Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Polski kalendarz: Marzec '68

W polskim historycznym kalendarzu Marzec, jak wiadomo, przypada po Październiku, a poprzedza Grudzień, czyli 1968 r. następuje po 1956 r. i zapowiada 1970 r. Czym były tamte wiosenne wydarzenia, po których nic już nie było takie jak przedtem?

Między dwiema granicznymi datami, 1956 r. i 1970 r., rozciągnęła się dekada Władysława Gomułki. Czyli Polska siermiężnego socjalizmu, w której się „żyło za te polskie dwa tysiące” (jak to ujęła Agnieszka Osiecka), mieszkało w mieszkaniach ze ślepymi kuchniami, marzyło o szynce i dżinsach, słuchało na tranzystorach Radia Luksemburg, a także Gomułki właśnie, który krzyczał na kardynała Stefana Wyszyńskiego, na Leszka Kołakowskiego i innych rewizjonistów. Nie tylko krzyczał, także wsadzał do więzienia. W ciągu tych 14 lat rządzenia przeszedł długą drogę – od intronizacyjnego przemówienia w październiku 1956 r., gdy jako nowy I sekretarz KC PZPR mówił, że robotnicy, gdy wychodzą na ulice, zawsze mają rację – do grudnia 1970 r., kiedy kazał strzelać do robotników, bo wyszli na ulice. Po drodze był marzec 1968 r., który skupił w sobie zarówno znaki głębokiego kryzysu, w jaki wszedł system polityczny personifikowany przez Gomułkę, jak też zapowiedzi wielu procesów, które już wyłaniały się z przyszłości, tej najbliższej, ale i dalszej, chyba nawet tej dzisiejszej. Nie tylko dlatego, że uczestnicy Marca są nadal obecni w naszym życiu publicznym, ale także dlatego, że wiele fantomów i okrzyków z wiosny 1968 r. ciągle widać i słychać dookoła.

Marzec ’68 odkrywał głębokie konflikty i rozczarowania społeczne, ujawnił też siłę oporu społecznego i istnienie młodego pokolenia, które zaczęło głośno mówić swoim głosem. Ale przede wszystkim pokazał antysemityzm; on niejako przesłonił wszystkie pozostałe treści Marca.

Antysemityzm w 1968 r. nie wziął się znikąd. Syndrom antysemicki ma w Polsce długą historię, daleko sięgającą w przeszłość, grubo przed 1939, 1941 i 1946 r., i miał wiele wcieleń, w tym także tragicznych i niezwykle, boleśnie wstydliwych. Dzisiejsza dyskusja wokół książki „Strach” Jana Tomasza Grossa stawia przed Polakami lustro, w którym wszyscy musimy się przejrzeć, nawet jeśli niektórzy twierdzą, że jest to lustro mocno wykrzywione. Ale ono stoi i wiele w nim widać. Nawet jeśli w 1968 r. antysemityzm był cynicznie wykorzystywany do gry politycznej przez część aparatu władzy przede wszystkim przeciwko innej części tego aparatu, to znalazł on wsparcie także w innych środowiskach.

Pamiętam, jak w maju tamtego roku, jako student II roku historii, w ramach tak zwanego objazdu naukowego, znalazłem się wraz z kolegami w małym miasteczku północno-wschodniej Polski i tam na rynku przywitano nas okrzykiem: O, Żydy przyjechały. A my po prostu wysiedliśmy z autokaru, na którego boku widniał napis: Uniwersytet Warszawski. I pamiętam, jak przedwojenny jeszcze dziennikarz i bojownik narodowy Klaudiusz Hrabyk nagle uaktywnił się w marcowej prasie PAX, szczęśliwy, że oto wreszcie komuniści zrealizowali stary program Romana Dmowskiego. Już razem z Rosją prowadzą politykę antyniemiecką, już zapewnili Polsce panowanie nad kresami zachodnimi i wreszcie przeszli do budowy państwa polskiego całkowicie jednonarodowego. Tak oto – dopowiedzmy – komuniści zrealizowali znane przedwojenne hasło: Żydzi na Madagaskar. Ze stacją przesiadkową w Wiedniu.

Żydy i Chamy

Marzec ’68 był swoistym epilogiem antysemityzmu partyjnego, już w 1956 r. obecnego w walce o władzę, choć jeszcze nie przebił się spektakularnie do opinii publicznej, mimo że był tematem wielu odwilżowych publikacji (najbardziej znana to Leszka Kołakowskiego „Antysemici – pięć tez nienowych i przestroga” z maja 1956 r.). Witold Jedlicki pisząc na emigracji po kilku latach o tej walce między dwiema ścierającymi się grupami użył nawet pary określeń: Żydy i Chamy (obok innych: puławianie – natolińczycy, rewizjoniści – dogmatycy) i scharakteryzował używany przez tych drugich syndrom antyinteligencko-antysemicki, którym tłumaczono błędy i wypaczenia minionego okresu i przy pomocy którego próbowano realizować twardą politykę wyjścia z kryzysu.

Jeden z przywódców tej grupy, Zenon Nowak, na zamkniętym posiedzeniu plenum KC w lipcu 1956 r. wręcz mówił o potrzebie „rozrzedzenia” instytucji i urzędów państwa, w których zagęścili się towarzysze „wiadomego pochodzenia”. Na samych szczytach zawrzało, ale jeszcze jakoś udało się utrzymać ten syndrom na uwięzi, pod przykrywką, gdyż do władzy doszedł Władysław Gomułka, który w tej akurat walce nie musiał uczestniczyć. Był wolny od win i błędów minionego okresu, bo po prostu najpierw siedział w więzieniu, a potem jako osoba prywatna w swoim mieszkaniu na Saskiej Kępie w Warszawie.

Ale potem, gdy coraz dalej odchodził od idei Października ’56, w swojej polityce kadrowej w sposób naturalny i zgodnie z przyjętą logiką sięgał właśnie po towarzyszy, którzy zawsze zwalczali w partii tak zwanych liberałów, rewizjonistów i demokratów. „Tak czy owak, Zenon Nowak” – komentowano kolejne awanse i mocną pozycję w elicie władzy Władysława Gomułki prominentnego lidera Natolina.

Wrzodu więc nie przecięto, przeciwnie, nabrzmiewał on i to, co mówiono w 1956 r., znalazło swoją kontynuację nie tylko w słowach, ale także w konkretnej polityce. I, co charakterystyczne, nie tylko w wydaniu i wykonaniu działaczy, którzy wywodzili się ze starych jeszcze szkół i doświadczeń, przedwojennych i okupacyjnych, i którzy aktywnie uczestniczyli w przełomie 1956 r., ale także wśród nowego pokolenia aktywistów, którzy w aparacie znaleźli się już po Październiku. To oni często będą najbardziej agresywni w Marcu i to oni wyniosą w sumie największe korzyści z hecy, w której wzięli udział, będą widoczni w polityce właściwie do końca trwania PRL, często na bardzo eksponowanych stanowiskach.

Stało się tak dlatego, że jeśli po każdym przełomie (w 1956, 1970 i 1980 r.) dochodziło do zmiany przywództwa partyjnego i nieraz daleko sięgających zmian w sposobie rządzenia, to w 1968 r. takiej rewolucji nie było. Gomułka rządził nadal, przesunięcia na górze miały oczywiście miejsce (dotknęły one przede wszystkim polityków atakowanych w Marcu, karierę zakończyli na przykład Edward Ochab i Adam Rapacki), ale właściwie przez następne 20 lat żadnego rozliczenia za Marzec i politycznego remanentu w partii nie było.

Nic dziwnego, jeśli uwzględni się fakt, że Marzec niezwykle pomógł w karierze zarówno Edwardowi Gierkowi, jak i Wojciechowi Jaruzelskiemu. Dopiero w 1988 r., w dwudziestą rocznicę wydarzeń marcowych, dopuszczono do druku, nie bez oporów, pierwsze publikacje prasowe próbujące podjąć temat, między innymi na łamach „Polityki” (Zbysław Rykowski i Wiesław Władyka, „Marzec ’68”). Notabene artykuł w „Polityce” był dyskutowany na posiedzeniu Biura Politycznego, na którym spotkał się z atakiem Janusza Kubasiewicza, I sekretarza Warszawy, którego odpowiednimi rezolucjami, potępiającymi autorów artykułu, wsparł tzw. aktyw warszawski oraz 600 członków Związku Bojowników o Wolność i Demokrację. To bardzo znamienne, jako że w Marcu ’68 i aktyw warszawski, i ZBoWiD to były środowiska, które należały do najbardziej aktywnych w organizowaniu nagonki antysemickiej. Minęło 20 lat, a duch walki nie wygasał.

Walka na górze i w kulturze

Detonacja nastąpiła 8 marca. Gdy zebrani pod Biblioteką Uniwersytetu Warszawskiego studenci protestowali przeciwko usunięciu z uczelni dwóch ich kolegów, Adama Michnika i Henryka Szlajfera, oraz przeciwko zdjęciu inscenizacji „Dziadów” ze sceny Teatru Narodowego, na teren UW najpierw wkroczył tzw. aktyw robotniczy, potem milicja. Zaczęło się bicie, kontynuowane następnego dnia po wiecu na Politechnice Warszawskiej, później w innych miastach i w innych uczelniach.

Nie przypadkiem zaczęło się od Uniwersytetu w Warszawie, gdzie od kilku już lat narastał opór studentów wobec polityki Gomułki, gdzie uformowało się środowisko tzw. komandosów, świadomie poszukujące wyższych ideowych sensów w rzeczywistości coraz bardziej ich pozbawionej (patrz artykuł prof. Andrzeja Friszke „Desant komandosów” w „Pomocniku Historycznym”, dodatku do POLITYKI 8). To pozwoli marcowej propagandzie skupić swoją nienawiść na studentach, którzy, jak pisano, często wywodząc się z uprzywilejowanych domów elity władzy oderwali się od prawdziwego życia, nie znają problemów ludzi pracy i w głowach się im poprzewracało. Karierę robi określenie: bananowa młodzież, jeden z wynalazków językowych Marca.

Brutalne pobicie studentów, natychmiast uruchomiona masowa propaganda, wdrożone dymisje i zwolnienia z pracy, tzw. rozrachunkowe zebrania w wielu instytucjach, aresztowania, wywleczone z archiwów milicyjnych śledcze materiały – wszystko wskazywało na to, że akcja była przygotowana i realizowana wedle przyjętego scenariusza. Zakładał on uruchomienie takich procesów, które byłyby już nieodwracalne, wytworzenie stanu faktycznego i ideowego, którego konsekwencją byłyby zasadnicze zmiany w całej strukturze władzy. Do góry poszłyby zatem kadry nowe, młodsze, a też te, które były powiązane różnymi nićmi z głównym ośrodkiem rozprowadzającym tę całą awanturę, skupionym wokół Mieczysława Moczara, ministra spraw wewnętrznych i prezesa ZBoWiD. Jej ofiarą, prędzej czy później, miał być oczywiście sam Władysław Gomułka i jego najbliższe polityczne otoczenie, chyba że ktoś wcześniej się połapał, o co chodzi i zdążył doszlusować do obozu natarcia i zmian, jak choćby Walery Namiotkiewicz, przez wiele lat osobisty sekretarz Wiesława (partyjny pseudonim Gomułki).

Aparat partyjny już nie chciał Gomułki, który z każdym rokiem zdawał się coraz bardziej mumifikować politykę wedle norm i kryteriów przyjętych na początku swojego rządzenia. Moczar zdawał się dawać nadzieję na jakiś ruch – przynajmniej na ruch w awansach – i na zmianę treści w polityce, na co miał pomysł. Był to pomysł na swoisty socjalizm narodowy w odróżnieniu od tego, który został przeniesiony do Polski przez „towarzyszy w szarych szynelach”, czyli, krótko mówiąc, przez wysłanników Stalina. A ci, jak wiadomo, jakże często byli „wiadomego pochodzenia”.

Moczar przy pomocy całego frontu kombatanckiego (zwanego ruchem partyzanckim), skupionego wokół Związku Bojowników o Wolność i Demokrację, do którego ochoczo zapisało się wielu pisarzy, reżyserów, dziennikarzy i naukowców, rozwijał ideologię krajowego, patriotycznego socjalizmu, zapraszał do współpracy byłych akowców, wydał wojnę tzw. szydercom, za których uchodzili między innymi Sławomir Mrożek i Andrzej Wajda, jakoby kpiący z historii Polski. W ten kod walki z szydercami wpisywali się i publicysta Zbigniew Załuski, zwany galopującym pułkownikiem, i pisarz Andrzej Brycht, i wielu innych. Ta kampania trwała przez kilka lat poprzedzających Marzec ’68 i pozostawiła po sobie obszerną bibliotekę (a w niej na widocznym miejscu książkę „Barwy walki” autorstwa – co do tego akurat były wątpliwości, gdyż plotka mówiła o Wojciechu Żukrowskim jako o rzeczywistym autorze – samego Mieczysława Moczara) i filmotekę.

Wszystkie te zabiegi miały też na celu zbudowanie nowej wiarygodności dla rządzącej partii, a przydanie urzędowemu socjalizmowi oblicza narodowego nie tylko mogło być użyteczne w walce o władzę, lecz także – i może przede wszystkim – dawało szansę politycznego otwarcia się na środowiska, które do tej pory były niechętne wobec socjalistycznego reżimu. Również z niejaką nadzieją, że i społeczeństwo poczuje, że jest traktowane jako naród.

Mówiąc starym językiem partyjnym, od początku lat 60. w partii i na jej obrzeżach uformowała się frakcja, która zdobywała kolejne przyczółki tak w bazie (czystki i przetasowania kadrowe rozpoczęły się najpierw w resortach siłowych, z wojskiem na czele), jak i w nadbudowie (na wielu wysokich funkcjach na przykład w prasie pojawili się, czy też ujawnili, ludzie myślący „po partyzancku”).

Na wiosnę 1968 r. w prasie zaroiło się od publikacji (i nazwisk ich autorów, wcześniej z reguły powszechnie nieznanych), które w sposób haniebny w ramach tak zwanej kampanii antysyjonistycznej atakowały wymienianych z nazwiska tzw. wrogów Polski Ludowej. Jednym z demaskatorskich niby chwytów było wymienianie z upodobaniem nazwisk poprzednich, i tak na przykład okazało się, że wielki polski pisarz Paweł Jasienica naprawdę to nazywa się Paweł Beynar. W tej kampanii wzięła udział cała właściwie prasa, z niewielkimi wyjątkami, a wśród tych wyjątków znalazła się też „Polityka”, wówczas brutalnie atakowana i zagrożona likwidacją. Wyróżniała się paksowska prasa Bolesława Piaseckiego, która nabrała wiatru w żagle, no, bo można było jawnie odkurzyć stare, przedwojenne hasła.

Moczar, Gierek i Gomułka

Wydarzenia Gomułkę zaskoczyły całkowicie. Siedział w swoim gabinecie, patrzył w sufit i bolała go noga, jak wspominał po latach jego najbliższy współpracownik i zaufany Zenon Kliszko. A noga bolała, gdy Gomułka nie wiedział, co robić. Tym bardziej że upiora sam wywołał. W czerwcu 1967 r., po tzw. sześciodniowej wojnie na Bliskim Wschodzie, w przemówieniu wygłoszonym na Kongresie Związków Zawodowych powiedział pamiętne zdanie: „nie chcemy, aby w naszym kraju powstała piąta kolumna” – „w związku z tym, że agresja Izraela na kraje arabskie spotkała się z aplauzem w syjonistycznych środowiskach Żydów – obywateli polskich”. Rzecz zapewne – jak zawsze – widział w porządku geopolitycznym: nie wolno się cieszyć ze zwycięstw Izraela, bo nie cieszy się Związek Radziecki. Ale powiedział, co powiedział, choć zdanie o piątej kolumnie w oficjalnym druku zostało pominięte. Tak czy inaczej, Gomułka wpisał się w rozkręcającą się kampanię antysyjonistyczną i w dużej mierze ją wzmocnił. Zresztą nie dostrzegał zagrożenia ze strony Moczara i towarzyszy, bagatelizował je, co wielokrotnie relacjonuje Mieczysław F. Rakowski (ówczesny redaktor naczelny „Polityki”) w swoich dziennikach politycznych.

Po kilkunastu dniach od 8 marca 1968 r. Gomułka postanowił przejąć inicjatywę. 19 marca w Pałacu Kultury i Nauki spotkał się z aktywem Warszawy i przemówił w stylu Moczara. Uznał najwidoczniej, że trzeba przechwycić sztandar i stanąć na czele pochodu, choć to politycznie nie był jego pochód. Wygłosił chyba najbardziej haniebne przemówienie w swoim życiu, współgrając z nagonką, która szalała na zewnątrz Sali Kongresowej, a jej admiratorzy i organizatorzy siedzieli przed nim i obok niego na honorowych miejscach. „Nie ulega wątpliwości – mówił – że i obecnie znajduje się w naszym kraju określona liczba ludzi, obywateli naszego państwa, którzy nie czują się ani Polakami, ani Żydami. Nie można mieć do nich o to pretensji. Nikt nikomu nie jest w stanie narzucić poczucia narodowości, jeśli go nie posiada. Z racji swych kosmopolitycznych uczuć ludzie tacy powinni unikać dziedzin pracy, w których afirmacja narodowa staje się rzeczą niezbędną”.

Zaatakował z imienia i nazwiska wybitnych polskich uczonych i pisarzy, używał słów i epitetów, które do dzisiaj brzmią głośno w wielu uszach i głowach. Szpotańskiego nazwał człowiekiem „o moralności alfonsa”, z Jasienicy zrobił bandytę i zdrajcę, nie oszczędzał Dejmka, Kisielewskiego, Słonimskiego oraz profesorów Uniwersytetu Warszawskiego, którzy – wedle niego – zdeprawowali młodzież studencką.

Bardziej subtelna analiza wskazywała jednak na pewne charakterystyczne przesunięcia semantyczne w tym przemówieniu Gomułki. Mówił także o wielu „obywatelach pochodzenia żydowskiego”, których partia ceni sobie wysoko, bo dobrze służą Polsce Ludowej i socjalizmowi. Głównym wrogiem dla I sekretarza PZPR nadal był rewizjonizm i rewizjoniści. Ku rozczarowaniu sali nie zagrzewał do walki z syjonizmem, czyli po prostu mówiąc – nie posługiwał się antysemityzmem. Wnet okaże się, że będzie próbował ten antysemityzm, gdy ponownie złapie ster w swoje ręce, wyhamować (5 maja na spotkaniu z kierownictwem partyjnym Warszawy, które pod wodzą Józefa Kępy należało do najbardziej bojowych, powie wręcz: „Jedna sprawa praca, a druga polowanie na Żydów”), co mu się nawet częściowo uda, choć poruszona maszyneria dopiero się rozpędzała. Przecież na tym samym spotkaniu powie również: „generalne pociągnięcia kadrowe są słuszne”.

Śląska woda

Sala Kongresowa słuchała Gomułki w napięciu i z wyraźną niechęcią. Jakaś klaka biła mu brawo i krzyczała: Wiesław, Wiesław, ale natychmiast było to kontrapunktowane okrzykami z innych miejsc. Dało się słyszeć: Gierek, Gierek.

Edward Gierek, I sekretarz partii w Katowicach, był w niej dość powszechnie uważany za naturalnego następcę Gomułki. Zresztą nie tylko w partii uchodził za dobrego gospodarza, patronującego najbardziej wówczas wydajnej gałęzi gospodarki polskiej, czyli górnictwu, za polityka nowoczesnego, komunistę z Zachodu. Z szefem największej wojewódzkiej organizacji partyjnej, szefem, jak mówiono, polskiej Katangi (zasobna prowincja Konga, która po secesji istniała jako odrębne państwo afrykańskie w latach 1960–1963), musieli się liczyć wszyscy, także Gomułka i Moczar.

Nic dziwnego, że zaniepokojony rozwojem wypadków w Polsce Kreml, dla którego „patriotyczny” program Moczara musiał brzmieć niepokojąco, szukał wyjścia z sytuacji i rozważał kwestię następstwa z Gierkiem w roli głównej, gdyby do tego następstwa musiało dojść pod ciśnieniem faktów. Franciszek Szlachcic, który przez kilka lat miotał się między dwiema przyjaźniami, między Gierkiem i Moczarem, twierdzi, że sekundował sondującym rozmowom ambasady radzieckiej z I sekretarzem Katowic, czy aby widzi się jako I sekretarz Polski. Gierek odmówił, nie chciał przejmować władzy w tych okolicznościach, w tym momencie i z Moczarem w tle – wolał poczekać.

14 marca Gierek przemówił na wielotysięcznym wiecu w Katowicach, który był transmitowany na cały kraj. Przemówił językiem marcowym, zaatakował wrogów Polski Ludowej, w tym syjonistów, którym zagroził, „że śląska woda pogruchocze im kości”. Ale najważniejsze było końcowe zdanie: „270-tysięczna partyjna organizacja katowicka pozdrawia was, towarzyszu Wiesławie!”. Dla lotnych w interpretowaniu gier partyjnych ten komunikat był oczywisty. Gierek zadecydował, że ma być tak, jak jest, Gomułka nadal jest szefem, a Moczar może iść do domu. I rzeczywiście, wielkie aspiracje i wielka kariera Moczara załamały się właśnie 14 marca 1968 r. I dlatego też po kilku dniach mógł wreszcie wystąpić publicznie Gomułka, tym bardziej że za Gierkiem wspierające urzędującego I sekretarza partii okrzyki i odezwy wzniosły kolejne organizacje wojewódzkie, a za nimi setki niższych szczebli. Nie było zatem sensu krzyczeć w Sali Kongresowej: Moczar, Moczar, zaś inwestycją w przyszłość były na pewno okrzyki: Gierek, Gierek.

Gomułka uratował się, nie bez satysfakcji samej Moskwy, gdyż polski sekretarz bardzo gorąco opowiadał się za realizacją wobec zrewoltowanej Pragi tzw. doktryny Breżniewa, w imię której zresztą 20 sierpnia 1968 r. bratnie armie bratnich krajów interweniowały, broniąc socjalizmu w Czechosłowacji przed Czechami i Słowakami.

Co przepadło, co zostało

Ta gra i walka na górze nie była wówczas zrozumiała na dole. Wiele lat upłynie, nim to wszystko, co ujawniło się w Marcu, uda się jakoś emocjonalnie i mentalnie pozbierać. Dla młodego pokolenia, które przeżyło szok kampanii antysyjonistycznej i zetknęło się z brutalnością władzy, było to pierwsze poważne doświadczenie polityczne. Taka przyspieszona lekcja dorosłości, na której trzeba było odpowiedzieć na pytania, o których istnieniu nie miało się wcześniej żadnego pojęcia. Mój kolega ze studiów, spotkany podczas wakacji pod uniwersytetem, oświadczył mi, że wyjeżdża z rodziną z kraju, bo okazało się, że jest Żydem, o czym zresztą dowiedział się z prasy. Ten przykład świetnie też obrazuje różnice, jakie dzieliły polski rok 1968 od równoległych w czasie buntów młodzieży na Zachodzie. Niby te same hormony, niby podobne dziewczyny, ale jednak nie te same sensy... Co innego jednak łączyło Sartre’a ze studentami Sorbony, a co innego Andrzejewskiego i Kołakowskiego ze studentami Uniwersytetu Warszawskiego.

W szerszej perspektywie Marzec ’68 był nieuniknionym starciem – nie bójmy się tego banału – między władzą, systemem a społeczeństwem, w imieniu którego wystąpiła inteligencja. Robotnicy zabrali głos kilkanaście miesięcy później. Jerzy Eisler w swojej znakomitej i nagrodzonej przez „Politykę” książce „Polski rok 1968” opisuje, jak w Marcu, przykrytym jego antysemityzmem, skupiły się jednak wszystkie cechy narastającego kryzysu i to na wszystkich właściwie polach. Najbardziej widoczny był konflikt na polu wartości, wolności i słów. I jak to w polskim dramacie, musiało się zacząć od Mickiewicza i jego „Dziadów”.

W latach 60., poprzedzających Marzec, było bardzo gorąco. Gomułka walczył o dusze Polaków z kardynałem Wyszyńskim i z pisarzami, walczył z komandosami, którzy wywodzili się z prominentnych domów władzy, ale także z akademika na Kickiego w Warszawie. Wrzeszczał i wsadzał do więzienia. I wreszcie jego partia zaczęła walczyć z Żydami, a on na koniec z robotnikami. A zanim skończył swoją karierę, dopuścił do tego, że niby wygaszony Marzec grzał nadal w najlepsze. Z uczelni wyrzucano studentów (wielu w konsekwencji wcielano do wojska, gdzie poddawani byli specjalnej opiece i trosce) i ich profesorów, z instytucji i zakładów pracy podejrzanych pracowników, urzędników i funkcjonariuszy. Do więzień wysyłano z wysokimi wyrokami tych uważanych za najbardziej podpadniętych. A za granicę wszystkich, którzy mieli „patriotyczne papiery” nie w porządku, nawet jeśli im się wydawało inaczej... (szerzej o wymuszonej marcowej emigracji napiszemy w następnej „Polityce”).

Echo marca 1968 brzmi jeszcze po 40 latach i jako zbiór antysemickich fantomów i jako pamięć zarówno podłości, jak i dzielności tamtego czasu. Jest to jeden z najbardziej fundamentalnych faktów współczesnej historii Polaków, który do prostej, jak się wydawało, relacji społeczeństwo–władza wniósł też relacje bardziej skomplikowane, między ludźmi, między Polakami, między innymi wśród swoich. Pokolenie, które najsilniej przyjęło doświadczenie Marca ’68, już nigdy później od tej wiedzy i tego przeżycia nie mogło się uwolnić. I to doświadczenie zabrało ze sobą na dalsze drogi przez historię.


Jak to było

16 stycznia Decyzja zdjęcia z dniem 1 lutego ze sceny Teatru Narodowego w Warszawie „Dziadów" w reżyserii Kazimierza Dejmka. Ostatni spektakl odbył się 30 stycznia, doszło po nim do demonstracji studentów pod pomnikiem Mickiewicza.

31 stycznia Protestacyjna petycja studentów do Sejmu przeciwko zdjęciu „Dziadów". W Warszawie 3145 podpisów, we Wrocławiu 1098.

6 lutego Wyrok trzech lat więzienia w procesie Janusza Szpotańskiego, autora satyrycznej opery „Cisi i gęgacze, czyli Bal u Prezydenta".

29 lutego Nadzwyczajne zebranie Oddziału Warszawskiego Związku Literatów Polskich. Stefan Kisielewski mówi o dyktaturze ciemniaków.

2 marca Rezolucja aktywu partyjnego Warszawy potępiająca pisarzy.

4 marca Minister oświaty i szkolnictwa wyższego releguje z Uniwersytetu Warszawskiego, bez postępowania dyscyplinarnego, Adama Michnika i Henryka Szlajfera.

8 marca Wiec na dziedzińcu uniwersytetu w związku ze zdjęciem „Dziadów" oraz relegowaniem z uczelni Adama Michnika i Henryka Szlajfera. Akcja milicji i tzw. aktywu robotniczego.

9 marca W „Życiu Warszawy" ukazuje się notka „Komu to służy?".
Wiec w auli Politechniki Warszawskiej z hasłem „Prasa kłamie".
Zajścia uliczne w Warszawie.
Początek kampanii antysemickiej i antyinteligenckiej. Do pism o zasięgu ogólnopolskim, które szczególnie się wyróżniały w tej nagonce, należały: „Trybuna Ludu", „Słowo Powszechne", „Żołnierz Wolności", „Stolica", „Walka Młodych", „Argumenty", „Życie Literackie", „Prawo i Życie", „Kurier Polski".

11 marca Interpelacja klubu poselskiego „Znak" w obronie studentów.
Narada aktywu Warszawy, przemówienie Józefa Kępy przedrukowuje cała prasa.
Masówki w zakładach pracy potępiające wystąpienia studenckie. Transparenty z napisami m.in. „Syjoniści do Syjamu", „Mośki do Izraela", „Studenci do nauki".
Wiece i manifestacje rozszerzają się na inne uczelnie w kraju.

14 marca Przemówienie Edwarda Gierka na stutysięcznym wiecu w Katowicach.

19 marca Spotkanie aktywu partyjnego stolicy z Władysławem Gomułką w Sali Kongresowej Pałacu Kultury i Nauki.

21 marca List Episkopatu Polski do premiera, zawierający protest przeciwko stosowaniu przemocy wobec studentów i ograniczeniom wolności opinii.

29 marca Rektor Uniwersytetu Warszawskiego podejmuje decyzję o skreśleniu z listy studentów 34 osób oraz o zawieszeniu 11.

4 kwietnia Prasa informuje o wydaleniach z partii, m.in. na UW, Bronisława Baczki, Stefana Morawskiego, Janiny Zakrzewskiej.

11 kwietnia Marian Spychalski zostaje przewodniczącym Rady Państwa po rezygnacji z tego stanowiska Edwarda Ochaba. Ministrem obrony narodowej zostaje Wojciech Jaruzelski. Jerzy Zawieyski, katolicki pisarz, jeden z liderów środowiska Znak, ustępuje z Rady Państwa.

8 maja Spotkanie przywódców partyjnych Bułgarii, NRD, Polski i ZSRR w Moskwie w sprawie Czechosłowacji.

14 maja Ustalenie nowych zasad rekrutacji na wyższe uczelnie: wprowadzono punkty preferencyjne dla kandydatów pochodzenia robotniczo-chłopskiego.

5 lipca Biuro Polityczne w związku z przejściem Mieczysława Moczara do pracy partyjnej i odejściem ze stanowiska ministra spraw wewnętrznych stwierdza, że „nie ma żadnej grupy partyzanckiej", a Moczar jest „zdyscyplinowanym i karnym członkiem partii".

8-9 lipca Plenum KC PZPR: zwolniono z KC Stefana Żółkiewskiego, Adama Schaffa i Władysława Wichę, Moczar zostaje sekretarzem KC.

20 sierpnia O godz. 23.00 wojska radzieckie, polskie, węgierskie, bułgarskie i NRD wkraczają do Czechosłowacji.

Wrzesień Początek tzw. marcowej emigracji, do końca 1969 r. wyjechało ok. 13 tys. osób.

9 listopada Wyrok w pierwszym z serii tzw. procesów pomarcowych. Józef Dajczgewand został skazany na dwa i pół roku więzienia, a Sławomir Kretkowski na półtora roku. W następnych procesach skazano m.in. Jana Lityńskiego (2,5 roku), Seweryna Blumsztajna (2 lata), Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego (po 3,5 roku), Adama Michnika (3 lata), Henryka Szlajfera, Barbarę Toruńczyk i Antoniego Zambrowskiego (po 2 lata).

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną