Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Kości(ół) niezgody

Nie łudźmy się, że Kościół łatwo wyrzeknie się prób wpływania na politykę państwa. Tym bardziej że za pontyfikatu Benedykta XVI czyni to częściej i chętniej. Fot. Lasyk / REPORTER Nie łudźmy się, że Kościół łatwo wyrzeknie się prób wpływania na politykę państwa. Tym bardziej że za pontyfikatu Benedykta XVI czyni to częściej i chętniej. Fot. Lasyk / REPORTER
Polskie utarczki na linii episkopat–rząd wpisują się w szerszy kontekst: Kościół powszechny zaostrza kurs. Benedykt XVI chce więcej dyscypliny, więcej lojalności, więcej tożsamości – więcej katolickiej ortodoksji.

Po zmianie ekipy u władzy nastąpiła w Polsce seria iskrzeń na linii nowy rząd–episkopat Polski. Iskrzenia były zaskakująco intensywne i mogło powstać wrażenie, że chodzi o coś więcej niż tylko o moralną reakcję hierarchów na zapowiedzi refundacji metody in vitro, niewpisania religii na listę przedmiotów maturalnych itd. A mianowicie, że chodzi o próbę politycznego podporządkowania rządu Kościołowi. W Polsce rządy prawicowe są poddawane przez Kościół różnym próbom lojalności i naciskom. To, co w innych demokracjach europejskich jest nie do pomyślenia – na przykład istnienie specjalnego kościelno-rządowego ciała konsultacyjnego – u nas jest możliwe dzięki wielkiej sile społecznej Kościoła i żywej pamięci dyskryminacji katolików w PRL.

Póki stosunek do religii i Kościoła będzie miał w Polsce znaczenie wyborcze, nasza demokracja będzie w kwestii kościelnej dreptała w kółko. Za werbalnymi deklaracjami poszanowania rozdziału państwa i religii nie będą szły jasne i spójne akty demokratycznej władzy, obojętnie jakiej politycznej barwy.

W Polsce partie określające się jako prawicowe definiują się zarazem jako partie ludzi wierzących. A to w praktyce oznacza: prokatolickie. W różnych wcieleniach polska prawica jest zawsze wierna i zawsze gotowa do walki z wrogami Kościoła. Powoduje to okrojenie pola manewru w stosunkach rządzącej prawicy z kierownictwem Kościoła. Jakże bowiem pogodzić tę prokatolicką orientację z polityką oddzielenia państwa od Kościoła? Prawica jest zakładnikiem swej własnej retoryki. Przyjąwszy z góry, że są prokatolickie, partie prawicowe wiszą u klamki Kościoła jako najpotężniejszej reprezentacji polskich katolików. Chcąc nie chcąc, lądują na pozycji klienta czy pouczanego.

Na takim układzie lepiej wychodzi Kościół niż partie prawicy. Sojusz z ks. Rydzykiem nie powstrzymał klęski wyborczej PiS, za to umocnił pozycję Kościoła „toruńskiego” w społeczeństwie. Dzięki Markowi Jurkowi Kościół zyskał w pewnym momencie szansę przeforsowania (wbrew części episkopatu) całkowitego zakazu aborcji. Ostatecznie do tego nie doszło, lecz Kościół trwa, a Jurek podzielił los ultrakatolickiej LPR, czyli zapadł w polityczny niebyt. I tak będzie dopóty, dopóki nie narodzi się prawica pilnująca tradycji i wartości chrześcijańskich, ale zarazem pilnująca rozdziału państwa i religii. I to jeszcze pilniej niż lewica, aby uniknąć posądzeń, że zmierza do jakiegoś autorytaryzmu religijnego.

Kulturowa siła katolicyzmu jest w Polsce tak wielka, że podmywa konstytucyjną zasadę neutralności światopoglądowej państwa. Papier sobie, życie sobie. Przekonały się o tym także rządy lewicowe. To, że od tylu lat, po tylu zmianach ekip, niezwykle surową ustawę antyaborcyjną można wciąż uważać za kompromis, jest tego wymownym przykładem. I zapewne ustawa by się nie utrzymała tak długo, gdyby nie to, że większość Polaków też uważa ją za kompromis. Podobnie jest z nauką religii w szkołach, wliczaniem stopnia z religii do średniej czy maturą z religii. Zakaz aborcji i religia w szkole mają duże i rosnące poparcie Polaków. Socjolog Tadeusz Szawiel podaje, że za religią w szkołach jest 72 proc. pytanych, a liczba zwolenników tzw. aborcji na żądanie spadła z 38 proc. w 1993 r. (rok przyjęcia ustawy) do 26 proc. w 2005 r. (w grupie młodzieży z 44 do 17 proc.).

Niezwiązany z Kościołem badacz konkluduje, że mimo dynamicznych przemian po 1989 r. Polacy nie odwrócili się od religii. Wskaźniki religijności pozostają na stałym poziomie albo wręcz rosną.

