Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Legitymacji czar

Asystentka Maria Teodorczyk i jej pracodawca poseł łukasz Tusk. Fot. Miłosz Poloch. Asystentka Maria Teodorczyk i jej pracodawca poseł łukasz Tusk. Fot. Miłosz Poloch.
Posłowie zatrudniają 1566 asystentów i pracowników biur. Nie są najlepszymi pracodawcami: płacą poniżej średniej krajowej, często wyręczają się pracownikami po godzinach. Niewielu jednak narzeka, bo posada przy pośle daje wiele możliwości.

Aby zostać asystentem czy pracownikiem naszych parlamentarzystów, nie trzeba spełniać żadnych warunków co do wieku czy wykształcenia. Najmłodszy 18-letni tegoroczny maturzysta asystuje szefowi komisji ds. nacisków Andrzejowi Czumie (PO), a najstarszy 78-letni emeryt pomaga Józefowi Zychowi (PSL). Każdy z pracowników i asystentów ma w kieszeni legitymację, która otwiera sejmowe drzwi. – Zastanawiamy się, czy nie zasugerować marszałkowi standaryzacji przynajmniej co do wykształcenia pracowników biur poselskich, bo nie wydaje mi się, aby osoby ze średnim wykształceniem dobrze sprawdziły się w roli szefów takich biur – mówi Jerzy Budnik, szef sejmowej komisji regulaminowej i spraw poselskich. Dodaje, że asystentom poświęci jedno spotkanie komisji, bo jest ich za dużo i trzeba ustalić limit.

Polski poseł może mieć dowolną liczbę asystentów, jego koledzy z Finlandii czy Gruzji tylko jednego, a w Wielkiej Brytanii najwyżej czterech. Niektórzy mają nawet kłopoty z wymienieniem ich liczby, jak Jacek Kurski (PiS): – Teraz oficjalnie mam chyba jednego. Mam też grupę nieformalnych asystentów, którzy wyszukują mi różne informacje i monitorują wiele spraw. Pracują w instytucjach związanych z PO i dlatego nie mogę zdradzić ich danych, bo pewnie straciliby pracę.

Rekordzista Tadeusz Motowidło (Lewica) wręczył 19 legitymacji asystenckich. Mówi, że ludzie garną się do niego, a status współpracownika pomaga załatwić każdą sprawę. Zastrzega, że jest ostrożny w dobieraniu swoich reprezentantów. – Przy mnie raczej nikt kariery nie zrobi, jak zauważyłem, że komuś tylko o to chodziło, to kazałem oddać legitymację. Rentgena w oczach zabrakło posłowi Tadeuszowi Iwińskiemu (Lewica), który niedawno pożegnał się z jednym z jedenastu społecznych współpracowników. – Zawiódł moje zaufanie – tłumaczy poseł.

Poseł dostaje 10 150 zł ryczałtu na wydatki związane z prowadzeniem biura. Zarządzenie marszałka Sejmu z 2001 r. mówi jasno, że „poseł zatrudnia pracowników w biurze poselskim na podstawie umowy o pracę, zawartej zgodnie z przepisami Kodeksu Pracy”. Nie wszyscy się do tego stosują. Są tacy, którzy zatrudniają na podstawie umowy-zlecenia, oszczędzając w ten sposób na podatkach, ZUS, czy świadczeniach urlopowych. Aleksandra Natalli-Świat (PiS) – zastępca szefa sejmowej komisji finansów publicznych, w ostatnim roku zeszłej kadencji na takie umowy wydała 50 tys., czyli 43 proc. całej kwoty przeznaczonej na biuro. – Zatrudniam studentów i dzięki temu odchodzą te wszystkie dodatkowe świadczenia – tłumaczy. Podobnie rozliczali się ze swoimi pracownikami Ireneusz Raś (PO), Sebastian Karpiniuk (PO), były minister kultury, związany kiedyś z PiS Kazimierz Michał Ujazdowski i wiceszef komisji walczącej z absurdami prawnymi Paweł Poncyliusz (PiS). Dlaczego posłowie lekceważą zarządzenie marszałka i nie podpisują umów o pracę? Jerzy Budnik (PO): – Od strony finansowej to jest dla posłów zdecydowanie korzystniejsze, a zarządzenia marszałka nie mają mocy prawnej i oprócz konsekwencji politycznych nic im za to nie grozi. Mogą najwyżej dostać naganę od swojego klubu czy komisji etyki poselskiej, choć o takim przypadku nie słyszałem. Sam zatrudnia na podstawie umowy o pracę jedną osobę i za pełną obsługę biura płaci 2,6 tys. na rękę.

Ale takie stawki należą do rzadkości. Częściej posłowie właśnie w wydatkach na pracownicze pensje szukają oszczędności. Pracownicy Arkadiusza Czartoryskiego (PiS) zarabiają na rękę nie więcej niż 1,5 tys. zł. Niedawno stracił dwóch z nich: – Znaleźli lepiej płatną i pewniejszą pracę – opowiada poseł. Jeden z pracowników przeniósł się do urzędu miasta. – Tłumaczył mi, że urząd będzie po wsze czasy – dodaje Czartoryski. Pomysłem na rozciągnięcie poselskiej kasy są też staże absolwenckie. Tę formułę zatrudniania zapoczątkował Grzegorz Dolniak (PO), ale w ślady za nim poszli już m.in. senatorowie Zbigniew Szaleniec i Zbigniew Meres.

Metoda jest prosta. Kandydatów do pracy poseł rekrutuje z Powiatowego Urzędu Pracy, który ze swojej kasy płaci pracownikowi równowartość zasiłku dla bezrobotnych, czyli 753,70 zł, na rękę 659,70 zł miesięcznie, a także opłaca za niego składki emerytalno-rentowe i wypadkowe. Dolniak zatrudnia obecnie dziewięciu stażystów. – To osoby po studiach, prawnicy, ekonomiści, filolodzy, socjologowie, politolodzy, informatycy – mówi. Dla posła to czysty zysk, ma specjalistów praktycznie za darmo. Stażyści też nie narzekają, bo choć zarabiają niewiele, uzupełniają CV. – Swojej pracy nie przeliczam na pieniądze, lecz na doświadczenie i prestiż – mówi Emilia Nawrocka, 25-letnia absolwentka polonistyki. – To dobre przygotowanie do pracy w instytucjach samorządowych, dzięki temu jesteśmy konkurencyjni na rynku pracy.

Z rozliczeń finansowych biur poselskich za ostatni rok zeszłej kadencji (za pierwszy rok obecnej, wpłyną dopiero na początku lutego 2009 r.) wynika, że najlepiej można zarobić u Jarosława Kaczyńskiego, który na pensje dla swoich trzech pracowników wydał blisko 68 tys. zł, a do Kancelarii Sejmu zwrócił jeszcze ponad 50 proc. niewykorzystanych pieniędzy. Można pomyśleć, że były premier jest wyjątkowo szczodry jako pracodawca i oszczędny w wydatkach, ale po prostu bieżącą obsługę zapewniała mu Kancelaria Premiera. Nieźle można też zarobić u Konstantego Miodowicza, który na pensje wydał 64 tys. zł.

O ile część posłów za nic ma obowiązek podpisywania z pracownikami umów o pracę, to bardziej niż kiedyś obawiają się zatrudniać rodziny, bo nepotyzm nie podoba się wyborcom. – W Platformie sprawa jest postawiona jasno: za zatrudnianie krewnych trzeba pożegnać się z partią – mówi Budnik. Zakaz ten pojawił się w 2005 r., gdy okazało się, że Zyta Gilowska zatrudniała w swoim biurze synową, a u syna zamawiała ekspertyzy. Wtedy marszałek Cimoszewicz poprosił, by posłowie przyznali się, kto jeszcze zatrudnia rodzinę. Okazało się, że aż 23 przelewało co miesiąc pensję na konta 27 swoich krewnych – zdecydowana większość nie jest już posłami. W tej kadencji Anita Błochowiak (Lewica) nie współpracuje już ze swoją mamą, a Jan Tomaka (PO) podziękował za współpracę z krewnym.

Polityka prorodzinna posłów ogranicza się dziś raczej do korzystania z pomocy rodziny w roli asystentów społecznych. W tej roli odnaleźli się córka i mąż posłanki Gabrieli Masłowskiej (PiS): – Nie ma w tym nic złego. Moja córka Ania bardzo dobrze zna angielski, a mąż niemiecki i jako moi asystenci robią tylko tłumaczenia. Debiutant sejmowy Tadeusz Ross (PO) ma do pomocy swojego 23-letniego syna Mateusza. – To dla niego dobre doświadczenie, umawia mi spotkania, koordynuje telefony, segreguje pocztę – wylicza dumny ojciec.

Do takich zadań poseł Jan Ołdakowski zatrudnił w swoim biurze 28-letniego Marka Dąbkowskiego. Zbieżność nazwisk z posłanką Leną Dąbkowską-Cichocką nie jest przypadkowa. Brat pani poseł, formalnie zatrudniony przez Ołdakowskiego, obsługuje wspólne biuro tak zwanej Grupy Muzealnej, która współtworzyła Muzeum Powstania Warszawskiego (Dąbkowska-Cichocka, Elżbieta Jakubiak, Paweł Kowal, Ołdakowski). – Odpowiadam za całe biuro, ale jak każdy w mojej sytuacji od siostry staram się być niezależny – tłumaczy Dąbkowski. Dodaje, że z szefem ma dobre układy, ale tylko zawodowe. Obaj przyznają, że na piwie spotkali się tylko kilka razy. – Czasami do biura przychodzą ludzie z różnymi urojeniami, dlatego jak zatrudniałem Marka, musiałem mieć pewność, że jest cierpliwy i profesjonalny w kontaktach z ludźmi – mówi Ołdakowski. – Jeszcze nie zdecydowałem, jak potoczy się moja droga zawodowa. Być może w dalszej przyszłości będę się ubiegał o pracę w dyplomacji lub w Parlamencie Europejskim, a to doświadczenie zawodowe, które teraz zdobywam, raczej mi pomoże, niż zaszkodzi – mówi Marek Dąbkowski.

Nie wszyscy są zainteresowani poselskim awansem. Jan Widacki (Demokratyczne Koło Poselskie) wśród najbliższych współpracowników ma osoby z dużym dorobkiem zawodowym. W kwestiach związanych ze sprawami wewnętrznymi doradza mu gen. Bogusław Strzelecki, były szef Komendy Wojewódzkiej Policji w Krakowie i były wiceszef KG Policji, w sprawach społecznych – Stefan Jurczak, były wicemarszałek Senatu, a ekonomicznych Tomasz Kowalski, obecnie dyrektor Hotelu Orbis Cracovia Kraków.

Emerytowana nauczycielka Maria Teodorczyk, zatrudniona przez najmłodszego posła 23–letniego Łukasza Tuska, nie ma zamiaru starać się o mandat. – Jestem działaczką społeczną, byłam radną, wiem, do kogo pójść, żeby załatwić konkretną sprawę. Poseł jest młodym człowiekiem, zapracowanym, to zrozumiałe, że dotychczas nie interesował się tym, co się dzieje w powiecie – mówi Teodorczyk. To ona jest pierwszym sitem dla interesantów posła, często sama załatwia interwencje.

Radny Warszawy 29-letni Michał Grodzki (PiS) to na co dzień pracownik Kancelarii Prezydenta w Biurze Kultury Nauki i Dziedzictwa Narodowego, gdzie ściągnęła go ówczesna prezydencka minister Lena Dąbkowska-Cichocka. Od kiedy została posłanką, Grodzki prace dla Lecha Kaczyńskiego łączy z asystowaniem byłej pani minister. Grodzki mówi, że aby funkcjonować i cokolwiek zdziałać, konieczna jest przynależność do formacji politycznej. – Legitymacja asystencka jest deklaracją mojej lojalności wobec pani poseł.

Wielu poselskich współpracowników ma nadzieję na podobną karierę do tej, którą zrobił Michał Kamiński (PiS). Zaczynał od noszenia teczki za marszałkiem Sejmu Wiesławem Chrzanowskim, później sam zasiadł w ławach poselskich, a dziś jest prezydenckim ministrem. Polityczną karierę zrobił też Michał Tober, najpierw asystent Józefa Oleksego i Leszka Millera, potem wiceminister kultury. Te nieliczne przypadki pokazują jednak, że asystowanie politykom nie jest najbardziej wydajną drogą do zostania politykiem. Zwłaszcza że jest się wtedy uzależnionym od wzlotów i upadków pryncypała. Nie wydaje się też, aby posłowie mieli specjalnie profesjonalnych doradców, o czym świadczy poziom ich projektów ustaw, wystąpień i interpelacji. Pieniądze na biura mają być wydane i są. Ale wygląda to w dużej mierze na zgodną z regulaminem fikcję.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną