Dlaczego na ławy oskarżonych o nadużycie władzy w latach 80. trafiają esbecy i milicjanci, a do tej pory nie może dojść do procesu generała Wojciecha Jaruzelskiego i innych autorów stanu wojennego (sąd bowiem odesłał tę sprawę prokuraturze z poleceniem uzupełnienia dowodów)?
Czy – jak stwierdził Sąd Najwyższy – po 13 grudnia 1981 r. sędziowie musieli stosować prawo stanu wojennego? Czy przeciwnie – mieli obowiązek je odrzucić, jak sugeruje rzecznik praw obywatelskich, który uchwałę SN zaskarżył do Trybunału Konstytucyjnego? I dlaczego Sąd Najwyższy nie chce znieść immunitetu sędziom, którzy stosowali dekret z 13 grudnia 1981 r., a skazywani są członkowie kolegiów ds. wykroczeń, którzy w postępowaniach wobec działaczy opozycji w połowie lat 80. wydawali orzeczenia uznane potem za niesłuszne przez tenże Sąd Najwyższy?
A czy idea zwrotu upaństwowionego po 1944 r. majątku ma być spełniona niezależnie od kosztów dla budżetu i współczesnych pokoleń? Oraz bez względu na to, że generalne podważenie powojennej nacjonalizacji mogłoby ułatwić występowanie z roszczeniami chociażby obywatelom Niemiec, których przodkowie żyli niegdyś na terenie obecnej Polski? Tym m.in. na specjalnym seminarium w Sejmie straszył PiS.
W gruncie rzeczy bowiem przy rozliczeniach komunizmu kluczowa okazuje się ocena stanowionego w PRL prawa: czy i na ile było ono legalne? Najzagorzalsi prawicowcy spod znaku PiS, uważający PRL za państwo przestępcze, a SB za mafię, nagle łagodnieją, kiedy chodzi o Ziemie Odzyskane czy nacjonalizację majątków, zwłaszcza żydowskich. Wtedy okazuje się, że PRL to było jednak jakieś państwo, uznawane przez demokratyczne kraje, a nacjonalizacja nie była komunistyczną kradzieżą, ale jednak legalnym upaństwowieniem. To pokazuje pomieszanie pojęć i niekonsekwencje w traktowaniu Polski Ludowej.