Wiele wskazuje na to, że Polska pójdzie w ślady USA i zachowa swoje religijne dziedzictwo (zob. tygodnik idei „Europa” 51/07). Nieco paradoksalny dowód nadszedł niedawno z Anglii. Głowa tamtejszego Kościoła katolickiego kardynał Cormack Murphy O’Connor, arcybiskup Westminster, wezwał polską społeczność na Wyspach Brytyjskich, by uczyła się intensywniej języka angielskiego i integrowała się z lokalnymi parafiami katolickimi. Inaczej grozi nam powstanie odrębnego Kościoła w Zjednoczonym Królestwie – ostrzegł kardynał – a przecież Kościół powszechny nie może podzielić się według narodowości. Intencje hierarchy wydają się jasne i przekonujące. Katolicyzm brytyjski jest mozaiką, prócz Brytyjczyków z dziada pradziada tworzą go imigranci zza mórz i oceanów, a ostatnio z Polski i innych krajów naszej części Europy.

Ta wielka różnorodność to bogactwo, ale i potencjalne kłopoty ze sprawnym funkcjonowaniem Kościoła jako jedności. Podstawową komórką organizacyjną Kościoła powszechnego jest parafia. Ma ona być ośrodkiem życia religijnego i społecznego wszystkich katolików na jej obszarze. Żaden rasowy duszpasterz, prosty ksiądz czy purpurat nie będzie zachwycony, kiedy parafia zacznie mu się rozpadać na Anglików, Filipińczyków, Polaków, Litwinów. Kościół narodowy – parafia parafii – jest silny siłą swych parafii.

Kościół katolicki w Zjednoczonym Królestwie odnotował spektakularne sukcesy: konwersję byłego premiera Tony’ego Blaira i statystyczną przewagę w praktykowaniu nad anglikanami. Anglia, nominalnie protestancka (anglikańska), od lat podlega nieubłaganej sekularyzacji. Ten sam kilkudziesięcioprocentowy odpływ praktykujących dotknął brytyjski katolicyzm.

Jednak od zjednoczenia Europy w latach 90., a zwłaszcza od wstąpienia Polski i innych krajów postkomunistycznych do Unii Europejskiej, proces upadku przyhamował. Setki tysięcy imigrantów ze wschodniej części Europy reanimowały życie katolickie na Wyspach. Tamtejsi księża nie mogą się nadziwić, jak nowi imigranci, przede wszystkim Polacy, masowo i ochoczo praktykują, lecz i pociągają za sobą katolików Brytyjczyków, którzy nieco zawstydzeni wracają do praktyk. Kardynał Cormack Murphy O’Connor wie o tym i naturalnie chwali za to Polaków.

Jakże musiał być zaskoczony, kiedy przedstawiciele polskiej społeczności na Wyspach wyrazili oburzenie apelem lidera katolików Anglii i Walii. Asystentka rektora Polskiej Misji Katolickiej Grażyna Sikorska replikowała kardynałowi: nie może od nas oczekiwać, że przestaniemy modlić się po polsku, to przecież nie grzech. Czuję się duchowo zgwałcona. A szef Misji ks. Tadeusz Kukla postawił kropkę nad i: jeśli Polacy stracą narodową tożsamość, to stracą wszystko. Tak więc liderzy polskich katolików na Wyspach zignorowali wspólnotową argumentację swego kardynała, wyeksponowali za to rolę języka i religii jako filarów tożsamości narodowej. Oto polish power: razem, po polsku i katolicku.

Czy nad Tamizą, czy nad Wisłą, Kościół instytucjonalny czerpał i czerpie siłę ze społecznego zakorzenienia katolicyzmu. Nie jest przesądzone, że tak będzie zawsze, ale w przewidywalnej przyszłości Polacy nie odwrócą się od religii katolickiej, a tym samym Kościół nie utraci społecznej bazy swych wpływów.

Oznacza to, że lewica, która chciałaby budować swą potęgę na walce z religią i Kościołem, jest w realiach naszej demokracji politycznie skazana na marginalizację. Nie da rady odporowi prawicy i Kościoła, bo są po prostu zbyt potężne społecznie. Bertolt Brecht napisał z przekąsem, żeby rządzący niezadowoleni z narodu rozwiązali go i wybrali sobie nowy. To dobre memento w dzisiejszej Polsce. Kto się zżyma na trwanie Polaków przy religii i Kościele, może wyjść na dudka, któremu trzeba by poradzić, by rozwiązał społeczeństwo i wybrał sobie nowe.

Kluczem do zrozumienia fenomenu polskiego katolicyzmu jest kultura. Póki Polacy identyfikują się jako katolicy, nawet jeśli nie praktykują, póty wszczynanie antyklerykalnych wojen ideologicznych jest sprawą przegraną, a może nawet społecznie destrukcyjną, bo podżega do konfliktów, których i tak w Polsce nie brakuje. Nie oznacza to, że politycy i prawicy, i lewicy nie powinni szanować konstytucyjnej zasady życzliwego rozdziału państwa i Kościoła. Trzymanie się tej reguły to absolutne minimum zdrowej polityki w tej dziedzinie. A to, że religia jest w Polsce tak ważna, nakłada na Kościół raczej zobowiązania, niż daje tytuł do majstrowania przy zasadach prawa.

Nie łudźmy się, że Kościół łatwo wyrzeknie się prób wpływania na politykę państwa. Tym bardziej że za pontyfikatu Benedykta XVI czyni to częściej i chętniej. Biskupi w kilku krajach europejskich, w tym w Zjednoczonym Królestwie, wypowiedzieli się w sprawach takich jak zapłodnienie in vitro w duchu identycznym jak episkopat w Polsce. Kościół hiszpański wyprowadził na ulice ponad milion ludzi w proteście przeciwko liberalnej polityce społecznej rządzącej lewicy. Pozornie pozbawione większego znaczenia gesty papieża – ułatwienia w odprawianiu tzw. mszy trydenckiej, odwilż w stosunkach z ultratradycjonalistami (lefebrystami) i konserwatywną Cerkwią rosyjską, wystudzanie dialogu między religiami – tworzą nowy klimat w Kościele instytucjonalnym.

Przenikliwy obserwator współczesności kanadyjski filozof Charles Taylor dostrzega u Josepha Ratzingera „niechęć do tradycji ekumenicznej, którą zapoczątkował papież Jan XXIII i pięknie kontynuował Jan Paweł II”. Zdaniem Taylora, Benedykt bierze z dziedzictwa papieża Polaka tylko treści konserwatywne, pomija ekumeniczne. Benedykt XVI zdaje się uważać, że w odpowiedzi na wyzwania czasu Kościół powinien się okopać na swych tradycyjnych pozycjach i potwierdzać katolicką tożsamość przez wyraziste odcinanie się od innych tożsamości.

Polityka polityką, ale w krótkich spięciach między władzą a Kościołem chodzi też o problem fundamentalny: jak Kościół ma odpowiedzieć na wyzwania nowoczesności? Taylor twierdzi, że Benedykt XVI nie potrafi znaleźć adekwatnej odpowiedzi na te wyzwania. „Sam jestem katolikiem, który przyjmuje credo doktryny katolickiej za prawdę, ale wcale nie oznacza to, że muszę się nieustannie określać negatywnie w odniesieniu do innych, którzy dokonali odmiennego wyboru religijnego. Opowiadam się za formułą wiary, która zachowuje integralność, a jednocześnie porzuca wrogą lub niechętną postawę wobec innych wyznań. Sądzę, że postawa ta nie powinna być obojętna, powinna cechować ją ciekawość i życzliwość” („Europa” 51/07). Czy tej ciekawości i życzliwości nie brakuje Polakom katolikom, kiedy wezwanie do wspólnego wyznawania wiary z innymi nacjami nazywają gwałtem duchowym, technikę in vitro porównują do aborcji, a w ks. Rydzyku widzą ostoję katolicyzmu?

Nie wszyscy badacze wróżą polskiemu katolicyzmowi, że będzie żył długo i szczęśliwie. Wielu uważa, że Polska, może z opóźnieniem i nieco łagodniej, ale musi wejść w fazę sekularyzacji i pustych kościołów. A w każdym razie, że nasz kraj będzie musiał przyjąć lekcję nowoczesności, z której wynikają rzeczy złe, ale i dobre. Na razie dobrze by było, gdyby obie strony – rząd i Kościół – unikały zgorszenia, jakim jest ignorowanie, omijanie lub naciąganie przepisów prawa regulujących stosunki między nimi. Tak jak w przypadku państwowych funduszy na Świątynię Bożej Opatrzności. Będzie pięknie, jeśli owo wotum narodowe uchwalone przed ponad 200 laty przez masoński Sejm w podzięce za Konstytucję 3 maja zacznie ozdabiać stolicę. Ale nie tędy droga. Kościół i rząd nie powinny przykładać ręki do takiego psucia prawa na oczach Polaków.

Tym politykom, działaczom i zwykłym ludziom, którym los katolicyzmu leży na sercu, powinno chyba zależeć, by zachował on żywotność za dekadę, dwie, pięć, kiedy autorytet Jana Pawła i społeczna siła Kościoła mogą przygasnąć. Wcale nie jest powiedziane, że Polak katolik połowy XXI w. będzie mówił językiem dzisiejszych aktywistów katolickich, krajowych czy emigracyjnych.


Polityka 4.2008 (2638) z dnia 26.01.2008; Kraj; s. 22
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną