Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Pomóżcie Zbyszkowi, a on się odwdzięczy

Fot. Witold Rozbicki/REPORTER Fot. Witold Rozbicki/REPORTER
Rozmowa Janiny Paradowskiej z Markiem Dochnalem. Obszerne fragmenty zostały zamieszczone w nr 10. 'Polityki'.

Janina Paradowska: - Wielką karierę zrobiło w Polsce określenie areszt wydobywczy. Pan stał się jego symbolem.
Marek Dochnal: - Z całym przekonaniem mogę powiedzieć, że wobec mnie taki właśnie areszt stosowano. Przez lata byłem potencjalnym świadkiem koronnym, na konto którego można było składać różne informacje, gdyż nie mając kontaktu ze światem zewnętrznym, nawet z żoną nie widziałem się przez półtora roku, nie mogłem niczego prostować, ani wyjaśniać.
Co próbowano od pana wydobyć?
Przede wszystkim informacje obciążające polityków lewicy, choć sam już nie wiem, czy chodziło o informacje, czy tylko o szum medialny. Tyle różnych spraw wrzucano do jednego worka, czy przypisywano mnie. Typowym przykładem są tak zwane konta polityków lewicy, o których ja nic nie wiem.
Żartuje pan, sam pan mówił.
To były sensacje, którymi karmił mnie Peter Vogel. Ja żadnych kont nie widziałem, żadnych nie znam, na żadne nie wpłacałem pieniędzy. Vogel dla mnie jest osobą niewiarygodną, wyprowadzał pieniądze z moich kont. Jego opowieści nie odbierałem poważnie. Uważałem, że w ten sposób chce przydać sobie znaczenia. W mojej sprawie odgrywał rolę bardziej niż dwuznaczną. To on sfabrykował dokumenty, które pozwoliły na nałożenie na mnie tak zwanego aresztu nakładczego i mimo różnych ataków, głównie medialnych, był przez władze traktowany z pewną atencją.
To sprawa prania brudnych pieniędzy?
Polegająca na tym, że przeniosłem pieniądze z jednego własnego rachunku na drugi, co już w 2002 roku wyjaśniała inspekcja finansowa i uznała, że wszystko jest w porządku. W każdym razie Vogel zgłosił się do prokuratora w Szwajcarii w ramach instytucji tak zwanego informatora i doniósł. Część dokumentów dostał od jednego z moich obrońców, mecenasa Kucińskiego, współpracownika ABW zresztą. Nawiasem mówiąc od początku miałem takie szczęście, że obrońcy ode mnie brali pieniądze, ale pracowali nie dla mnie. Przekazałem natomiast prokuraturze bardzo wiele informacji na temat sektora energetycznego, paliwowego, ale nie mam wrażenia, aby ktoś się tym akurat porządnie zajął. Często słyszałem: nie ma klimatu.
Został pan zatrzymany za rządów lewicy. Szukali haków sami na siebie?
W mojej sprawie wyraźnie rysują się dwie warstwy. Pierwsza to interesy ekonomiczne różnych osób, czy grup biznesowych i tu śledztwo trwało właśnie w okresie rządów lewicowych. Drugi etap, już po objęciu rządów przez PiS, to właśnie szukanie materiałów ma polityków lewicy.
Czyli najpierw, jak pan to mówi, przeszkadzał pan Janowi Kulczykowi mającemu powiązania z władzą, a potem już była czysta polityka.
Zdecydowanie tak, ale z zastrzeżeniem, że polityka była od początku. Do takiego wniosku prowadzi mnie analiza tego wszystkiego, co się zdarzyło, począwszy od momentu mojego zatrzymania, które też nieprawdziwie i nadmiernie udramatyzowano. Nie jest prawdą, że zostałem ostrzeżony przez szefa zmiany na lotnisku, że próbowałem uciekać. Osobie, która miała mnie ostrzec wytoczono nawet sprawę, ale szczęśliwie w końcu ją uniewinniono. Byłem świadkiem obrony, ale w międzyczasie wyrzucono go z pracy, zniszczono mu życie. Dla chwilowego poklasku, jakiejś ulotnej informacji i podtrzymywania przekonania, że próbowałem uciekać. Sądowy wyrok, że takiej próby nie było, nie został nawet zauważony, dalej powtarza się te same głupstwa.
Był pan przekonany, że szybko odzyska wolność?
Byłem przekonany, że stanie się to po zmianie rządu. Stawiałem dolary przeciwko orzechom. Uznałem, że interesy ekonomiczne, co nie znaczy, że od razu przestępcze czy korupcyjne, są zakorzenione w całym tym świecie polityczno - biznesowym, z którym nowa władza walczy, z którym nie chce mieć nic wspólnego. Tamte interesy, które w moim przekonaniu były powodem mojego zatrzymania, nie udały się zresztą, ja przekazałem prokuraturze swoją wiedzę i nie widziałem powodów, by miano mnie dłużej trzymać.
Czego pan nie przewidział?
Może tego nastroju, że jeżeli nie ma się żadnych dowodów na podparcie swoich teorii politycznych, to dobrze jest mieć w areszcie kogoś, kto spełnia warunki potencjalnego świadka koronnego, którym zawsze można postraszyć, podgrzać atmosferę. Może byłem też trochę naiwny, gdyż już podczas orlenowskiej komisji śledczej powinienem był nabrać podejrzeń, że ci ludzie po prostu nie mają żadnego pojęcia o tym, jak się robi interesy na Wschodzie, że wszędzie widzą długie ręce agentury i zapewne nie byliby w stanie uwierzyć, że zaczynałem od małej firmy, konsultingowej, bo to był jeszcze kraj, gdzie nikogo z Zachodu nie było, gdzie prywatyzacje dopiero się zaczynały. Powinienem był przewidzieć, że to ludzie, którzy nie dopuszczają myśli, że komuś coś może się udać bez pomocy służb, układów, ale dzięki pracy, odrobinie szczęścia, a czasem przypadkowi.
Pierwsze zarzuty, jakie panu postawiono jak brzmiały?
Użyczenie samochodu Pęczakowi w zamian za informacje o prywatyzacji grupy G 8. PAK i Rafinerii Gdańskiej. To były skądinąd ciekawe zarzuty, gdyż moi obrońcy już w październiku 2004 r. przesłali do prokuratury trzy segregatory dokumentów, że wszystko, o czym mówił mi Pęczak, a właściwie głównie mojemu współpracownikowi Popendzie, funkcjonowało w obiegu publicznym, że były to głównie plotki. Dopiero w dwa lata później, okazało się, że tych dokumentów nie zaliczono w poczet materiału dowodowego, na dodatek zresztą zapomniano podjąć stosowne postanowienie w tej sprawie. Zrobiła się awantura i zgodzono się, że prokuratorzy przyjmą je jako załącznik. Ostatecznie włączone zostały do materiału dowodowego. Zresztą w tej sprawie powinienem występować jako świadek, a nie oskarżony, gdyż wszystkie informacje pochodzą ode mnie.
Pan sam zaoferował się, że będzie opowiadał o politykach, zobaczył pan w tym swoją szansę?
Opowiedziałem wyłącznie o kontekście sprawy Pęczaka, w więc o okolicznościach, w jakich się u mnie zjawił. Gdy się zmienił rząd uznano najwyraźniej, że ponieważ wcześniej chodziło o Pęczaka, ministra skarbu Kaniewskiego i SLD więc będzie łatwo mnie zanęcić, abym powiedział coś więcej.
Jak zanęcano, kto zanęcał?
Z jednej strony adwokaci, na przykład po rozmowach z politykami. Z drugiej, osoby kontaktujące się z rodziną, która zresztą znalazła się z sytuacji dramatycznej, gdyż prawie nie miała, z czego żyć. Pozajmowane konta, nawet za działkę na roku Pięknej i Koszykowej w Warszawie, którą sprzedali w moim imieniu Vogel z Kucińskim, żona nie dostała pieniędzy.
Jak to nie dostała?
Normalnie, działka sprzedana, pieniądze ukradzione. W tej sprawie na szczęście toczy się już postępowanie. W takiej sytuacji do mojej żony, która znajdowała się pod różnego rodzaju presjami i do teściowej, którym też postawiono zarzuty (w moim przekonaniu wyłącznie po to, by uniemożliwić mi widzenia, bo aktów oskarżenia do dziś nie ma) przychodzili różni ludzie obiecując pomoc.
Pana adwokaci chodzili po politykach z prośbą o pomoc?
Adwokaci byli w kontakcie z politykami, ale także z ABW. W pierwszym okresie miałem trzech adwokatów: Kucińskiego, Owczarka i prof. Kruszyńskiego. Moim zdaniem byli wśród nich współpracownicy ABW.
Czy pan upoważniał adwokatów, żeby chodzili do polityków?
Czasem przedstawiano mi różne pomysły. Z dzisiejszej perspektywy wiele wydaje mi się absurdalnych, z tamtej, więziennej w niektóre wierzyłem. Wiem, że na przykład mecenas Stanisław Owczarek był w stałym kontakcie w prokuratorem Kazimierzem Olejnikiem. Przyjmowałem jego pomysły, gdyż wiedziałem, że Olejnik na wielkie wpływy w środowisku łódzkich prokuratorów. Widziałem to na własne oczy. Gdy on telefonował to pani prokurator Marczak nawet w trakcie przesłuchiwania mnie wstawała i rozmawiała na stojąco.
Jak to na stojąco?
Normalnie, wstawała i rozmawiała. Nawet sobie z niej z tego powodu żartowałem.
Dzwonił, po co?
Zapewne z instrukcjami, bo nagle ginął temat wcześniejszego przesłuchania i pojawiał się zupełnie nowy. Miałem czasem wrażenie, że przesłuchania toczą się na dwóch poziomach. Tu Pęczak, użyczony samochód, a potem nagle Ałganow, jakieś inne sprawy.
Gdy prokuratora łódzka prowadziła tę sprawę, toczyła się ona sprawnie, szybko?
Dziwnie, gdyż były wątki, których nikt nie chciał podejmować, zwłaszcza w sprawach ekonomicznych, które miały konteksty polityczne. Ale muszę przyznać, że jesienią 2005 r. akt oskarżenia był gotowy. Obejmował on oczywiście tylko fragment rzeczywistości, czyli tak zwaną sprawę Pęczaka, ale był.
Oprócz sprawy Pęczaka ma pan jeszcze tajny zarzut stworzenia funduszu łapówkowego.
Tak wiem, w sumie 20 mln dolarów. Tajność od razu złamał sam prokurator Olejnik wyjawiając go w programie Moniki Olejnik w Radiu Zet. Cały materiał dowodowy pochodzi z jakiegoś mojego notesu, gdzie jest taki zapis: propozycja od Łukoila, kontrakt - 20 mln dol? Znaleziono go po moich zeznaniach przed komisją śledczą. Podobno całą sobotę i niedzielę prokuratorzy po kierownictwem Olejnika szukali czegoś w różnych zabezpieczonych u mnie dokumentach. Zresztą określenie „zabezpieczenie" brzmi absurdalnie, bowiem, gdy zabierano je z mojego biura spisano po prostu: 117 segregatorów, każdy po ok. 500 kart. I tyle. Jakie to pole do nadużyć! Zresztą sprawa owego tajnego zarzutu, który utajniono moim zdaniem głównie z powodu jego śmieszności i absurdalności wróciła, gdy 26 listopada 2006 roku zastosowano wobec mnie dodatkowy areszt nakładczy. Odbywało się to w nocy, a sprawę rozpatrywała pani asesor sądu rejonowego, która miała dziecko pozostawione bez opiekunki i tylko o tym myślała, bo przez telefon komórkowy ciągle do kogoś dzwoniła powtarzając: tak, tak, zaraz wychodzę. Otóż prokurator występując o areszt stawiał zarzut dodatkowy, ale w oparciu o wszystkie poprzednie zarzuty. Wówczas ona, młoda osoba spojrzała na prokuratora Rocha, który do dziś prowadzi moją sprawę, i prawie krzycząc na niego, z takim charakterystycznym gestem rozłożenia rąk w bezradności czy rozpaczy mówiła: panie prokuratorze, te zarzuty... niech pan wybierze z tego jakiś jeden, ale sensowny! Wybrał to niby pranie brudnych pieniędzy. Ona wtedy powiedziała: no, dobrze. Może miała nawet poczucie, że zrobiła coś dobrego, bo wprawdzie zastosowała areszt, ale walczyła.
Ilu prokuratorów prowadziło pana sprawę?
W Łodzi trzech: pani Marczak, pan Bartodziejski i pani Tarnowska, która właściwie głównie rozmawiała z oficerami z ABW. Wiodącą rolę pełniła pani Marczak prowadzona przez Kazimierza Olejnika. Był jeszcze prokurator Bukowiecki, który rzeczywiście chciał się zająć sprawą Rafinerii Gdańskiej, ale zrezygnował.
Dlaczego chciał pan, żeby pana sprawę przeniesiono z Łodzi do Katowic. To bez sensu. W Łodzi znał pan już prokuratorów, wiedział, czego może się spodziewać.
Ten pomysł został nam podsunięty. Po zmianie rządu byłem pewny, że zostanę wypuszczony, bo akt oskarżenia był gotowy i byłem przekonany, że jeżeli nie wyjdę wcześniej, to sąd wypuści mnie na pierwszej rozprawie, bo w areszcie przebywałem już rok i trzy miesiące. Akta są zresztą w sądzie, każdy może przeczytać, co w nich jest, jaka jest waga stawianych mi zarzutów. Miałem zresztą wrażenie, że prokuratura też już chciała skończyć i pozbyć się sprawy. I moim zdaniem wtedy wkroczył minister Ziobro, bo u mojej żony, ale także u mojej adwokatki pojawiła się Dorota Kania przekonując, że sprawę trzeba przenieść do Katowic, bo wtedy szybko zostanie zakończona. Mówiła, że Łódź jest okropna, czerwona i ma w niej ciągle wpływy prokurator Olejnik.
Jest pan pewien, że to Ziobro ją posłał?
To był po prostu bardzo szybko po sobie następujący ciąg zdarzeń i rozmów prowadzonych najpierw przez red. Kanię, która przekonała zarówno moją młodą adwokatkę jak i żonę, że jeżeli sprawa pozostanie w Łodzi, to czeka mnie jeszcze bardzo długi areszt, a w Katowicach wszystko zostanie szybko i sprawnie zakończone. W tych rozmowach padały nawet słowa, że w Łodzi nigdy nie wyjdę. Moja pani mecenas, Ołowska - Zalewska spotkała się z ministrami Ziobrą i Kaczmarkiem, odbyły się dwa albo trzy takie spotkania. Jedno, jeszcze wspólnie w prof. Kruszyńskim, potem chodziła sama. Oni potwierdzili, że jeżeli tylko napisze wniosek, śledztwo zostanie natychmiast przeniesione do Katowic.
Przecież mogli przenieść je sami, bez wniosku obrony?
Widocznie lepiej wyglądało, żeby obrońca wnioskował, gdyż z nich spadał zarzut, że manipulują śledztwami. Dziś, gdy sprawdzam różne daty widzę, że decyzja o przeniesieniu mojego śledztwa była pierwszą tego typu nowego kierownictwa Ministerstwa Sprawiedliwości. W każdym razie moja adwokatka taki wniosek napisała, wskazując na różne nieprawidłowości, między innymi na ingerencje ABW i prawie natychmiast, w ciągu może trzech dni decyzja o przeniesieniu była gotowa.
Wie pan, ja tego nadal nie rozumiem. Przeniesienie sprawy gwarantowało panu dłuższy areszt. Każdy prokurator przejmując sprawę musi się z nią zapoznać, a pan uważał, że w Łodzi już chcą wszystko wysłać do sądu.
Żona jednak była przekonana o możliwościach pani Kani i była w takim stanie psychicznym, że chwytała się każdej oferty, która mogła zmienić moją sytuację. Lepiej przecież siedzieć trzy miesiące dłużej, niż nie wyjść nigdy. Red. Kania sprawiała wrażenie, że zna wszystkich, że wszystko może, opowiadała o swojej znajomości z premierem Kaczyńskim, telefonowała do pani prezydentowej i mówiła: Marysiu. Nie wiem, do kogo ona w rzeczywistości telefonowała, ale żona tak to odbierała. I została przekonana przez panią Kanię, że sprawa przedłuży się najwyżej o dwa, trzy tygodnie, bo to jest specjalna prokuratura, w której będzie specjalna ekipa. Nasze chłopaki wszystko załatwią, wezmą się za to nasi ludzie - mówiła.
Tak mówiła - „nasi ludzie"?. Do kogo, do żony?
Także do pani mecenas, która potwierdzi to przed prokuratorem. Zresztą złożyłem już w tej sprawie zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa przez red. Kanię i sprawa się toczy. W piątek 29 lutego żona przez 5 godzin zeznawała w prokuraturze.
Dużo było takich wizyt u pana żony?
Dużo, u żony, u teściowej, u mojej pani mecenas. Gdy się o tym dowiedziałem nawet mnie to nie zdziwiło, gdyż sporo ludzi zgłaszało się do mojej żony z różnymi propozycjami. Ona jednak, jak się wydawało, przedkładała oferty pewne. To wszystko wyjdzie na jaw w trakcie śledztwa prowadzonego przez prokuraturę, gdyż jest tak jeszcze wiele innych dowodów, inne rachunki.
Było ich więcej?
Tak, ale to było już przedmiotem zeznań mojej żony i nie chcę o tym mówić w trakcie prowadzonego postępowania. To jest głównie wiedza mojej żony i teściowej.
A z tymi pożyczkami, jak było?
To były propozycje nie do odrzucenia. Po prostu powiedziała, że potrzebuje pieniędzy.
Red. Kania też złożyła zawiadomienie do prokuratury, że te dokumenty pożyczkowe są sfałszowane.
Jeżeli ktoś chce popełnić samobójstwo, nie mogę mu tego zabronić. Mam z dwóch źródeł informację, że być może doradził jej to Zbigniew Ziobro. W każdym razie zaraz po programie, w którym o tym powiedziałem widziano ich razem. Być może okłamała go mówiąc, że dokumenty są sfałszowane. Nie chcę wnikać w jej taktykę postępowania.
Co się stało, gdy przeniesiono pana sprawę do Katowic?
Zaczęły się przesłuchania, znów sprawy G - 8, PAK, Rafinerii Gdańskiej, ale przyznam, że nie widziałem specjalnego zainteresowania prokuratorów. Proszę zresztą zwrócić uwagę, że ta niby łapówka dla Pęczaka początkowo związana była z przekazaniem mi informacji w tych właśnie sprawach, które potem gdzieś ginęły i w końcu już nie wiadomo, za co ta łapówka była. Chętnie natomiast wychwytywano wszystko, co nie miało żadnego znaczenia, ale gdzie pojawiały się jakieś nazwiska, na przykład Fundacja Kwaśniewskiej. I o to głównie pytano. Mogę powiedzieć, że właściwie tylko takie wątki budziły zainteresowanie, budowano różne tezy, a ja miałem być takim niby świadkiem koronnym. Można było przypisać mi różne stwierdzenia, ponieważ nie miałem możliwości niczego sprostować, gdyż znajdowałem się w pełnej izolacji. Z jednej strony mogły to być próby dyskredytowania mnie, z drugiej na przykład poniżania Kwaśniewskiej. Tak to dzisiaj widzę. Prokuratorzy dobrze wiedzieli, że z tych ich szczątkowych informacji nie da się zrobić żadnej sprawy, ale mogli grać wypreparowanymi, lub po prostu nieprawdziwymi fragmentami moich zeznań. Głównym rozprowadzającym w mojej sprawie jest prokurator Roch, który zresztą nadal świetnie prosperuje w Katowicach.
Przyznam, że nie rozumiem, jakim świadkiem koronnym miał pan być? W jakiej sprawie? Gdy idzie o świadka koronnego to są przepisy, kto może nim zostać.
We wszystkich sprawach, które mogłyby być, nawet wymyślone, przeciwko czołowym politykom lewicy. I tego przede mną nie ukrywano.
Czy propozycja, aby został pan świadkiem koronnym została przedstawiona panu formalnie, czy tylko przez red. Gadowskiego?
Red. Gadowski zjawił się wówczas, kiedy już właściwie mnie nie przesłuchiwano. Nawet myślałem, że toczą się jakieś rozmowy zakulisowe o różnych interesach i dlatego ja siedzę w areszcie jako straszak, którego jakąś wypowiedź można w dowolnie wybranej chwili przywołać. Pojawił się i przedstawił właściwie formalną propozycję pochodzącą z trójkąta: Ziobro - prokuratorzy katowiccy i on jako wysłannik.
Skąd ma pan tę wiedzę?
Mówił to bezpośrednio mojej rodzinie. Ja miałem tylko potwierdzić przedstawiane mi informacje, a resztę załatwi Zbyszek. Tym się przechwalał, dzwonił do prokuratorów, do Ziobry. Można sprawdzić billingi. Mówił żonie: pomóżcie Zbyszkowi, a on się odwdzięczy, wtedy wszystko się zmieni.
Mówił: pomóżcie Zbyszkowi, on się odwdzięczy? Jak pan to udowodni? On zaprzecza.
Tak mówił. Proszę zresztą zwrócić uwagę, że on na moje słowa nie reaguje bardzo ostro. Być może boi się, że został nagrany? Zresztą, czy tych przyjaciół ministra, pani Kani czy pana Gadowskiego szukała moja żona? To oni do niej przychodzili z propozycjami. Dlaczego więc jej zeznania mają być niewiarygodne, a ich wiarygodne? Natomiast prokuratorzy bezpośrednio nie proponowali mi zostania świadkiem koronnym. To był rzeczywisty ich problem, w jakiej sprawie? Proponowali mi natomiast, bym pojechał za granicę do Szwajcarii i przywiózł dokumenty. Ja powtarzałem: nie ma żadnych dokumentów, bo nie mogło być. Ja zaraz po zatrzymaniu ujawniłem wszystkie swoje konta, mogli więc sprawdzić, czy był choć jeden przelew dla jakiegoś polityka lewicy. Wtedy wszystko się załamało.
To znaczy?
W połowie 2006 roku powiedziałem, że w ten sposób w ogóle nie będziemy rozmawiać. Powiedziałem już o sprawach, którymi w moim przekonaniu powinna zająć się prokuratura, a nie tymi bzdurami o lewicowych politykach, kontach Kwaśniewskiego.
Na jakiej więc podstawie sądy przedłużały areszt?
Dawały wiarę prokuratorom, że sprawy są rozwojowe, że chcę uciec zagranicę, przed czym ostrzegał szef ABW, pan Święczkowski. Akt nikt nie czytał, nawet sędzia, który już prowadzi sprawę. Na pierwszym posiedzeniu sądu w Pabianicach, gdzie toczy się sprawa Pęczaka wnioskowałem o całkowite odtajnienie akt, aby opinia publiczna mogła przekonać się, na jakiej podstawie można kogoś uwięzić i ponad trzy lata przetrzymywać w areszcie. Zapytałem zresztą sędziego i jest to zaprotokołowane, czy czytał te akta? Powiedział, że tak. Nieprawda. Dostałem zgodę na zapoznanie się z nimi. Przyjechałem i zobaczyłem na karcie wpisów, że zapoznał się dzień przede mną, czyli w ponad dwa tygodnie po rozprawie. Czego więc mam wymagać od asesora, czy sędziego sądu rejonowego, który nie ma czasu i jeszcze pewnie liczy na awans? Ja bardzo często przy przedłużeniach aresztu widziałem moje tomy akt związane sznurkiem, których nikt nawet nie rozpakował przed podjęciem decyzji, choć w uzasadnieniu mówiono: po głębokim rozpatrzeniu sprawy. Raz zwróciłem pani sędzi na to uwagę. Mocno się zaczerwieniła. Proszę zresztą zwrócić uwagę, że gdy już pojawił się akt oskarżenia w sprawie Pęczaka sprawy nikt nie chciał przyjąć, nawet sąd w Warszawie nie chciał się nią zajmować i krążyła po Polsce. Doświadczony sędzia, gdy przejrzy akta, zobaczy głównie kompromitację wymiaru sprawiedliwości, to po co ma się nią zajmować? Dopiero, gdy sprawa kolejnego przedłużenia aresztu została z Katowic przeniesiona do Warszawy, gdzie zresztą od początku powinna się znajdować, gdyż taka była właściwość sądu, uzyskałem zwolnienie, a sędzia w apelacji uzasadnienie prokuratury wręcz zmiażdżył.
Od połowy 2006 roku już pana nie przesłuchiwano?
W ogóle.
To, co się działo?
Nic. Wyjąwszy dwie konferencje prasowe. Na jednej poinformowano, że postawione zostaną mi nowe zarzuty w sprawie łapówki przy prywatyzacji cementowni w Ożarowie. Tymczasem to ja złożyłem zawiadomienie o tej sprawie jeszcze w 2004 roku i cały materiał pochodzi ode mnie. Wszystko odbywało się po to, aby zrobić szum, że Dochnal siedzi, że coś się dzieje. Ponadto 18 października, na trzy dni przed wyborami odbyło się olbrzymie przeszukanie w areszcie w Katowicach. Aby nie pokazywać, że dotyczy ono mnie przeszukano jeszcze dwie inne cele. Moją, mającą trzy metry kwadratowe celę przeszukiwało 5 policjantów, dwa psy, dwóch prokuratorów, a na korytarzu pełno było jakichś funkcjonariuszy w garniturach, z którymi jeden z prokuratorów się konsultował. Policjant powiedział mi, że chodziło o podrzucenie mi narkotyków.
Policjant panu powiedział?
Tak, policjantom nie wszystkie czynności, które muszą wykonywać bardzo się podobają. Myślę, że powie o tym, jako świadek. Nawet dyrektor aresztu śledczego w panice powiedział: dobrze, że to się tak skończyło, bo mnie też by przy okazji ugotowali. Wiem, że była również planowana konferencja prasowa.
Co się nie udało, że tych narkotyków nie było?
Tego nie wiem.
Myśli pan, że dyrektor aresztu potwierdzi to przed sądem.
Nie wiem, ale ja natychmiast napisałem o tym w zawiadomieniu o możliwości popełnienia przestępstwa.
Liczy pan się z tym, że stanie pan przed komisją śledczą badającą naciski na służby, prokuraturę.
Uważam, że absolutnie powinienem. I powiem wszystko, co wiem. W mojej akurat sprawie politycznych nacisków nie brakowało.
Pan teraz skarży prokuratorów, ile zawiadomień o możliwości popełnienia przestępstw przez prokuratorów pan złożył?
Nie potrafię już dokładnie policzyć, kilka.
Najważniejsze z nich?
To jest sprawa prokuratora Adama Rocha, awansowanego przez ministra Ziobrę w ostatnim dniu urzędowania. On zajmował się wszystkimi moimi sprawami, w tym tak zwanym wątkiem prania brudnych pieniędzy, gdzie moim zdaniem sfałszowano dokument będący podstawą zarzutu i on wiedział, że posługuje się dokumentem fałszywym, a więc poświadczył nieprawdę. Sprawa prowadzona jest w Opolu i mam już status pokrzywdzonego. Wcześniej moją sprawę prowadził prokurator Sebastian Rohm z prokuratury apelacyjnej w Katowicach, który chciał uchylenia aresztu, ale kierownictwo, jak mi powiedział, nie podzieliło jego opinii. Latem 2006 zaproponował moim obrońcom takie rozwiązanie: niech Dochnal dobrowolnie podda się karze, zapomnimy o areszcie i będzie spokój. Ja idę na urlop, wcześniej przygotuję dokumenty. Odpowiedziałem, że wolę w sądzie walczyć o uniewinnienie. Ale po urlopie okazało się, że Rohm już tej sprawy nie prowadzi, przekazano ją prokuratorowi Dybkowskiemu, uchodzącemu za dyspozycyjnego.
Jak dzisiaj wygląda pana sytuacja prawna? Jest akt oskarżenia w tak zwanej sprawie Pęczaka.
Ponadto toczy się śledztwo w Katowicach prowadzone przez prokuratora Rocha, bo w tej prokuraturze nic się nie zmieniło, w sprawie owego rzekomego prania brudnych pieniędzy. To postępowanie blokuje moje środki za granicą, a więc sądzę, że będzie jeszcze trwało.
Teraz jest pan już spokojnym człowiekiem? Nie obawia się pan powrotu do więzienia?
Jestem bardzo spokojny i właściwie mój niepokój budzi jedynie to, że sądy jakoś niechętnie biorą się za te sprawy. Dlatego nieustannie apeluję do mediów, aby śledziły, co się z nimi dzieje, kto będzie dążył do ich przyspieszenia, a kto będzie chciał, aby wszystko się gdzieś porozmywało. Ale cała dokumentacja dotycząca przewlekłego aresztowania jest już w trybunale w Strasburgu, a więc kompromitacji całkowicie uniknąć się nie da.
Jest pan tak pewny swego?
Nie mam powodu, by nie być pewnym. Znam te niby - sprawy, choć oczywiście opinia publiczna nieustannie była wprowadzana w błąd.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną