Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Dobry glina, zły glina

Fot. Tulio Bertorini, Flickr, (CC BY SA) Fot. Tulio Bertorini, Flickr, (CC BY SA)
Polska policja jest od wszystkiego: łapie przestępców, zagania kury do kurników, uczy dzieci posłuszeństwa i sprawdza jakość paliwa w ciężarówkach. Policjanci przy tym kiepsko zarabiają, są narażeni na ogromny stres, popełniają samobójstwa, jak ostatnio na warszawskim Bemowie. Jednocześnie policjantowi statystyczny Polak ufa bardziej niż księdzu. Jak to wszystko pogodzić?

Ostatnie badania opinii społecznej, zamówione przez Komendę Główną, wypadły szokująco dobrze – policji ufa 74 proc. obywateli. Mundurowi zebrali najlepsze oceny spośród wszystkich publicznych instytucji, daleko w tyle zostawiając prezydenta (38 proc.) czy Sejm (15 proc., badania wykonano we wrześniu 2007 r.).

Zaufanie rośnie stopniowo od kilku lat i nie zakłócają tego nawet spektakularne wpadki. Na początku grudnia z policyjnej izby zatrzymań w Skarżysku Kamiennej w dziecinnie prosty sposób uciekło pięciu podejrzanych. Przepiłowali kraty w oknie pod nosem pilnujących ich funkcjonariuszy.

Kilka dni później cała Polska usłyszała o brutalnym pobiciu przez policjantów 17-latka z miejscowości Wyry na Śląsku. Chłopak został zatrzymany do kontroli, ale nie chciał pokazać dokumentów. Patrol zabrał go na komisariat. Dwa dni później nastolatek wylądował w szpitalu z pękniętą śledzioną i złamanym nosem. Funkcjonariusze trafili do aresztu.

Zdaniem Zbigniewa Raua, byłego wiceministra spraw wewnętrznych i administracji, specjalisty w sprawach policyjnych, to jedynie incydenty, które na obraz policji nie mają większego wpływu. – W tej formacji pracuje 100 tys. osób. Rocznie policja podejmuje ok. 3 mln interwencji. Gdyby takich przypadków nie było, nagle okazałoby się, że w policji pracują same anioły – tłumaczy Rau.

Jak na karuzeli

W policji służy nieco ponad 98 tys. osób, a wolne etaty czekają na kolejne 5,2 tys. (dane z 31 grudnia 2007 r.). Sześciu na dziesięciu policjantów pracuje w prewencji, co szósty polski glina to oficer. Jeden na trzech policjantów może pochwalić się wyższym wykształceniem. Prawie połowa funkcjonariuszy ma od 30 do 40 lat. Tych najbardziej doświadczonych, pracujących w służbie przynajmniej 10 lat, jest ponad 43 tys. Co piąty policjant nosi mundur mniej niż trzy lata.

W policji od kilku lat przybywa kobiet: dziś stanowią prawie 12 proc. Są lepiej wykształcone niż przeciętny polski funkcjonariusz (60 proc. z nich ma dyplom wyższej uczelni, a pozostałe mają co najmniej maturę).

Właśnie kobiety są dziś najliczniejszą grupą starającą się o pracę w policji. Trzy lata temu w Warszawie utworzono nawet specjalną (nazywaną przez złośliwych elitarną) kobiecą kompanię prewencji. Pracowała w niej medalistka olimpijska w rzucie młotem Kamila Skolimowska. – Skończyłam psychologię, chciałam zostać policyjnym psychologiem i poznać tę pracę od podszewki, zanim trafię za biurko i zacznę doradzać swoim kolegom – opowiada jedna ze świeżo upieczonych funkcjonariuszek. Nie przerażała jej świadomość obowiązkowych kilku lat pracy na ulicy ani niskich (1300 zł brutto) zarobków. Jej koleżanka, w mundurze od 17 lat, uważa, że kobiety szukają w policji stabilizacji. – Nikt jej nie wyrzuci z pracy, gdy zajdzie w ciążę, ma dokąd wrócić, a po 15 latach pracy może pójść na wcześniejszą emeryturę. Problem jest jedynie w tym, że traktuje się nas nadal jak służbę pomocniczą, sekretarki, gorszy gatunek policjanta, niegodnego awansu czy pracy w charakterze szefa. A my znamy języki, szkolimy się, mamy nierzadko po dwa fakultety.

Potwierdzają to liczby – tylko 5 proc. policjantek (dokładnie 592) pracuje na kierowniczych stanowiskach. W samej Komendzie Głównej – zaledwie 36 kobiet. To 0,36 proc. wszystkich zatrudnionych!

Od kilku lat policja ma coraz większe kłopoty z naborem do służby. Ale nawet ci, którzy do policji pójść się zdecydowali, odpadali na bardzo trudnych testach kwalifikacyjnych. Sprawdziany fizyczne i psychologiczne przechodził co dziesiąty kandydat. Kilka miesięcy temu zasady zmieniono tak, by liczyła się nie liczba zdobytych punktów, ale to, kto zdobył ich najwięcej.

Zdaniem wysokiego rangą oficera problemem nie są wakaty czy niskie pensje, ale niemożność zwalniania najgorszych policjantów. – Nie mogę nikogo zwolnić za złe wyniki, podstawą jest jedynie złamanie prawa. Gdyby w naszej firmie było tak, że kiedy ktoś po dwóch latach okazuje się za słaby, wymienia się go na lepszego, nie byłoby bezsensownego wydawania pieniędzy na ludzi nieprzydatnych do służby.

Podstawowe wyszkolenie policjanta w Niemczech trwa trzy lata, w Anglii – dwa, w Czechach – półtora roku. W Polsce kurs podstawowy skrócono z 10 miesięcy do pół roku. – To trochę mało – komentuje Sławomir Cybulski z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. – Dokumenty Rady Europy stawiają na pierwszym miejscu właściwy dobór i szkolenie policjanta, i to nie tylko na tym podstawowym etapie, ale przez całą służbę. A w Polsce doskonalenie zawodowe najczęściej polega na tym, że policjanci spotykają się raz na jakiś czas na kilka godzin, by zapoznać się z jakimś nowym przepisem.

Atmosfera w polskiej policji jest zła. Nie zmieniły tego nawet przyznane właśnie przez szefa MSWiA podwyżki: średnio o ponad 500 zł brutto. Przeciętna płaca policjanta to 2200 zł brutto, posterunkowy po kursie przygotowawczym dostanie teraz niespełna 1600 zł. Ale to i tak kilka–kilkanaście razy mniej niż jego kolega w Niemczech czy w Anglii. Rozrzut podwyżek jest olbrzymi – od 54 zł do ponad 1300 zł. Najwięcej dostaną ci, którzy już zarabiają najwięcej – komendanci, dyrektorzy, naczelnicy.

Cztery lata temu po raz pierwszy w historii zbadano nastroje policjantów. Obraz był zniechęcający – rodzinom połowy policjantów nie starczało do pierwszego, co dziesiąty korzystał z pomocy socjalnej, siedmiu na dziesięciu musiało dorabiać (nawet nielegalnie).

Tylko 6 proc. dobrze oceniło swoją kondycję finansową. Policjanci (przepytano aż 7 tys. osób) podkreślali, że w pracy najbardziej przeszkadza im biurokracja, nieustanne zmiany organizacyjne i upolitycznienie służby.

Każda zmiana władzy sprawiała, że rozkręcała się karuzela kadrowa. Zmieniał się komendant główny, a z nim szefowie komend wojewódzkich, miejskich czy nawet rejonowych. Nie miały znaczenia wyniki i osiągnięcia, tylko partyjne nadania i sympatie. W czasie dwuletnich rządów PiS zmieniło się trzech ministrów spraw wewnętrznych, dwóch wiceministrów odpowiedzialnych za policję i służby mundurowe, trzech szefów Centralnego Biura Śledczego, trzech komendantów głównych. Tylko w 2007 r. wymieniono siedmiu komendantów wojewódzkich.

Dziś o nowych badaniach nastrojów policjantów nikt nie myśli. Wyniki można z góry przewidzieć.

Zadzwońcie po policję!

W Polsce nadal pokutuje przekonanie, utwierdzane przez lata, że jak nie wiadomo, co zrobić, należy wysłać policję. – Nie mówię tutaj o sytuacjach kryzysowych, powodzi, katastrofach. Ale jest masa innych przypadków, wystarczy chwycić za telefon, zadzwonić do jakiegoś urzędnika, a ten do komendanta i już policjanci biegają jak tresowane pieski. Policji bardzo łatwo wydać polecenie, nikt nie pyta, czy ona od tego jest, czy nie – zżyma się wysoki urzędnik MSWiA.

Przykłady? Początek 2006 r.; w Polsce pojawiają się pierwsze ogniska ptasiej grypy. Krajowy lekarz weterynarii zakazuje wypuszczania drobiu poza zagrody. Sprawdzaniem wykonania zarządzenia zajęli się policjanci z prewencji i dzielnicowi, w sumie kilka tysięcy ludzi. Kiedy wszedł w życie pomysł Romana Giertycha, byłego szefa resortu edukacji, o wprowadzeniu do szkół tzw. trójek klasowych, od pracy oderwani zostali policjanci zajmujący się na co dzień przestępczością nieletnich. Zamiast zajmować się patologiami, wizytowali szkoły.

Policja ze służby wykrywczej stała się formacją pomocniczą. Kiedy niespełna dwa lata temu powstawało Centralne Biuro Antykorupcyjne, z policji masowo zaczęli odchodzić do nowej służby doświadczeni funkcjonariusze, kuszeni dwu-, a nawet trzykrotnie wyższymi zarobkami. A CBA, z racji swoich uprawnień, zaczęło podbierać policji sprawy dotyczące korupcji. Mimo że w policji w wydziałach do walki z przestępczością gospodarczą działają tzw. sekcje antykorupcyjne. – CBA dogadywało się z prokuraturą i zabierało co lepsze i ciekawsze sprawy, nam zostawiając ochłapy. Czasem zdarzało się, że sprawę zabierał ze sobą dawny kolega. W CBA za każdy zrobiony wynik czekały kilkutysięczne nagrody, więc sentymentów nie było – opowiada jeden z policjantów tropiących przestępstwa gospodarcze.

Podobne sytuacje zdarzały się na styku Centralnego Biura Śledczego, nazywanego polskim FBI, i Agencją Bezpieczeństwa Wewnętrznego. – Przy każdej większej sprawie narkotykowej jak spod ziemi wyrastali ludzie z ABW, obiecywali pomoc, ale głównie chodziło o to, żeby pokazać się w telewizji. W kadrze migały kurtki z ich logo, a w świat szła informacja, że razem zrobiliśmy sprawę. Stara zasada – sukces ma wielu ojców – uśmiecha się kwaśno oficer CBŚ. Policja, w przekonaniu funkcjonariuszy, jest spychana na poślednie miejsce.

Po wygranych wyborach parlamentarnych w Platformie głośno zaczęto mówić o potrzebie zreformowania policji. Chodziłoby o to, aby zamiast straży miejskich powołać lokalne policje prewencyjne czy municypalne. Strażnik nie może zatrzymywać samochodów do kontroli, nie może przeprowadzać rewizji czy nosić broni. Służy głównie do wlepiania mandatów za złe parkowanie. Przy tym nowa policja nic nie kosztowałaby budżetu państwa, bo finansowana byłaby przez samorządy. – Przecież to władze lokalne najlepiej wiedzą, jak dbać u siebie o bezpieczeństwo – przekonywał Marek Biernacki, poseł PO, niegdyś szef MSWiA w rządzie Jerzego Buzka.

Przepraszam, czy tu biją?

Nawet doświadczeni policjanci zachowują się czasem dziwnie. Puszczają nerwy. A pomoc psychologiczna bywa iluzoryczna. Wielu przypomina sobie, że mieli kontakt ze specjalistą przy przyjmowaniu do służby, a potem przez wiele lat nikt się tym nie interesował. Badania psychologiczne, inaczej niż testy sprawnościowe, nie są przeprowadzane regularnie. Efektem jest rosnąca frustracja i nieodreagowany stres. W 2007 r. samobójstwo popełniło 14 policjantów. W 2008 r. – już trzech. W rekordowym 2002 r. – aż 24 funkcjonariuszy, dwa lata później – 20.

Policjanci często wstydzą się odwiedzić specjalistę z obawy przed opinią świra czy wariata. Zdarza się, że zwolnienie lekarskie od psychologa traktowane jest przez szefa jak bumelanctwo.

Konwencja Praw Człowieka głosi, że policja jest szczególnie odpowiedzialna za człowieka, którego, z różnych powodów, ma w swoich rękach. – To na policji spoczywa obowiązek nie tylko zapewnienia mu bezpieczeństwa i pełni praw, ale także udowodnienia w każdej chwili, że nie naruszyła praw człowieka. Mówiąc inaczej, w sytuacjach krytycznych zakładamy na początku domniemanie winy policji – mówi Sławomir Cybulski z Fundacji Helsińskiej. – Kiedy rozmawiam o tym z policjantami, są niezmiernie zdziwieni. Nikt im takiej wiedzy nie wpaja.

Kilka miesięcy temu Polska przegrała przed Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu sprawę założoną przez rodaka pobitego w czasie interwencji policji. – Zazwyczaj wygląda to podobnie – jeden podejrzany, kilku policjantów. Jedno zeznanie przeciwko kilku innym. Ten człowiek nie tylko nie mógł udowodnić, że został pobity, ale utrzymywano, że to on napadał na policjantów. Ostatecznie, po 9 latach od zdarzenia, Trybunał przyznał mu 10 tys. euro odszkodowania – mówi Cybulski.

Do Fundacji Helsińskiej rocznie trafia około stu skarg na działanie policji. Dziewięć na dziesięć dotyczy nadużycia siły i przekroczenia uprawnień. Kilka kolejnych skarg wysłano do Strasburga.

POLITYKA (05) opisywała przypadek dwóch warszawiaków – ojca i syna – zatrzymanych w sylwestra przez policję. Po interwencji obaj wylądowali w szpitalu z połamanymi nogami. Po naszej publikacji prokuratura wszczęła śledztwo, a sprawą zainteresował się rzecznik praw obywatelskich.

Czasy, gdy biciem wymuszano zeznania, nie minęły bezpowrotnie. – To się nadal zdarza, choć pewnie nie tak często, jak jeszcze 10 lat temu – mówi oficer operacyjny z centralnej Polski. – Zwykle jest to uderzenie w twarz otwartą ręką, żadnego katowania. Ale przypomina sobie podejrzanych skutych kajdankami i przyczepionych do kraty w taki sposób, by musieli stać na palcach. Zawsze dotyczyło to jednak osób, co do których była pewność, że zrobiły to, o co były podejrzewane.

O działanie na granicy stanowczości i brutalności często oskarżani są antyterroryści. Kiedy na początku lutego CBŚ zatrzymywał członków groźnego gangu Rafała Skatulskiego ps. Szkatuła (podejrzewanego o porwania i zabójstwa), doszło do pomyłki. Zamiast groźnego bandyty, policja zatrzymała pewnego informatyka. Sprawa zakończyła się dla niego pęknięciem trzech kręgów kręgosłupa.

Dzielnicowy jak listonosz

Policja na całym świecie ma trzy klasyczne zadania – prewencyjne, wykrywcze i represyjne. – Ale nie mniej ważna jest funkcja usługowa. To ona tak naprawdę rzutuje na odbiór społeczny formacji – mówi Cybulski.

Światowym wzorem policji usługowej jest policja angielska. Pod koniec lat 80. zmieniła nawet nazwę z Metropolitan Police Force na Metropolitan Police Service. Na Wyspach analizowano zgłoszenia telefoniczne na numer alarmowy. Od 50 do nawet 70 proc. spraw dotyczyło wezwań bardzo błahych – ujadającego w sąsiedztwie psa, hałaśliwej imprezy. – Ludzie dzwonią ze sprawami, które ich dotyczą bezpośrednio, problemy ze zorganizowaną przestępczością ich nie interesują. Chcą mieszkać w spokojnej okolicy, chcą, by policja złapała włamywacza do ich piwnicy czy złodzieja roweru – mówi jeden z Polaków pracujących od pół roku w brytyjskiej policji.

Mit przyjaznych bobbys upadł po zamachach w Londynie. Anglicy przekonali się, że policjanci potrafią być też bezwzględni i stanowczy. Ścigając podejrzanego o terroryzm mężczyznę, zastrzelili go w metrze na oczach setek pasażerów. Mimo że była to pomyłka, Anglia swoim bobbys wybaczyła.

W Polsce określenie „przyjazna policja” nadal bywa pustym zwrotem. Kilka lat temu w ramach akcji tworzenia tzw. przyjaznych komisariatów i wprowadzania certyfikatów ISO przebudowywano budynki policyjne. Zamiast małego, zakratowanego okienka z umundurowanym dyżurnym za szybą, powstały recepcje, często obsługiwane przez cywili. – Ale kiedy przejdzie się dalej, w pokojach siedzi po kilku policjantów zawalonych papierami, w obskurnych pomieszczeniach, bez wygód. Jak ma poczuć się komfortowo osoba, która przyszła składać zeznania w sprawie gwałtu, a obok w pokoju cztery inne opowiadają w swoich sprawach? – mówi jeden z policyjnych psychologów.

W Poznaniu kilka lat temu pokazano dziennikarzom „otwarty komisariat”. Za państwowe pieniądze zbudowano piękną recepcję z obsługującymi petentów młodymi dziewczętami w białych bluzeczkach. Piętro wyżej policjanci własnymi farbami malowali pokoje – żona jednego uszyła firanki, inny przyniósł kwiaty, a kolejny w domowym warsztacie zbudował biurka i regały. Raczej się to jednak nie przyjęło. Dzielnicowych w policji (to aż 9 proc. wszystkich funkcjonariuszy) jedni nazywają policjantami pierwszego kontaktu, inni – złośliwie – yeti. – Bo każdy o nas słyszał, a nikt nas nie widział – tłumaczy poznański policjant pracujący w dzielnicy Jeżyce. W założeniu mają być jak najbliżej mieszkańców, znać wszystkie meliny w okolicy i każdego złodzieja z nazwiska. Jeszcze do niedawna, zgodnie z przepisami, dzielnicowy musiał przynajmniej 60 proc. czasu pracy spędzać w terenie. Przepis zniesiono, ale jakości pracy policjantów to nie zmieniło. – To totalne nieporozumienie. Dziś dzielnicowy to zwykły listonosz – mówi warszawski policjant służący na Pradze. – 80 proc. mojego czasu to roznoszenie wezwań z sądu i prokuratury, dostarczanie pism z policji, robienie wywiadu środowiskowego na temat patologicznych rodzin czy ustalanie miejsca pobytu kogoś poszukiwanego. Jeśli dodać do tego prowadzenie spraw o wykroczenia np. za picie piwa na ławce, wszystko razem sprawia, że na rozmawianie z ludźmi o ich problemach zwyczajnie nie mam czasu – opowiada.

Podsłuch i ostrzał

Przez ponad 15 lat istnienia polskiej policji uzyskała ona uprawnienia równe większości europejskich formacji. Może podglądać, podsłuchiwać, czytać pocztę, stosować prowokacje. To potężna broń, głównie w walce z mafią, handlarzami żywym towarem, dilerami narkotyków, pedofilami.

Właśnie podsłuchy wzbudziły ostatnio olbrzymie dyskusje przy okazji ujawnienia m.in. rozmów telefonicznych byłego szefa MSWiA Janusza Kaczmarka. Podsłuchiwani mieli być także niektórzy dziennikarze.

Takie czynności operacyjne jak podsłuch zawsze ingerują w intymną strefę człowieka. Ale nie można ich zaniechać, bo w dobie zagrożenia terrorystycznego trzeba mieć tego typu narzędzia, aby później nikt nie zarzucił nikomu niedbałości – uważa Zbigniew Rau.

Po zamachach z 11 września amerykański rząd wprowadził możliwość podsłuchiwania wszystkich rozmów telefonicznych. Na publicznych aparatach naklejane były ostrzeżenia, że telefon może być podsłuchiwany. – Mogę być słuchany, gwiżdżę na to, bo nie łamię prawa. Chciałbym mieć jednak gwarancję, że jeśli zdradzam żonę albo robię coś, co nie jest prawnie zakazane, ale moralnie naganne, nikt nie może tego ujawnić. Państwo nie może obywatelowi wchodzić do łóżka – podkreśla Rau.

Dyskusja o uprawnieniach wraca zawsze wtedy, gdy policja użyje broni. Policjant może strzelać, gdy staje w obronie zdrowia, życia lub mienia swojego lub obywatela. Kiedy w marcu 2003 r. w Magdalence pod Warszawą w strzelaninie z bandytami zginęło dwóch antyterrorystów, przepisy zmieniono tak, by policjant w sytuacji zagrożenia mógł strzelać bez ostrzeżenia. Większość Polaków zdecydowanie opowiadała się za zwiększeniem tego typu uprawnień.

Nastroje się zmieniły, kiedy ponad rok później czterej policjanci z Poznania ścigali samochód, którym, ich zdaniem, uciekał podejrzany o napad bandyta. Zatrzymali go na skrzyżowaniu i otworzyli ogień. Zdaniem prokuratury – niepotrzebnie. Zginął niewinny nastolatek, a drugi został kaleką. Niemal w tym samym czasie w Łodzi policjanci w czasie juwenaliów próbowali opanować zamieszki. Padł rozkaz użycia broni na kule gumowe. Jednak przez pomyłkę broń załadowano ostrą amunicją. Zginęło dwoje nastolatków.

Policjantów z Poznania oskarżono o przekroczenie uprawnień. Zostali jednak uniewinnieni. Proces w Łodzi nadal się toczy.

Po sprawie z Poznania policjanci bali się strzelać. Wiadomo, ty strzelasz, pan Bóg kule nosi. Nikt nie chciał brać na siebie odpowiedzialności. W Polsce, niestety także wśród prokuratorów, panuje przekonanie, że jak policjant strzela, to łamie prawo – uważa oficer z KGP.

W lipcu 2006 r. w Chodlu na Lubelszczyźnie policjant zastrzelił 21-letniego motocyklistę, który nie zatrzymał się do kontroli. Funkcjonariusz był przekonany, że strzela do bandyty uciekającego po napadzie z bronią w ręku na hurtownię. Okazało się, że chłopak nie zatrzymał się, bo nie miał prawa jazdy. Policjanta w postępowaniu dyscyplinarnym oczyszczono z zarzutów.

Zbigniew Rau staje po stronie policjanta. – Jako obywatel, jeśli działam zgodnie z prawem, nie mam się czego obawiać! Jak nie uciekam z blokady, to policja nie będzie do mnie strzelać. Wymagam, by policjant był kompetentny, wykonywał swoje czynności sprawnie, szybko i jak najmniej dolegliwie. Niech mnie kontroluje, jak jest wszystko w porządku, jadę dalej.

W Stanach Zjednoczonych niezatrzymanie się do kontroli powoduje natychmiastowy pościg, a uciekinier musi liczyć się z tym, że policja użyje broni. W czasie zwykłej kontroli drogowej kierowca nie ma prawa wysiąść z samochodu. Policjanci za każdym razem, gdy zbliżają się do auta, trzymają dłoń na odbezpieczonej broni.

Nieuregulowany do dziś jest przepis dotyczący użycia strzelca wyborowego w policji. Urzędnik MSWiA: – Tu jest sytuacja bardzo trudna i praktycznie niemożliwa do regulacji, bo nikt nie ma na to pomysłu.

Strzelcy są jednak, w tajemnicy, wykorzystywani do zadań specjalnych. Kiedy pół roku temu w Sieradzu strażnik więzienny Damian Ciołek (sąd zgodził się na ujawnienie jego imienia i nazwiska) ostrzelał z broni maszynowej konwój policyjny i zabił trzech funkcjonariuszy, na miejsce wezwano oddział antyterrorystów. Snajper postrzelił desperata w bark tak, by ten wypuścił broń i nie mógł strzelać. Ryzykował, bo mógł zabić. Gdyby się pomylił, on i dowodzący akcją mogliby zostać oskarżeni. – Niestety, nadal policjanci nie czują się dostatecznie chronieni przez prawo, choć działają w jego imieniu. A przecież takich sytuacji może być w przyszłości wiele – mówi nasz rozmówca z Komendy Głównej Policji.

Cudów nie będzie

W ciągu dwóch najbliższych lat policja ma dostać nowe samochody, nową broń i mundury, wyremontować stare komendy i pobudować nowe. Na modernizację ma aż 4,5 mld zł zagwarantowanych ustawą.

Dziś wiadomo już, że samochodów w tym roku może nie być, bo od prawie roku nie udało się rozstrzygnąć przetargów. A pieniądze z budżetu policji zaczęły po cichu znikać. Rząd właśnie zabrał mundurowym ponad 142 mln zł, żeby dać podwyżki nauczycielom. Wiele wskazuje na to, że w ciągu roku drugie tyle zniknie z policyjnej kasy. Efekt to już wprowadzone limity kilometrów dla radiowozów. Na Opolszczyźnie patrol drogówki nie może przejechać więcej niż 120 km dziennie. Są jednostki, gdzie ten limit jest dwukrotnie mniejszy!

– Zabranie pieniędzy to decyzja rządu, nie ministerstwa, ale oczywiście w pełni uzgodniona pomiędzy resortem spraw wewnętrznych a szefem policji – mówi Wioletta Paprocka, rzecznik MSWiA. – Mamy nadzieję, że fundusze, które policji zostały, będą dobrze i mądrze wykorzystane – zaznacza optymistycznie.

Jest dopiero luty, a już nam zabierają pieniądze! Co rok jest tak samo – komentuje jeden z policjantów.

Adam Rapacki, były wiceszef policji i twórca CBŚ, a dziś wiceminister w resorcie spraw wewnętrznych odpowiedzialny za służby mundurowe, obiecuje stabilizację w pracy, odpolitycznienie i ucywilnienie służby, zerwanie z wszechobecną statystyką oceniającą wyniki pracy gliniarzy. W branżowym miesięczniku „Policja 997” zapowiadał, że nie obiecuje tylko cudów. – Sens ma nie tylko złapanie bandyty, ale i przeprowadzenie staruszki przez jezdnię. Wtedy człowiek lepiej się czuje. Ale czy policja od tego poczuje się lepiej?

Polityka 9.2008 (2643) z dnia 01.03.2008; Raport; s. 34
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną