Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Sieroty Casanovy

Polscy politycy są jak Casanova. Wciąż doznają nowego uniesienia. Przeżywają je równie gwałtownie, jak potem porzucają. A owoce jednorazowych uniesień zostają. Dłużej niż rządy, polityczne kariery, partie. Polska pełna jest sierot po Casanovie.
Premier Tusk polecił swoim ministrom szukać oszczędności w budżetach ministerstw. Każdy minister ma coś szybko znaleźć. Od tego zależy jego przyszłość w rządzie. Słusznie. Bo bez oszczędności nie ma pomyślności. A na pewno parę miliardów się w ten sposób znajdzie. I, oczywiście, zawsze lepiej jest znaleźć, niż zgubić. Ale Polska ma tu już niepokojącą tradycję. Na przykład Edward Gierek szukał, o ile pamiętam, bodaj 200 mld. I chyba je znalazł. Tyle że niewiele mu to pomogło. Bo w organizmie tak dużym jak państwo nie sztuka znaleźć 2, 20 czy nawet 200 mld. Sztuka jest stworzyć mechanizm ograniczający kumulowanie niepotrzebnych wydatków. A takiego mechanizmu – podobnie jak za Gierka – nie ma. Przeciwnie, istnieje mechanizm ich mnożenia. Każde szukanie oszczędności na oślep jeszcze go umacnia, bo instytucje doskonalą się w ukrywaniu niepotrzebnych kosztów i w pozornym ich redukowaniu.



„Rzeczpospolita” na przykład napisała ostatnio, że przez dwa lata obowiązkowego jeżdżenia na światłach przez 24 godziny i 365 dni w roku wydaliśmy na to około 2 mld zł. I nie ma przekonujących danych, że dzięki temu jeździ się w Polsce bezpieczniej. A miał to być tani sposób zwiększenia bezpieczeństwa. Pamiętam szeroki konsens pełnych dobrej woli posłów różnych partii popierających to prawo i ich nieskrywaną dumę, że nie wydając grosza z publicznych pieniędzy, ratują życie iluś swoim rodakom. Zastanawiam się teraz, ilu z nich po roku czy dwóch latach próbowało sprawdzić, jak się ich pomysł sprawdza.

Dwa miliardy to w skali Polski nie są wielkie pieniądze. Ale jednak wypada prawie 50 zł na obywatela. Parę tysięcy dziur w drogach, na których giną ludzie jadący z zapalonymi światłami, można by za te pieniądze szybko zlikwidować. Zamiast się zająć zabójczymi drogami, posłowie woleli jednak wprowadzić obowiązek zapalania świateł. Odpowiedź na pytanie, dlaczego dokonali takiego wyboru, jest prosta. Pod prawem nakładającym obowiązek zapalania świateł można było napisać, że jest neutralne dla budżetu państwa. Pieniędzy, które prywatnie wyrzucimy w błoto, nie trzeba szacować, składając projekt ustawy. Każdy polityk, każda partia i każdy rząd musi się natomiast wykazać dbałością o obniżanie podatków, ograniczanie wydatków, równoważenie budżetu. Tego oczekują od nich obywatele. Złe, dziurawe i przeciążone drogi zabijają tych obywateli, masowo produkują kalectwo, niszczą samochody, zwiększają zużycie paliwa. Każdego roku kosztuje nas to jako społeczeństwo miliardy. Nie licząc zdrowia ofiar, którego finansowej wartości oszacować się nie da. Ale ponieważ w większości kosztuje nas to prywatnie, kolejne rządy, zamiast łatać i budować drogi, mogą nas obdarowywać obniżkami podatków i mamić przepisami symulującymi troskę o nasze bezpieczeństwo. Przynajmniej dopóki obywatele jednego z drugim nie skojarzą.

Podobnie nikt z autorów i entuzjastów hausnerowskiej ustawy o samozatrudnieniu nie próbował sprawdzić, jakie są jej – też sięgające miliardów – finansowe skutki dla ZUS i budżetu państwa. Po czterech latach jej funkcjonowania byłem parę tygodni temu pierwszą osobą, która poprosiła ZUS o te informacje. Rzecz jest pewna, bo wydobycie tych danych wymagało napisania specjalnej aplikacji do programu komputerowego ZUS. Wcześniej taka możliwość technicznie nie istniała. A pieniądze odebrane ZUS, by stworzyć wrażenie, że rząd robi prezent obywatelom, ten sam rząd musi temu samemu ZUS dopłacić z podatków zebranych od tych samych obywateli. Jeśli zaś rząd da ZUS, to nie da komuś innemu.

Z czasem, gdy mija fascynacja pomysłem, widać to coraz wyraźniej. Ale politycy się nie oglądają za siebie. Porzucają raz zrealizowane pomysły, jak Casanova porzucał kobiety, które posiadł. A sieroty zostają. W przenośni – jako prawa działające jedynie dlatego, że ktoś je kiedyś w uniesieniu uchwalił. I również dosłownie. Jako ofiary tego, że politycy zajmowali się uchwalaniem efektownych przepisów, zamiast zająć się usuwaniem prawdziwych źródeł problemu.

Peter M. Senge, legendarny autor koncepcji organizacji uczących się, nazywa to przerzucaniem brzemienia. „Problem – pisze Senge w „Piątej dyscyplinie” – jest trudny do zdefiniowania przez zainteresowanych z powodu jego zawiłości lub wysokiej ceny, jaka wiąże się ze stawieniem mu czoła. Ludzie wówczas »przerzucają brzemię« tego problemu na inne rozwiązania – w dobrej wierze stosują rozwiązania łatwe, zwykle też wyjątkowo spektakularne. Niestety, te łatwiejsze rozwiązania wpływają tylko na poprawę symptomów, ale podstawowy problem pozostaje niezmieniony”. W tym przypadku problemem jest poczucie obywateli, że władza w Polsce jest nieudolna i zbyt dużo kosztuje. Władza nie umie być sprawna i tańsza. Nie potrafi racjonalnie wydawać pieniędzy. Przerzuca więc brzemię. Zamiast łatać dziury, każe zapalać światła. Zamiast racjonalizować wydatki, jedne podatki (ZUS) bardzo hucznie zmniejsza, a inne (akcyza, VAT) po cichu podnosi.

Nie ma się czego wstydzić. Nie ma co psioczyć na państwo, szukając tu kolejnego dowodu wyższości wszystkiego, co prywatne, nad tym, co publiczne. Czytelnicy fascynującej „Piątej dyscypliny” znajdą tam przykłady potężnych, nowoczesnych korporacji, które spektakularnie padały, bo uległy pokusie przerzucania brzemienia. W jednej z potężnych firm przerzucanie zaszło tak daleko, że kolejnych kilku prezesów sprawujących władzę w fazie postępującego upadku wywodziło się nie ze szkół zarządzania, nie z branży, w której korporacja działała, lecz z firm reklamowych. Niektórzy z nich nawet osobiście wymyślali slogany kampanii reklamowych, których kolejne odsłony miały zastępować reformy lub innowacje.

Peter Drucker zauważył kiedyś, że jeśli spece od reklamy z biur bocznego skrzydła przenoszą się na najwyższe piętro głównego biurowca, znaczy to, że instytucja słabnie, jej produkty tracą konkurencyjność, a przyszłość firmy jest poważnie zagrożona. Pisał to, nie mając pojęcia o polskiej polityce. Ale chyba – podobnie jak Senge – trafił w jądro naszego problemu.

Na pytanie, skąd się bierze kompleks Casanovy od lat trapiący polską politykę, też da się znaleźć odpowiedź. Politycy nie lubią się za siebie oglądać i nie chcą sprawdzać, jak działa prawo uchwalone w ramach przerzucania brzemienia, bo zwykle dość zgodnie rozumieją, że ono niczego w sposób istotny nie zmieni, a przynajmniej nie spowoduje tego, co obiecywali. Casanova z Wiejskiej, Al. Ujazdowskich, Krakowskiego Przedmieścia woli się więc po angielsku ulotnić przed świtem, żeby nie słuchać tego, co kochanka ma mu do powiedzenia. Jeśli jakieś prawo uchwala „naprawdę”, „na poważnie”, jeśli w jakiejś ustawie wyraża „poważne zamiary”, nie porzuca jej z taką beztroską. Pilnuje, by pod koniec ustawy dopisać przynajmniej obowiązkową doroczną informację rządu lub odpowiedniego ministra.

Casanova z Wiejskiej na ogół miał szczęście. Po pierwsze dlatego, że w Polsce niestety – inaczej niż na przykład w Ameryce – nie nazywa się ustaw nazwiskami tych, którzy je forsowali. Szkoda, bo zanim ich krótkotrwałe uniesienia wydadzą owoce, ojcowie nowego prawa są już zwykle daleko. Z przerzuconym brzemieniem muszą borykać się inni. Nowy rząd, nowy Sejm. Tylko obywatele pozostają ci sami. A drugie szczęście Casanovy z Wiejskiej wciąż polega na tym, że w Polsce nie ma zwyczaju systematycznego weryfikowania skutków obowiązującego prawa ani konsekwencji działań podejmowanych przez rządy.

Z grubsza dwa lata temu rząd przeprowadził na przykład poważną kampanię pod hasłem „Patriotyzm jutra”. Dobrze pamiętając huczne zapowiedzi, jakoś nie mogę sobie przypomnieć, by równie hucznie ogłaszano zweryfikowane efekty. Może więc coś to dało, może uczucia patriotyczne młodego pokolenia drgnęły, a może nasze pieniądze zostały wyrzucone w błoto. Każda porządna firma by to solidnie sprawdziła. Rząd się nie kłopocze.

Roman Giertych jako minister oświaty przejął się przemocą w gimnazjach i wysłał do szkół trójki policyjno-wychowawcze. Kosztowało to tysiące godzin urzędniczej pracy, czyli miliony złotych. Nie słyszałem, żeby ktoś na przykład po roku zweryfikował wyniki tej akcji. Nie słyszę też dziś, żeby były minister, z błyskiem w oku terroryzujący kiedyś tysiące dyrektorów, w dalszym ciągu był przejęty problemem i by również jako prywatny obywatel prowadził kampanię na rzecz bezpiecznej szkoły.

Z półtora roku temu Jacek Kurski zapowiadał na konwencji PiS, że nowa lustracja, ujawniając tworzone przez agentów układy, przyniesie wielomiliardowe korzyści gospodarce. Ustawę uchwalono i wprowadzono w życie, wydając na to dużo publicznych pieniędzy. Ale nikt nie zweryfikował ekonomicznych skutków wojny IV RP z układem. Fanatycy lustracji jakoś się nimi nie chwalą.

Żaden Casanova z Wiejskiej nie chwali się przed nami korzyściami z ograniczenia prędkości do 50 km/h, nikt nie weryfikuje, na ile prawdziwe były argumenty tych, którzy twierdzili, że zakaz niedzielnego handlu zmniejszy zatrudnienie w wielkich sieciach handlowych albo że wzmocni drobnych sklepikarzy. Nie słyszymy, czy paraubezpieczeniowe reformy w służbie zdrowia, które stworzyły gigantyczną machinę biurokratyczną kas chorych, a potem NFZ, rzeczywiście przyniosły jakieś oszczędności.

Od wielu lat każdy rząd i każdy Sejm coś zmienia w policji, służbie zdrowia, oświacie, systemie podatkowym. Hucznym zapowiedziom zwykle nie ma końca. A potem ministrowie odchodzą, kadencja posłów się kończy. Przychodzą następni i znowu coś zmieniają. Nie słyszałem, żeby – jak w normalnej firmie – jakiś plan reformy miał na końcu dwa standardowe punkty: rewaluację i weryfikację. Polityczne myślenie, polityczne programy, reformatorskie ustawy kończą się na wdrożeniu. A często – jak reforma emerytalna – na pierwszym etapie wdrożenia. Wdrożywszy, co mu przyszło do głowy, Casanova z Wiejskiej znika jak sen jakiś złoty. A problemy w najlepszym razie zostają. I – jak to z owocami gwałtownych uniesień bywa – latami rosną bez względu na to, jak się je maskuje przerzucając brzemię. Senge bezwiednie opisuje los oświaty i służby zdrowia w Polsce. „Gdy rozwiązania eliminujące symptomy są stosowane tak, jakby były one rozwiązaniami ukierunkowanymi na przyczyny, ustaje poszukiwanie rozwiązań fundamentalnych”. Skąd wiem, że pisze o nas? Każdy może dopasować proponowane przez niego kryteria do tego, co sam widzi. 1. Problemy latami narastają, chociaż pojawiają się przejściowe symptomy poprawy. 2. System ulega stopniowej degradacji. 3. Narasta poczucie bezradności. 4. Pojawia się przekonanie, że prawdziwych problemów rozwiązać się nie da. I, rzeczywiście, może się ich wreszcie nie dać już rozwiązać, jeśli przerzucanie brzemienia zbyt długo będzie zastępowało szukanie prawdziwych rozwiązań.

To wszystko przypomniało mi się, kiedy wysłuchałem telewizyjnego orędzia premiera. Bo w jakimś sensie było to orędzie ważne i przełomowe. Premier wybrał trafne i logiczne priorytety, układające się w spójną programową całość. W odróżnieniu od swoich poprzedników nie narzekał na byłych premierów ani konkurentów, nie straszył, nie mamił, nie wymyślał wrogów, nie bujał w obłokach. Opowiadał o uczciwym rozumieniu wartości i o sensownych politycznych zamiarach. O takie polityczne myślenie wiele osób apelowało przez ostatnie lata. A jednak, jeśli ma się pamięć przypominającą słowa poprzednich premierów, trudno jest całkiem beztrosko słuchać takich deklaracji.

Na przykład troska premiera o niedożywione dzieci to w polskiej polityce nie jest dobry sygnał. Wyrażał ją Leszek Miller, niemal w tym samym zdaniu zabierając dotacje do barów mlecznych i zasiłki dla samotnych matek. Wyrażał ją Jarosław Kaczyński, a zaraz potem zajął się obniżaniem podatków dla bogatych i podwyższaniem ich biednym, wprowadzając nowe stawki PIT i VAT. Obaj jedną ręką przerzucali brzemię problemu polskiej biedy na dokarmianie dzieci, a drugą – już z czystym sumieniem – pogłębiali sam problem. Teraz, gdy o niedożywionych dzieciach we wzruszający sposób mówi Donald Tusk, ich rodzice mają powód, żeby się obawiać. Bo może to znaczyć, że dzieci dostaną (lub nie) zupkę w szkole, a rodzice podwyższone akcyzy, podniesiony VAT na żywność i energię albo większy PIT do zapłacenia.

Logika poprzednich lat zdążyła nas nauczyć, że im kto więcej mówi o głodnych dzieciach, tym – świadomie lub nie – więcej robi, aby ich przybyło. Nie jest dobre to, że życie nauczyło nas takiej nieufności. Ale w Polsce przez ostatnie lata przerzucanie brzemienia było nie tylko objawem niezdolności niekompetentnej władzy do rozwiązywania problemów. Było też wenecką peleryną, za którą chował się nie całkiem szczery i pewnie niezupełnie rozumiejący skutki chwilowych uniesień Casanova.

Donald Tusk robi wrażenie polityka, który chce zerwać z figurą Casanovy. Robi plany na wiele lat i kadencji. Od dawna zapowiada kandydowanie w wyborach prezydenckich. Zdaje się mieć wobec polskiej polityki poważne zamiary. Jeśli tak jest, to w jego przypadku przerzucanie brzemienia nie ma sensu. A to dotyczy nie tylko jego samego. Jeśli nie chce, by maskowane przerzucaniem prawdziwe przyczyny zwaliły mu się na głowę, musi też współpracowników powstrzymać przed przerzucaniem.

W sprawie głodnych dzieci nie wystarczy na przykład rozdawać zupę w szkole bez zadawania kłopotliwych pytań o sytuację rodzinną. Trzeba postawić pytanie, czy inne elementy polityki rządu – na przykład zapowiadane reformy podatkowe – nie sprawią, że wzrośnie liczba dzieci, dla których będzie to jedyny pożywny posiłek. W sprawie oszczędności robionych przez ministrów na żądanie premiera warto z kolei zapytać nie tylko o to, o ile mniej resorty wydadzą, ale też czyim kosztem.

Dwa proste przepisy mogłyby to ułatwić i uchronić premiera przed kompleksem Casanovy. Po pierwsze, wprowadzenie do procedur legislacyjnych obowiązku szacowania nie tylko kosztów nowego prawa dla budżetu państwa, lecz też obciążeń dla wszystkich innych budżetów, z rodzinnymi włącznie. Po drugie, przyjęcie zasady, że efekty każdego publicznego wydatku i podatku oraz każdej decyzji ograniczającej wydatki lub podatki są nie tylko szacowane pod względem ich wpływu na budżety rodzin, ale też weryfikowane w terminach i według kryteriów określonych w decyzji zmieniającej obecny stan rzeczy.

W każdej normalnej firmie się takie rzeczy robi. Nie ma powodu, by państwo było gorsze. Jeżeli tym razem ma wobec nas naprawdę poważne zamiary.

Jacek Żakowski

Polityka 19.2008 (2653) z dnia 10.05.2008; Temat tygodnia; s. 12
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną