Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

O co gramy?

Nasi reprezentanci podczas Euro będą podróżować autobusem, na którym napisano: „Bo liczy się sport i dobra zabawa”. Ale jednocześnie wiele wskazuje na to, że ponownie piłkarzom powierzony zostaje honor Polaków. Tym bardziej że już w pierwszym meczu spotkają się z Niemcami, z którymi nigdy jeszcze nie wygraliśmy.

Tak się złożyło, że przed Euro odbył się doroczny turniej piosenkarski Eurowizji, zresztą poprzedzony eliminacjami, jak by to była kolejna dyscyplina sportowa. Nasza przedstawicielka o trudnym do zapamiętania nazwisku (pseudonimie?) w półfinale wypadła znakomicie, natomiast w końcowych rozgrywkach poległa. Jeszcze w dniu konkursu głównego prasa krajowa pisała, że cała śpiewająca Europa widzi w niej faworytkę, co się jednak nie potwierdziło. Z występami naszych futbolistów bywało w przeszłości podobnie (świetni w eliminacjach, fatalni w finałach), lecz nie tylko dlatego warto zatrzymać się na dłużej przy Eurowizji, imprezie skądinąd wyjątkowo nudnej i marnej pod względem artystycznym.

Co się rzucało w oczy? Po pierwsze, była to popowa wizja Europy Unisex, w której różnice kulturowe i narodowościowe są w stadium zaniku. Gdyby nie pojawiające się na ekranie informacje, z jakiego kraju pochodzi popisujący się właśnie artysta, widz nie byłby w stanie rozpoznać jego narodowości. Prawie wszyscy śpiewają po angielsku i wyglądają niemal identycznie: mężczyźni, umiejętnie skrywający swą męskość, i dziewczyny, sztuczne blondynki, mające identyczny makijaż, fryzurę itp., i nawet podobnie poruszające się na estradzie. Melodie też zresztą są podobne, i to od wielu lat; przypuszczam, że gdyby telewizja omyłkowo puściła relację z któregoś z poprzednich turniejów, nieprędko byśmy się połapali, że oglądamy kolejny raz to samo. I druga dająca do myślenia obserwacja, nasuwająca się podczas końcowego liczenia punktów przyznawanych piosenkarzom przez publiczność wszystkich europejskich krajów. Jak się okazało, nawet w takich niezbyt poważnych sytuacjach odzywają się stare sentymenty: przykładowo kraje skandynawskie głosują na siebie nawzajem, podobnie bałkańskie i nawet byłe republiki sowieckie zademonstrowały solidarność.

Tymczasem na reprezentantkę Polski głosy oddały tylko dwa kraje, mianowicie Irlandia i Wielka Brytania, i wcale nietrudno się domyślić, że to nasi emigranci w poczuciu patriotycznego obowiązku wysyłali esemesy. I nikt ponadto, żadna Litwa, Słowacja czy Węgry. Niby drobiazg, ale coś to jednak mówi o tym, że Polska nie jest bynajmniej ulubieńcem jednoczącej się Europy, przynajmniej nie w takim stopniu, jak można by oczekiwać.

Znowu nas obrażają

I ta świadomość ciągle nas uwiera. Niby jesteśmy w Europie, ale wciąż czujemy się trochę niepewnie, dlatego lubimy podkreślać swoją odrębność i wyjątkowość. Czemu dawali niejednokrotnie wyraz politycy prawdziwie patriotyczni, przypominający, że sroce spod ogona nie wypadliśmy, że Sobieski był pod Wiedniem, że 1920 rok, Solidarność i polski papież... Więc coś się nam za te zasługi należy, a tymczasem wciąż się z nas jeszcze podśmiewają. Jak ostatnio Niemcy, którzy kolejny raz odwołali się do znanego stereotypu Polaka – złodzieja samochodów.

W spocie reklamowym, który narobił dużo szumu, ich kibice jadą busikiem, następnie zatrzymują się na poboczu, by zrobić siusiu, wracają na drogę, a tam samochodu nie ma, jest natomiast napis: „Mecz z Polską tego i tego dnia...”. Dowcip rzeczywiście nie najlepszy, tym bardziej że – jak wynika z bardziej precyzyjnych opisów reklamy – Niemcy siusiają w rytm swego hymnu, ale u nas, jak zawsze w takich przypadkach, nadano mu znaczenie ponad miarę, traktując całe zdarzenie w charakterze wojny psychologicznej przed niedzielnym meczem. Niektóre komentarze szły naprawdę daleko, włącznie z przypomnieniem Konopnickiej, czyli nie będzie Niemiec pluł nam w twarz.

Nawet polski i europejski były świetny piłkarz Zbigniew Boniek, zapytany przez dziennikarza „Polski”, co sądzi o zespole niemieckim, odpowiedział: „Nie podoba mi się ten zespół. Przede wszystkim z powodu tych tandetnych prowokacji pod naszym adresem. Ciągłe rozbudzanie historycznych zaszłości czy żonglowanie stereotypami działają na mnie jak płachta na byka. Wiem jedno: polscy piłkarze są 16 razy bardziej inteligentni niż niemieccy. Oby potwierdzili to na boisku”.

Jak Boniek wyliczył, że nasi są inteligentniejsi akurat 16 razy, pozostanie tajemnicą. W jego wypowiedzi pojawił się natomiast charakterystyczny stereotyp (w odpowiedzi na niemiecki stereotyp), mianowicie – to my jesteśmy od nich lepsi, chociaż nie zawsze potrafimy o tym przekonać.

Dlaczego właściwie tak bardzo zależy nam na tym, żeby nasi piłkarze dokopali w niedzielny wieczór Niemcom? Po pierwsze dlatego, że nigdy to się nam dotychczas nie udało. Do legendy przeszły wiktorie w potyczkach z ZSRR, jak ta w 1957 r. w Chorzowie czy w 1972 r. na olimpiadzie w Monachium, lecz w księdze chwały polskiego narodu brak podobnego zwycięstwa w meczu z Niemcami. Nawet w okresach największej świetności, kiedy biało-czerwoni wygrywali z najlepszymi, z zachodnimi sąsiadami przegrywali po heroicznych bojach lub w najlepszym wypadku remisowali, zresztą w spotkaniach o mniejszą stawkę. Trudno więc nie mieć kompleksu.

Niemcy pozostają zatem w jakimś alegorycznym wymiarze twierdzą zza zachodniej granicy, której nigdy nie zdołaliśmy zdobyć. Także na ostatnim mundialu, mimo że nasi reprezentanci biegali po murawie z husarzem na koszulkach. Niestety, emblemat nie zadziałał tak jak popularny napój energetyzujący – nie dodał im skrzydeł. Na Euro udaliśmy się już bez skrzydlatych jeźdźców, za to z całkiem rozsądnie brzmiącym hasłem wypisanym na autobusie wożącym naszych piłkarzy – „Bo liczy się sport i dobra zabawa”. Gdyby to jeszcze była prawda.

Ogólnonarodowe czekanie na cud

Już zaczyna się prawdziwe szaleństwo: w telewizji pokazują bez przerwy krzykliwe reklamy wykorzystujące narodowe symbole i namawiające do zachowań patriotycznych, w sprzedaży są liczne gadżety, książki, a także okolicznościowe wkładki do gazet i czasopism („Polityka” też się nie uchyla; zachęcamy do lektury dodatku załączonego do bieżącego numeru). Leo Beenhakker, zagraniczny trener, który doprowadził Polaków do finałów, jest już prawie bohaterem narodowym, co mu pozwala reklamować jeden z banków. Reprezentanci niemal już wyparli z tabloidów gwiazdy seriali i teleturniejów, i nawet debiutującemu w kadrze rezerwowemu Pazdanowi poświęca się teraz więcej miejsca niż politykom – do niedawna – z pierwszych stron gazet.

I znowu zaczyna się ogólnonarodowe czekanie na cud. To nic, że na dwóch kolejnych mistrzostwach świata polska drużyna wypadła kompromitująco. Nieważne, że krajowy futbol toczy od lat korupcja, liczni działacze przebywają w aresztach, a centrala piłkarska przypomina enklawę starego PRL. Nie ma najmniejszego znaczenia, że brakuje stadionów, że od lat polska drużyna nie zakwalifikowała się do Ligi Mistrzów, zaś gwiazdorzy rodzimych boisk, wyjeżdżający do drugorzędnych zagranicznych klubów, trafiają tam na ławkę rezerwowych, by potem wrócić do kraju w stanie wyczerpania (jak to się stało z Radosławem Matusiakiem, który ostatecznie nie znalazł się w kadrze na Euro). Reprezentacja to przecież całkiem coś innego! Zwłaszcza kiedy cała Polska zjednoczy się przed telewizorami, a okrzyk: „Biało-czerwoni!!!”, poniesie się ponad blokowiskami. Nieraz przecież udowadnialiśmy, że potrafimy wyjść zwycięsko z konfrontacji z silniejszym przeciwnikiem.

Szukając odpowiedzi na pytanie, skąd biorą się nasze, w najmniejszym stopniu nie poparte trzeźwą analizą, oczekiwania, trzeba wyjść poza rzeczywistość boiskową. Wydaje się bowiem, że nieprzemijająca wiara kibiców – a na czas mistrzostw wszyscy stają się kibicami – iż tym razem już na pewno musi się udać, jest w istocie demonstracją głęboko skrywanego ogólniejszego marzenia o wielkim sukcesie Polski. Wprawdzie wiele się udało w tym nowym XXI w., mamy prawo czuć się zwycięzcami, a jednak wciąż pozostaje poczucie jakiegoś niespełnienia. Co w szczególności daje się zauważyć w ostatnich latach, kiedy oswoiliśmy się już z obecnością w Unii Europejskiej, w każdym razie sama przynależność nie powoduje już poczucia dumy narodowej.

Jeszcze niedawno był Jan Paweł II, którego rodacy traktowali niczym ostatniego króla Polski, w dodatku siedzącego na tronie Piotrowym w Rzymie. Jego przyjazdy do Polski to było wielkie przeżycie dla milionów rodaków jednoczących się w miejscach odprawianych nabożeństw i przed telewizorami. Nawet niewierzącym udzielał się podniosły nastrój. Teraz pozostał tylko arcybiskup Stanisław Dziwisz urzędujący w Krakowie. Trudno nie zauważyć różnicy. Już prawie skutecznie udało się rozwalić własnymi rękami pomnik Solidarności; właśnie podjęta została kolejna próba zdemontowania wizerunku Lecha Wałęsy. Z wieloma już zresztą autorytetami daliśmy sobie doskonale radę, szkoda tylko, że nie widać następców.

Nasi sportowcy też nieczęsto dostarczają powodów do radości, przynajmniej nie w najbardziej popularnych dyscyplinach. Jest mały wzrostem, wielki duchem Adam Małysz, który przez parę zim szybował dalej niż koalicja skoczków niemiecko-skandynawskich, ale ostatnio zawodzi. Jak długo zresztą można skakać? Teraz pojawił się kierowca Formuły 1 Robert Kubica, który jednak nie jest w stanie zastąpić Małysza. Nie startuje w kraju, lecz na odległych torach, i nie demonstruje przesadnie przywiązania do barw narodowych, ponadto same wyścigi na ekranie telewizora przypominają nieco grę komputerową. Krótko mówiąc, inny rodzaj emocji. I oto w tej pustce zjawił się siwowłosy trener Beenhakker, który z sukcesem przeprowadził naszą reprezentację piłkarską przez eliminacje, a teraz ma ją natchnąć do zwycięstw na boiskach Austrii i Szwajcarii. Trudno się dziwić, że czerwiec będzie dla Polaków miesiącem wielkich nadziei.

Dodajmy jednak od razu, że nie tylko my mamy skłonność do futbolowych szaleństw. Gdyby przypadkiem podczas Euro wylądował w pobliżu któregoś ze stadionów zielony przybysz z kosmosu, pewnie zameldowałby potem swoim ziomkom z odległej planety, że na Ziemi odbywa się właśnie dziwna, niezrozumiała wojna, a obiektem pożądania walczących ze sobą stron jest mała, skórzana kula.

Jaką Europę zobaczymy na stadionach?

Z całą pewnością niepodobną do tej, jaką znamy na co dzień. Wspomniany konkurs Eurowizji nie jest jedynym przykładem ilustrującym proces jednoczenia się – kulturowego i obyczajowego – Starego Kontynentu. W kinach oglądamy mniej więcej w tym samym czasie te same filmy (nawet plakaty są identyczne), pochłaniamy te same bestsellery, co najlepiej widać w międzynarodowych kurortach, kiedy wszyscy wypoczywający czytają tę samą modną książkę, tłumaczoną na różne języki. Nawet w telewizji królują tzw. formaty, wypełniane jedynie lokalną treścią. Już nie wspominając o tym, że kibice udający się z różnych zakątków Europy do Austrii i Szwajcarii będą swobodnie przekraczać granice.

Tam jednak, na stadionach, obraz zmieni się radykalnie. Jakby kwadrat boiska był jakąś magiczną przestrzenią, na której odprawia się zapomniane plemienne ceremonie. Na widowni też dzieją się bardzo ciekawe rzeczy, co zresztą wyłapują natychmiast wszędobylskie kamery telewizyjne. Czasem nawet obserwowanie publiczności jest bardziej zajmujące niż śledzenie gry. Widok trybun zapełnionych podekscytowanymi widzami, z których spora część (chyba nawet z turnieju na turniej większa) nałożyła sobie na twarze barwy narodowe, naprawdę robi duże wrażenie. A do tego prehistoryczne emblematy (np. rogi wikingów), flagi, godła i repertuar narodowych śpiewów i przyśpiewek.

Na trybunie przydzielonej fanom konkretnej reprezentacji siedzą zjednoczeni kibice, którzy na co dzień są fanatykami różnych, często nienawidzących się drużyn ligowych. Po ich meczach dochodzi często do bitew kibiców, demonstrujących nierzadko wyjątkowe wprost zbydlęcenie. Także nasi kibice mają w tej niechlubnej konkurencji spore osiągnięcia. Ale kiedy „Polska gra”, ma być sztama i kibic Widzewa jest gotów usiąść w bezpośredniej bliskości kibica Legii. Gdzie jeszcze może dojść do podobnej ogólnonarodowej fraternizacji?

Najważniejsi są jednak piłkarze, idole masowej wyobraźni, grający na co dzień w klubach (bardzo często są to kluby innego państwa), gdzie zarabiają ogromne pieniądze oraz cieszą się wielkim poważaniem mediów, sponsorów i fanów. O tej porze roku mogliby już wypoczywać po ciężkim sezonie i meczach w Lidze Mistrzów, których poziom bywa wyższy niż Euro, a jednak stawiają się do dyspozycji selekcjonerów swych narodowych reprezentacji. Rezygnujący dobrowolnie z gry w kadrze to wyjątki. Nawet David Beckham, dziś już bardziej gwiazda popkultury niż futbolu, obecnie zarabiający krocie w Stanach Zjednoczonych, przy każdej okazji podkreśla, jak bardzo zależy mu na występach w reprezentacji Anglii. Bo najwidoczniej udany występ w najważniejszym nawet meczu ligowym to nie to samo co radość z bramki zdobytej dla reprezentacji. Pod tym względem nic się w piłkarskich obyczajach nie zmieniło.

Europa jednoczy się gwałtownie, ale boisko długo jeszcze będzie miejscem wyłączonym, na którym owe procesy nie zachodzą. (Czego nie zmienią transfery w stylu Rogera, przepisy FIFA mówią bowiem, że zawodnik wybiera jedną reprezentację na całe życie). Najwidoczniej wszyscy, piłkarze i kibice, pragną raz na jakiś czas podkreślić swą odrębność, poczuć smak zwycięstwa pod własną flagą. Kiedy jednak gra się kończy, wszystko wraca do normy.

To teraz pofantazjujmy: co by się stało, gdyby Polska niespodziewanie została mistrzem Europy? No, naprawdę nic wielkiego by się nie stało, pomijając krótkotrwały wybuch nastrojów euforycznych. Czy fakt, że Grecja wygrała cztery lata temu, choć w najmniejszym stopniu nie była faworytem, coś istotnego zmienił w dziejach tego kraju? Może więc naprawdę na Euro chodzi jedynie o sport i dobrą zabawę?

Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną