związanych ze światem przestępczym. Tymczasem zarobki nie rzucają na kolana: młody, po studiach, ze znajomością języka obcego może zarobić 1,2–1,5 tys. zł. Straż nie jest więc służbą konkurencyjną, młodzi wolą szukać pracy za granicą.

W Nadbużańskim Oddziale SG, który ochrania 476 km granicy z Białorusią i Ukrainą, w ciągu ostatnich lat przyjęto tysiąc osób. W tym roku było kolejnych 130 etatów, obsadzono sto. – Rekrutacja jest raz w tygodniu, do egzaminów przystępuje zazwyczaj kilkanaście osób, kilka przechodzi do następnego etapu, parę zostaje – mówi płk Andrzej Wójcik, rzecznik oddziału. W woj. podlaskim granicę polsko-białoruską ochrania dziś tysiąc funkcjonariuszy, do końca roku powinno zostać przyjęte dalsze 127 osób. Także Bieszczadzki Oddział Straży Granicznej zamierza przyjąć do służby blisko 120 osób, żeby obsadzić wszystkie etaty.

Rezygnujemy z kontroli selektywnej, na zewnętrznej granicy sto procent osób i samochodów jest sprawdzanych. Musimy udaremnić przemyt dzieł sztuki, broni, amunicji, papierosów, nielegalną migrację – mjr Małgorzata Tarasiuk, komendant placówki SG w Sławatyczach, wylicza zagrożenia.

W Sławatyczach jest przejście osobowe. Miało być także towarowe, ale po białoruskiej stronie nie ma potrzebnej infrastruktury. Przemyt broni i amunicji, częsty w początkach lat 90., zdarza się teraz sporadycznie. Przejście, które leży na uboczu głównych szlaków komunikacyjnych, upodobali sobie złodzieje samochodów. Zatrzymywano tu już różne auta: Mercedesy z górnej półki, kradzione na Zachodzie terenówki, samochody ciężarowe, raz – kradziony autobus. Była nawet próba przemycenia kombajnu.

Nielegalni imigranci, najczęściej Czeczeńcy i Azjaci, próbują przekroczyć zieloną granicę – Bug. Rzeka jest obserwowana nieustannie, oddział posługuje się nowoczesnym sprzętem; ma do dyspozycji samochody terenowe wyposażone w noktowizory, łódź, samolot patrolowy, dwa śmigłowce – wszystko kupione z Funduszu Schengen – a także psy tropiące ludzi i narkotyki. Ruchome patrole kontrolują drogi.

Po stronie rosyjskiej i białoruskiej granicę z Polską nadal chroni sistema, poradziecki system zaoranych i bronowanych każdego dnia pasów ziemi, zapór z drutu kolczastego, trudnych do sforsowania. Oba kraje konserwują dawne zasieki, co pozwala lepiej pilnować granicy. Wśród polskich służb panuje opinia, że białoruska granica jest spokojniejsza, co nie oznacza, że spokojna.

Inaczej Ukraińcy, ci radziecką sistemę rozmontowali. Tu zagrożenie jest większe. Czeczenka zatrzymana w ubiegłym tygodniu w pobliżu Ustrzyk Górnych przekroczyła nielegalnie właśnie granicę ukraińsko-polską w Bieszczadach. Trójka jej dzieci zmarła z wycieńczenia w górach, kobietę z najmłodszym dzieckiem zauważyli pogranicznicy. Statystyki wskazują, że nielegalna migracja przeniosła się z północy na południe, a główny kanał przerzutowy prowadzi teraz przez Słowację. Największy przemyt narkotyków, 118 kg heroiny, przechwycono ostatnio na polsko-ukraińskim przejściu w Hrebennem.

Europa kończy się w Medyce

Tym, co niezmiennie wprawia w zdumienie unijnych kontrolerów, są przejścia graniczne wiecznie zatkane samochodami, gdzie czas oczekiwania na przejazd wydłuża się do kilkunastu godzin, a czasem nawet do kilku dni. Problem wydaje się nierozwiązywalny. Przed przejściem w Korczowej w kilkukilometrowej kolejce stoi blisko 200 tirów. Jak głosi oficjalny komunikat, czas oczekiwania na odprawę wynosi 10 godzin. – To żarty – mówi kierowca tira z rzeszowską rejestracją. – Mija właśnie 15 godzina, jak tu przyjechałem. Tachometr pracuje, bo przecież go nie wyłączę. Jestem wykończony, to zupełna paranoja! Tuż za nim tir z ukraińską rejestracją. Szara, zmęczona twarz kierowcy mówi wszystko. – Gdybym nie musiał tędy jeździć, omijałbym to przejście z daleka. To prawdziwa gehenna, która tu powtarza się systematycznie. Ani co zjeść, ani się napić, ani jednej toalety. Za potrzebą wszyscy chodzą do lasu.

Kilka dni temu zdesperowani kierowcy zablokowali drogę na znak protestu przeciwko opieszałej ich zdaniem odprawie. Nie po raz pierwszy. Funkcjonariusze Straży Granicznej mówią, że takie protesty tylko wydłużają kolejkę. Kierowcy są odmiennego zdania. Po blokadzie coś jednak drgnęło – twierdzą.

Samo przejście w Korczowej, jedno z nowocześniejszych na polsko-ukraińskiej granicy (bo takie też są), ma wygląd europejski. Wstyd przynoszą tylko te kilometrowe kolejki, które rosną do gigantycznych rozmiarów, gdy po stronie ukraińskiej psują się komputery, brakuje prądu lub gdy celnicy prowadzą włoski strajk, co nie jest sytuacją rzadką. Wtedy kolejka zatrzymuje się nawet na kilka dni, a zdesperowani kierowcy złorzeczą na służby graniczne i nieudolność polskich władz.

Kolejne polsko-ukraińskie przejście w Medyce. Tu też długa kolejka tirów przeplatana osobowymi. Trzeba odstać prawie dziesięć godzin, by dojechać do granicznego szlabanu. Medyka to najstarsze polsko-ukraińskie przejście drogowe w Polsce, zbudowane w 1946 r. I to widać na pierwszy rzut oka, choć kilka razy je przebudowywano. Teraz też trwają prace modernizacyjne, które potęgują bałagan.

Najgorzej jednak na istniejącym od ośmiu lat granicznym przejściu dla pieszych, do którego dochodzi się wśród sterty śmieci, puszek i butelek po napojach. Przejście miało być wizytówką Medyki i całej polsko-ukraińskiej granicy. Budowane z myślą o turystach, od początku stało się przejściem dla mrówek. Turyści należą do rzadkości i wyróżniają się w tłumie. Jak choćby grupa młodych ludzi, muzyków z Wrocławia, którzy przy okazji pobytu w Przemyślu chcieli odwiedzić Lwów. – Boże, nigdy więcej! Tego się nie da opisać – orzekli po powrocie. Europa kończy się w Medyce! Przejście niedawno wizytowali rzecznicy praw obywatelskich Polski i Ukrainy i wojewoda podkarpacka Ewa Draus. Stłoczeni w ciasnej kolejce ludzie, Polacy i Ukraińcy, chórem skandowali: – Hańba, hańba!

Rzecznicy uznali, że łamane są tu prawa człowieka, i wystosowali apel do prezydentów i rządów obu państw o zmiany. Postulowali otwarcie nowych przejść, szybkie zakończenie przebudowy przejścia w Medyce i utworzenie dodatkowych pasów dla pieszych. Przejście w Medyce wcześniej wizytowali niemal wszyscy premierzy. Każdy składał obietnice i żaden nie dotrzymał słowa. Wojewoda Draus zapowiadała budowę nowych przejść polsko-ukraińskich na Podkarpaciu, w Malhowicach-Niżankowicach i Budomierzu-Hruszewie. – Sprawa utknęła w Kijowie, czekamy na notę dyplomatyczną – wyjaśnia rzecznik wojewody. Wydaje się, że wszyscy liczą na EURO 2012, że wraz z budową autostrad ruszy też rozbudowa przejść granicznych. Ukraińcy deklarują zainwestowanie 5 mln hrywien. Dziś jednak przypomina to oczekiwanie na cud.

Ruch na przejściach z obwodem kaliningradzkim od kilku lat maleje. To efekt uszczelniania granicy celnej. W Gronowie, po polskiej stronie granicy, na ogół nie ma kolejek. W weekendy ruch się nasila. Natomiast po stronie rosyjskiej nadal czeka się na odprawy wiele godzin. Pierwszeństwo mają znajomi i ci, co zapłacili haracz. W Bezledach podróżni stoją w kolejce niekiedy dobę albo dwie, od lat jest tam najgorzej. Przejście w Gronowie zostało rozbudowane o pięć nowych pasów odpraw. Otwarcie ma nastąpić lada moment. Tu właśnie skierowany zostanie ruch z obwodu do Polski.

Przejście w Grzechotkach, zbudowane na 35 hektarach, miało odciążyć Bezledy. Europejski standard: nowe budynki, wagi, toalety, parkingi, wszędzie kamery. Od dwóch lat przejście jest gotowe, ale zamknięte. Trwa dopiero budowa drogi dojazdowej. Dokładnie odwrotnie jest po stronie rosyjskiej: tam mają drogę, ale nie zbudowali przejścia. Celnicy z Gronowa pamiętają, że rok temu prace ruszyły, ale nagle ustały, dokładnie wtedy, gdy pogorszyły się relacje na linii Warszawa–Moskwa. W Warszawie słychać, że nie ma mowy o nowych przejściach z obwodem, póki nie będą ukończone Grzechotki.

Może być gorzej

Nie my tworzymy kolejki, bo tutaj odprawiamy na bieżąco. Płynność zależy od tempa odpraw po obu stronach granicy – tajemnicę kolejek po polskiej stronie wyjaśnia funkcjonariusz SG na przejściu w Terespolu, największym na trasie z Berlina do Moskwy. Przejście jest w remoncie, będzie tu wkrótce dziesięć pasów na wyjeździe z Polski. Ale niczego to nie zmieni, polskie służby nie mogą odprawiać więcej aut, niż przyjmą Białorusini. Ci zaś pracują własnym rytmem i odprawiają partiami. Przed białoruskim szlabanem ustawia się kolejka, blokuje przejście po polskiej stronie. Podobnie w Koroszczynie-Kozłowiczach: po polskiej stronie tiry są odprawiane na bieżąco, ale u sąsiadów granica się zatyka.

Gdyby nie wąskie gardło po drugiej stronie, moglibyśmy odprawiać dwa razy więcej tirów niż obecnie – twierdzą zgodnie służby celne i graniczne.

Tymczasem ruch jest coraz większy, transport do Rosji jedzie przez polskie przejścia na granicy wschodniej. Może być gorzej: unijni kontrolerzy zakwestionowali kilka przejść granicznych, gdzie odprawa odbywa się po stronie Białorusi lub Ukrainy albo służby tych państw dokonują odpraw na terenie Polski. Unia nie zgadza się, żeby końcówki dostępu do europejskiego systemu ewidencji SIS znajdowały się poza jej granicą. Przejście trzeba pilnie przebudować.

Przejściami granicznymi administrują wojewodowie, których ten problem wyraźnie przerasta. Na wschodniej granicy przejść jest wciąż za mało i są za ciasne. Powody zaniedbań są różne, kłótnie w samorządach, nieumiejętność zdobycia i wykorzystania środków unijnych, problemy własnościowe. Najlepszym przykładem jest przejście we Włodawie: wystarczyło wybudować most na Bugu, by je uruchomić. Mostu nie ma, bo nie doszły do skutku uzgodnienia polsko-ukraińskie. Ostatnie dwa lata nie poprawiły sytuacji, rząd PiS miał wstrzemięźliwe stosunki z gabinetem Wiktora Janukowycza, postrzeganym jako prorosyjski.

Tereny sąsiadujące z przejściem granicznym, gdzie ustawiają się kolejki aut i w fatalnych warunkach sanitarnych koczują kierowcy, są natomiast w gestii samorządów i zarządów dróg. Wojewodowie nie mogą tam inwestować, bo prawo tego zabrania. A samorządy są bezradne. – Wójtowie tłumaczą, że na budowanie toalet brakuje pieniędzy: to nie jest zadanie gminy – mówi Waldemar Madej, szef Lubelskiego Zarządu Przejść Granicznych w Chełmie. To łatwe wytłumaczenie, tymczasem samorządy mogą skorzystać z unijnych programów środowiskowych, gdzie przewidziano środki na rozwój infrastruktury. Zwycięża oczekiwanie, że problem sam się rozwiąże, gdy przejść przybędzie i kolejki znikną. Na razie cały ten problem wnosimy do Schengen aportem.

Współpraca: Jan Miszczak, Ryszarda Socha

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną