Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

To jest ojczyzna

Życie Marka Edelmana – legendarnego przywódcy powstania w getcie warszawskim, lekarza, opozycjonisty, społecznika – opisano już wiele razy. Jednak mająca się wkrótce ukazać biografia autorstwa Witolda Beresia i Krzysztofa Burnetki, czerpiąc ze wszystkich dostępnych źródeł, komentowanych na nowo przez samego Edelmana, jest najobszerniejszą z opowieści o jego losach.

„Każdy powinien żyć tam, gdzie chce, gdzie jest mu lepiej, gdzie ma coś do zrobienia”. Fot. Wojciech Druszcz / REPORTER  

W książce „Marek Edelman. Życie. Po prostu” jest mowa o Zagładzie Żydów, ale i o wielkich miłościach w getcie, o powstaniach kwietnia 1943 i sierpnia 1944 r., o źródłach antysemityzmu w Polsce, o komunistach, Kościele i opozycji – oraz inwigilacji Edelmana przez SB, o ryzykownych, pionierskich zabiegach medycznych (m.in. polskich próbach transplantacji serca) i etyce lekarskiej, o słabych stronach Państwa Izrael i kulisach międzynarodowej aktywności Edelmana w obronie praw człowieka (to na niego powoływał się prezydent Clinton uzasadniając interwencję NATO w Bośni), o spotkaniach Edelmana z Vaclavem Havlem, dalajlamą i Janem Pawłem II. Jest to także książka o podstawowych wartościach: obowiązku obrony słabszych, znaczeniu wolności, przyjaźni i zaufania. Jak mawia Edelman: najważniejsze to starać się iść po słonecznej stronie. Poniżej – fragmenty książki.

1968: WYRZUCONY ZE SZPITALA

Z faszyzmem nie trzeba się liczyć. Nie trzeba, żeby on na ciebie wpływał. Bo jak się zaczynasz przejmować, co o tobie mówią, to zwariujesz.

W marcu 1968 r. w bramie szpitala wojskowego portier oznajmia doktorowi Edelmanowi: „Żydzi nie wchodzą do szpitala”. Tym razem wybucha międzynarodowy skandal. We Francji Helena i Józef Zysowie, naukowcy o polskich korzeniach, powołują Komitet Obrony Edelmana i rozsyłają do rozmaitych instytucji i środowisk opiniotwórczych na całym świecie listy informujące o zwolnieniu z pracy wybitnego lekarza i przywódcy powstania w getcie warszawskim.

Edelman mówi dziś: – Jak mnie wyrzucali ze szpitali, to ktoś interweniował i szukał dla mnie nowej posady. Przypuszcza, że mógł to być ówczesny premier Józef Cyrankiewicz. Nie pamięta jednak, czy było to w 1966, czy 1968 r. Cyrankiewicza poznał po zakończeniu wojny: – Nie wiem, gdzie i jak się z nim zetknąłem. Jak się jest takim starym, to się zna różnych ludzi.

I opowiada:

To był dziwny człowiek. Chyba obóz koncentracyjny go skrzywił, jak wielu ludzi. Wszyscy, którzy tam byli, widzieli, co jest życie warte... Co innego, jak już cię zabili, a co innego, jak przeżyłeś, wszystkich kolegów straciłeś, widziałeś, że mogłeś skończyć tak jak oni, i tylko przypadek sprawił, że było inaczej. O jego pobycie w Oświęcimiu słyszałem wiele pozytywnego. A reszta? Nie wiem. Nie znam się na obozach. Ale ci z moich znajomych, którzy przeżyli Oświęcim, zawdzięczają to jemu. Wielu było już w baraku śmierci, a on ich wyciągał. Oczywiście musiał za to dać kogoś innego. Ale dzięki temu ruch oporu się trzymał. Trudno powiedzieć, co to jest przyzwoitość. On chronił struktury oporu. Wszyscy robili tak samo.

A co robiła AK? Myśmy to samo robili.

Cyrankiewicz w czerwcu 1956 r. groził: odrąbiemy ręce przeciwnikom władzy ludowej. Pluli na niego za tę rękę. Ale wtedy już się z nim nie zadawałem. Lecz w 1945 czy 1946, do II zjazdu PPS, było elegancko. Dopiero jak zaczął mówić o zjednoczeniu, to się zrobiło źle. Byłem na tym zjeździe i w tym pokoju, gdzie zaczęło się mówić o zjednoczeniu. Za okupacji, nim go wzięli do Oświęcimia, uratował Karskiego. Nie wiem, kto wydał Cyrankiewicza, ale na bank go wydali. Możliwe, że NSZ. To było w Krakowie. Był dobrze zakonspirowany. To on prowadził całe to kulturalne podziemie: Miłosza, Andrzejewskiego. To byli wszystko jego koledzy.

Wstawił się także za Anielą Steinsbergową, którą komuniści strasznie gnoili za to, że jako adwokat pomagała opozycji – i w efekcie przywrócili jej prawo do praktyki adwokackiej. Zresztą zawsze, jak żądała, przychodził do niej. Ale jak został szychą, nie korzystałem z tej znajomości. Ostatni raz widziałem go na ulicy, jak Kennedy’ego zabili w 1963 r. To wtedy powiedział mi: nie ma rady z tymi Polakami. Jak, na przykład, tych Ruskich w 1956 r. omamił? Nikt nie wie. Nigdy nie był za komunizmem, za Stalinem, a jakoś ich oczarował. Ale nie chciał za Boga napisać wspomnień o kontaktach z Rosjanami, kiedy był premierem. Było sto podejść, ale nie chciał. Coś za coś. Takie jest życie. Więc jak interweniował w mojej sprawie w 1966 czy 1968 r., to z własnej inicjatywy. Na zasadzie, że wyrzucenie takiego Żydziaka jak ja spowoduje, że w świecie Polska będzie uznana za kraj antysemicki. Dał prikaz, ale nie było gdzie nas przyjąć.

Tak czy tak, po zwolnieniu ze szpitala wojskowego Edelman dostał posadę w Szpitalu Miejskim im. Madurowicza. – Może też zadziałało to, że szefem był tam wtedy mój kolega Rysiek Fenigsen. Wziął mnie do siebie. Ale jak Gomułka powiedział Żydzi won, to on pojechał na Zachód i już nie wrócił. Na pytanie, jak się czuł, kiedy za pochodzenie wylatywał z pracy, odpowiada:

To drobiazgi...

To nie są drobiazgi.

Są. To wszystko trzeba mierzyć w pewnej skali.

Ale to tylko Pan ma taką skalę porównawczą: getto i komunizm. Myśmy mieli tylko komunizm.

Ci, którzy nie mogli tego znieść, wyjechali. Z faszyzmem nie trzeba się liczyć, nie trzeba, żeby on na ciebie wpływał, bo jak się zaczynasz z tym liczyć, co o tobie mówią, to zwariujesz.

Miał Pan oparcie – w środowisku, przyjaciołach?

– Znajomi nie reagowali źle. Kiedy mnie wyrzucili ze szpitala, chciał pomóc mi kolega ze studiów, Blachnicki. Był już wielkim ordynatorem, a jego żona była bardzo bogata i miał trzy pokoje z kuchnią i alkową. Wtedy, w 1968, przyjechał do mnie i mówi: – Marek, już wszystko mam rozplanowane, ta alkowa zostanie, tu będzie postawiona ściana, na niej będzie szafa, będziesz mógł wchodzić, wychodzić, możesz się ukrywać do końca życia i mieć ich w dupie. Słuchała tego Elżbieta Chętkowska, wtedy stażystka, i aż się popłakała z wrażenia. Wtedy poznał Mieczysława Rakowskiego, wówczas naczelnego tygodnika „Polityka”: – Uprzedził mnie, żebym wyjechał, bo mnie zabiją. Jako drugi mnie uprzedził – bo wcześniej mówił tak Hersz Smolar. Zaczął biadolić strasznie. Ale on nie miał poparcia, jak robił „Politykę”. Taki Korotyński z „Życia Warszawy” jakby go poparł... Bo gdyby „Życie Warszawy” było inne, to ten 1968 rok inaczej by się potoczył. Potem Rakowski zaangażował się nie tyle w Jaruzelskiego, ile w rozwiązanie partii. Może miał to w głowie od początku? Teraz źle wygląda. Chudy jest. Zawsze miał rozdarte serce. Był komunistą, ale trzeźwo oceniał Ruskich.

Mieczysław Rakowski tak dziś wspomina: – Marek Edelman nie był dla mnie osobą nieznaną. To aż nadto oczywiste. Wiosną 1968 r., a może nawet wcześniej, rzeczywiście ostrzegałem go, że moim zdaniem powinien wyjechać z kraju, ponieważ może mu się stać coś złego.

Nie byłem jedynym, który w tych mrocznych miesiącach wstydził się tego, co się działo. Jednak nie każdemu, kto mnie o to pytał, radziłem opuszczenie kraju. Kiedyś Józef Hen, pisarz znakomity, w dedykacji w jednej ze swych powieści przypomniał, że rozmawiając o tym, co się wtedy działo, i ewentualnym jego wyjeździe, powiedziałem:

„Pan musi tu pozostać i opisać to, co się teraz dzieje”. Takie to były czasy.

Jednemu radziłem, aby wyjechał, drugiemu radziłem pozostać. Obaj pozostali. Przetrwała także „Polityka”, której zespół był na celowniku oszalałych bojowników z „syjonizmem”. Z Edelmanem łączy mnie także sprawa, o której być może nawet nie wie. Otóż Hanna Krall, po napisaniu „Zdążyć przed Panem Bogiem”, opowieści, której bohaterem był Edelman, zwróciła się do mnie, abym poprosił Willy’ego Brandta o napisanie przedmowy do niemieckiego wydania książki. I Brandt, bez jakichkolwiek ceregieli, napisał przedmowę, co sugerowałem mu w liście, a książka zaczęła swój zwycięski pochód po świecie.

– A nie pomyślał Pan wówczas przez chwilę: wyjeżdżam stąd, mam tego dosyć?

Edelman: – Niee, to nie tak: co to, ktoś mi będzie narzucał, co ja mam robić i gdzie ja mam jechać? Przecież to nieelegancko.

Wtedy dalej Pan jeździł co rok pod pomnik?

Pod pomnikiem byłem co roku. Zawsze sam. Kiedyś pojechałem z Aleksandrem – w 1963 czy 1964 roku... Nikogo nie było. W trzy godziny obróciłem. Bo miałem simkę, taki samochód, że ho ho! Aleksander stał z tyłu, trzymał się foteli, a ja tą simką... Dobry byłem w jeździe. Do Zakopanego stąd jechałem cztery godziny. Ona sama jechała, genialne samochody: gruba blacha, można ją było tłuc...

I takich samochodów w Polsce nie było. Moja była jedyna. Listy przychodziły do mnie na nią. Kiedyś, jak byłem w Łagowie na wakacjach, przyszedł list zaadresowany: Marek Edelman, simca z czarnym dachem. I doszedł. Ala była we Francji rok na stypendium i zarobiła. Wróciła z tym samochodem. Potem ja nim jeździłem.

Jak przychodziłem pod pomnik, nigdy nikt się nie dołączył. Byłem zwykle w południe, komuniści robili to o innej porze. Oni mieli specjalnego faceta, który zajmował się stosunkami z Żydami...

Edelman nie pamięta, czy w kwietniu 1968 r. były jakieś obchody powstania w getcie: – Mogły być w Filharmonii. Jakiś referat, a potem koncert. Ale nie na pewno... Kiedy rozmawiał z Hanną Krall podczas pisania książki „Zdążyć przed Panem Bogiem”, mówił jednak, że zawsze w rocznicę getta dostawał bukiet kwiatów, a w 1968 r. go nie dostał. Teraz zaprzecza: – Nic takiego nie mówiłem. Nie, dostawałem zawsze. Zresztą może było inaczej. Ale chyba nigdy nie było tak, że nie dostałem. Przecież to było od przyjaciół, a nie od władz. Zresztą mówiłem to tyle lat temu. Był 1976 r., gdy z nią rozmawiałem. A na starość się nie ma takiej dobrej pamięci...

Na pytanie, czym można tłumaczyć wybuch antysemityzmu w Polsce w 1968 r., a zwłaszcza to, że wielu ludzi, wcześniej nawet sympatyzujących z Żydami, nagle zaczęło się wobec nich zachowywać wrogo, a w najlepszym razie neutralnie, odpowiada:

– Strach i nienawiść. Antysemityzm jest zawsze polityką, od początku do końca, a uczucie nienawiści łatwo wzbudzić. Z miłością trudniej. Kiedy jest destabilizacja, jakakolwiek, gospodarcza czy polityczna, wtedy szybko trzeba pokazać wroga, wroga, którego łatwo odróżnić, tak? Więc czemu nie Żyd? On ma czarne włosy, duży nos... I choć nie było wtedy łagru, za sympatię do Żyda można było jednak stracić pracę. Była wielka destabilizacja, jakaś grupa chciała przejąć władzę, więc chciała na czymś wyjechać, chciała mieć poparcie, a to najłatwiej zbudować na nienawiści.

1970: WYJAZD RODZINY

Na moją córkę dzieci wołały w przedszkolu: „Żech, żech”, bo nawet nie potrafiły dobrze wymówić słowa „Żyd”, ale już wiedziały, że to wyzwisko. A na górce na placu zabaw stała zupełnie sama, bo rodzice innych dzieci nie chcieli, żeby one się z nią bawiły. Co miałem jej powiedzieć? A synowi miałem powiedzieć, że nie dostanie się na studia, bo jest Żydem? A jeszcze żonę szykanowali w pracy. Dla nich nie było wyjścia. Zresztą dla mnie też było łatwiej mieć w tej sytuacji rodzinę po drugiej stronie muru.

Alina Margolis-Edelman, skądinąd pierwowzór Ali ze słynnego Elementarza Mariana Falskiego, jest wtedy młodą nadzieją łódzkiej pediatrii. Wszyscy w branży pamiętają jej zasługi jako twórcy programu leczenia cukrzycy u dzieci, a potem dziecięcej nefrologii. Jest ceniona w swoim szpitalu. Lecz w 1968 r. władze nie dopuszczają już jej do obrony habilitacji. „Ale można przecież żyć bez tego. Poszło o dzieci. Ania ryczała w nocy, bo usłyszała w szkole, że my mamy czarną krew i pójdziemy do piekła. Wykrzyczała kiedyś: »Wolę wszystko, niż nazywać się Edelman«. Do tego dochodziła psychoza środowiska. Wszystkie rozmowy kręciły się wokół tematu: wyjechać czy nie wyjechać. Wychodziliśmy na spacer z Markiem i przez kilka godzin w kółko o tym rozmawialiśmy, a potem mama przychodziła do mnie do łóżka i trzymała mnie, tak się trzęsłam. Pojechałam z Anią do Francji, byłam tam trzy miesiące. Szarpałam siebie i ją: zostajemy – wracamy?” – opowiadała Annie Bikont z „Gazety Wyborczej”.

W przeciwieństwie do większości marcowych emigrantów miała normalny paszport, a nie tzw. dokument podróży, uprawniający jedynie do jednokrotnego przekroczenia granicy, a więc uniemożliwiający powrót do kraju. Podczas jednego z sympozjów naukowych na temat cukrzycy zrobiła wrażenie na jednym z francuskich profesorów, który, kiedy tylko się dowiedział, jakie szykany spotykają ją w Polsce, przysłał jej zaproszenie. Wróciły późną jesienią 1968 r. Ale kiedy Ania pojawiła się w szkole, dwóch nauczycieli zapytało ją: „Po co wróciłaś?”. Więc po roku Ala z dziećmi wyjeżdża już na stałe. „Pierwsze lata emigracji to dla mnie taki sam ciemny okres jak czas getta” – oceni potem. Najpierw pracuje jako laborantka („Obcinałam szczurkom głowy, zupełnie się do tego nie nadawałam”). Musi brać dyżury, rzadko więc bywa w domu, a kiedy się pojawia w drzwiach, wita ją zapłakana z tęsknoty córka. „Musiałam to dźwigać sama. Mówiłam Markowi: »Przeliczyłam się«. Ale Marek powiedział: »Jak się powiedziało a, to trzeba mówić b, nie można z dzieci robić wariatów«”. Sam Edelman komentuje:

Myśmy się nigdy nie rozwiedli. Ala chciała jechać, to pojechała. Bała się. Nie miała tu co robić. Nie mogła nerwowo wytrzymać. Że nagle ją zrzucili ze wszystkiego – a była wysoko, pierwsza po Bogu. Aleksander był na pierwszym roku, a Ania w szkole powszechnej.

Ale dzieciaki musiały to przeżyć, że wyjeżdżają?

Nie wiem.

Jak to Pan nie wie?

No co: było im trudno. Ale Ania poszła od razu do międzynarodowej szkoły, a Aleksander został w końcu wielkim profesorem biofizyki. A jak to było, to wszystko jedno.

Dodaje jednak, że wcale nie wyklucza, iż było jeszcze jakieś inne wyjście albo może nie trzeba się było tym tak przejmować...

Pytany, dlaczego sam nie wyjechał, odpowiada: „Ktoś przecież musiał zostać”. Albo: „Nikt mi nie będzie dyktował, gdzie mam żyć”. Lub: „Każdy powinien żyć tam, gdzie chce, gdzie jest mu lepiej, gdzie ma coś do zrobienia”. Ale przyznaje też, że w groźnych sytuacjach lepiej jest mieć bliskich w bezpiecznym miejscu. Jak mówi: z drugiej strony muru. Bo wtedy można na całego zaangażować się w walkę.

We Francji Ala nie może nostryfikować polskiego dyplomu. Spotyka za to życzliwych Francuzów: jedna z koleżanek z laboratorium daje jej zastawę stołową, kolega lekarz przynosi fotele. Ale z kliniki w Łodzi nie nadchodzi ani jeden list. Pozycję zawodową odzyskuje dopiero po pięciu latach. Musi nadrabiać zaległości z biologii i biochemii, bo te nauki stoją na Zachodzie na nieporównywalnie wyższym poziomie. Wreszcie zostaje szefową oddziału chemodializy, lecz jej łódzcy koledzy są już wtedy profesorami. „Psychicznie uratowali mnie Lekarze bez Granic” – ocenia dziś. Ten założony w 1971 r. przez francuskiego lekarza Bernarda Kouchnera ruch ma nieść pomoc medyczną ofiarom konfliktów zbrojnych na całym świecie oraz ujawniać przypadki łamania praw człowieka (wcześniej w ramach Międzynarodowego Czerwonego Krzyża Kouchner jeździł do krajów objętych wojną, ale statut takich misji zakazywał ujawniania tego, co zobaczyli ich uczestnicy).

Ala wykorzystuje więc wszystkie urlopy na sześcio-, siedmiotygodniowe wyjazdy w zapalne miejsca. „Aleksander już był duży, ale zostawiałam Anię. To nie było w porządku wobec dziecka” – przyzna po latach Annie Bikont. Leczy w Czadzie. Bierze udział w misji ratowania boat-people, czyli Wietnamczyków uciekających przez morze z rządzonego przez komunistów kraju. Jedzie do Salwadoru. (...) Po sierpniu 1980 r. angażuje się w pomoc także Polsce. W stanie wojennym Lekarze przewożą lekarstwa, ale pod nimi przemycają też sprzęt poligraficzny dla podziemnej Solidarności. Ona sama jednak przyjeżdża do Polski dopiero w 1986 r. na pogrzeb swojej mamy.

Edelman: – Wciąż się bałem, że gdy moja rodzina przyjedzie do kraju, władze zabiorą im paszporty. Bo gdy w latach siedemdziesiątych odwiedziła mnie córka Ania, to faktycznie zatrzymali jej paszport i oddali z powrotem dopiero dzięki rozmaitym zabiegom. Wolałem więc jeździć do nich. Choć mnie z kolei często odmawiali paszportu – jest na ten temat gruba teczka w IPN. Czasem pomagały też interwencje z Zachodu – kiedyś zaangażował się nawet sam prezydent Francji Mitterrand.

A na pytanie, co dla niego znaczy słowo „ojczyzna”, odpowie: – To jest mieszkanie, w którym się żyje, dom, przed którym stoi drzewo albo nie stoi, podwórko. I piątka czy dziesiątka przyjaciół. To jest ojczyzna.

  

  
 

Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną