Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Gra w Marca

Kogo boi się Ziobro? Fot. Michał Szpak / Reporter Kogo boi się Ziobro? Fot. Michał Szpak / Reporter
Jak dokonywano zamachów na Zbigniewa Ziobrę? Kto ostrzegł Andrzeja Leppera przed akcją CBA? Dlaczego funkcjonariusze CBA używali legitymacji CBŚ? Szukamy odpowiedzi na te pytania.

Cztery tygodnie temu nieoficjalnie ujawniono: kontrola potwierdziła, iż nielegalnie podsłuchiwano dziennikarzy (w tym niżej podpisanego) i za dwa dni do prokuratury zostanie skierowany wniosek o ściganie m.in. byłego szefa CBŚ Jarosława Marca. Czas płynie, a żaden wniosek do prokuratury nie wpłynął. Co pewien czas na światło dzienne wyciągane są za to kolejne sensacje stawiające Jarosława Marca w nieciekawym świetle. A to, że przed laty współpracował za łapówki z przestępcami z Koszalina. A to, że ustawiał przetarg na samochody dla CBŚ. A to, że naginał prawo prowadząc tajne operacje o kryptonimach „Cele” i „Doradca”. Ataki nasiliły się nomen omen w marcu, bo wtedy pojawił się news, że Jarosław Marzec wrócił do pracy w policji. Trudno oprzeć się wrażeniu, że wokół Marca toczy się jakaś gra, że dziennikarzom podsuwane są „kwity” mające skompromitować byłego szefa CBŚ.

Kto się boi inspektora?

Ponad miesiąc trwały próby uzyskania w Komendzie Głównej Policji zgody na rozmowę z inspektorem Jarosławem Marcem. W przypadku funkcjonariusza to obligatoryjny wymóg. Rzecznik KGP długo zwlekał z odpowiedzią, wreszcie, czego nie ukrywał, z dużą niechęcią, ale zgodę wyraził.

Marzec po odwołaniu z funkcji dyrektora CBŚ został przydzielony do tzw. grupy stanowisk tymczasowych, co oznacza, że nadal bierze pensję dyrektorską, ale nie ma określonych obowiązków. Za zgodą przełożonych wrócił do Gdańska, gdzie wcześniej był naczelnikiem tutejszego zarządu CBŚ. Ma swój pokój w Komendzie Wojewódzkiej i zajmuje się doradzaniem młodszym kolegom z pionu kryminalnego, a także merytoryczną pomocą grupie zwanej Archiwum X (niewyjaśnione sprawy z przeszłości). Przez 29 lat pracy w policji wspinał się po drabinie awansów. Uważano go za speca od dużych spraw kryminalnych. Był w grupie Enigma, dzięki której rozbito największe polskie grupy przestępcze: Pruszków i Wołomin. To, czym dzisiaj się zajmuje, nie zaspokaja jego ambicji zawodowych.

– Pan pierwszy dotarł do mnie oficjalną drogą – mówi. Jest rozżalony, że w gazetach pojawiają się na jego temat nieprawdziwe informacje, a dziennikarze nie próbują zadawać mu pytań. – Mam żal do mojej instytucji, że milczy, nie odkłamuje fałszu wokół mnie. Sam odpiera zarzuty. Z dziennikarzem „Gazety Polskiej”, który opisał jego rzekome łapówki od gangsterów, spotkał się w sądzie. Dziennikarz został zobowiązany do opublikowania oświadczenia, że wszelkie informacje dotyczące Jarosława Marca, które opublikował, „nie polegają na prawdzie”. Kolejne sprawy też znajdą, jak zapowiada, finał w sądzie. Przetargu na auta nie ustawiał, za to przekonał ówczesnego szefa PZU Jaromira Netzla, aby ten dofinansował CBŚ (za te pieniądze kupiono 20 samochodów). Natomiast o tajemnicach operacji, w których, według krytyków, naginał prawo: „Cele” i „Doradca”, mówić nie będzie. – Nie mogę się bronić przed bzdurnymi pomówieniami, bo mam w tych sprawach zasznurowane usta. Wiąże mnie tajemnica służbowa i tajemnica prokuratorska, gdyż składałem na ten temat obszerne zeznania.

Z innych źródeł wiemy jednak, na czym polegały te supertajne akcje CBŚ. Kryptonim „Doradca” nadano sprawie Ryszarda Ł. z Trójmiasta, lobbysty i biznesmena. Według ówczesnego prezesa dużej państwowej firmy energetycznej, tuż po wyborach, w których wygrał PiS, Ryszard Ł. zaoferował mu poparcie w zachowaniu funkcji szefa, w zamian za umowę na usługi konsultingowe. Wycenił je na ok. 1,5 mln zł rocznie. Twierdził, że ma świetne znajomości w zwycięskiej partii. Prezes na własne oczy przekonał się, że chyba tak właśnie jest, bo kiedy został wezwany do jednego z ministerstw, zastał tam lobbystę w bliskiej komitywie z samym ministrem. Umowy nie zawarł, synekurę stracił, ale powiadomił niezależnie od siebie ABW i CBŚ.

Wszczęto działania operacyjne, które potwierdzały mocne plecy Ryszarda Ł. – przyjeżdżały po niego rządowe Lancie, brał udział w składzie delegacji zagranicznych polskich polityków i w naradach wymagających certyfikatu dostępu do informacji niejawnych, chociaż sam takiego dokumentu nie posiadał. Sprawy rozpracowania lobbysty jednak nie dokończono, bo kiedy Jarosław Marzec poprosił o pomoc Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego, nie wiedząc, że ta też zajmuje się lobbystą, ówczesny wiceszef ABW Marek Wachnik złożył na niego doniesienie do prokuratury. Twierdził, że Marzec przekroczył swoje kompetencje. Prokuratura sprawę umorzyła wobec niestwierdzenia przestępstwa, a jedynym wygranym okazał się Ryszard Ł., bo uniknął zarzutów płatnej protekcji.

Kogo boi się Ziobro?

Operacja „Cele” zaczęła się od wizyty złożonej ministrowi Ziobrze przez dziennikarzy „Superwizjera” (TVN). – Dostaliśmy wiarygodne informacje od dwóch różnych osób – relacjonuje Witold Gadowski, wtedy reporter stacji TVN, dzisiaj szef krakowskiego ośrodka TVP, prywatnie dobry znajomy Ziobry. – Jedna twierdziła, że w Szwajcarii toczą się rozmowy niektórych polityków i biznesmenów o potrzebie uciszenia Ziobry, a druga o planach jego fizycznej likwidacji przez grupę byłych funkcjonariuszy służb z czasów PRL, teraz zaangażowanych w biznes paliwowy. Uznaliśmy, że nie możemy tej wiedzy dusić, powiadomiliśmy ministra.

Zbigniew Ziobro wezwał Janusza Kaczmarka (prokurator krajowy) i Bogdana Święczkowskiego (szef biura przestępczości zorganizowanej Prokuratury Krajowej). Na podstawie relacji dziennikarzy powstała notatka służbowa przekazana do szefa ABW Witolda Marczuka, ale ten nie nadał jej biegu. Dopiero kiedy Marczuk został odwołany, a jego miejsce zajął Bogdan Święczkowski, sprawa zagrożenia wobec ministra sprawiedliwości powróciła.

Obu informatorów dziennikarzy TVN przesłuchało CBŚ. W tym samym czasie w Gdańsku CBŚ założyła tzw. kontrolę operacyjną (podsłuch) prywatnemu detektywowi Rafałowi R., podejrzewanemu o łamanie prawa (dzisiaj ma zarzuty dotyczące korumpowania policjantów, nie przyznaje się do winy). Z treści odbywanych przez niego rozmów wynikało, że ma dojść do próby skompromitowania zarówno Janusza Kaczmarka jak i Zbigniewa Ziobry. Tak przynajmniej interpretują te rozmowy policjanci. Zdiagnozowano więc zagrożenia z wielu stron i połączono je w jedno postępowanie. Operacji nadano kryptonim „Cele” (celami są Ziobro i Kaczmarek).

Zbigniew Ziobro, co w ówczesnej KGP było głośno komentowane, domagał się, aby Jarosław Marzec, wtedy jeszcze naczelnik warszawskiego zarządu CBŚ, kontaktował się z nim osobiście, z pominięciem drogi służbowej. Marzec uważał, że to łamanie procedury, ale na polecenie swoich przełożonych (szefem CBŚ był wtedy Janusz Czerwiński) spotykał się z ministrem i informował go o ustaleniach. W sprawę włączyła się też kierowana przez Bogdana Święczkowskiego ABW. Zajęła się, na polecenie Ziobry, wątkiem innego detektywa, Jerzego G. Ministra ktoś bowiem przekonał, że ze strony tego detektywa też coś grozi.

Sprawa jest dziwna, bo Jerzy G., jeszcze przed wyborami, odwiedził Ziobrę w jego biurze poselskim i sam ostrzegał przed szykowaną prowokacją. Jerzy G., aby się uwiarygodnić, powiedział Ziobrze, iż współpracuje z policją niemiecką (mieszkał wtedy w Hamburgu), ale też z polskimi prokuratorami. Wymieniał Konrada Kornatowskiego, wówczas prokuratora z Gdańska. Kornatowski później potwierdził – Jerzy G. pomagał mu w sprawie słynnego gangstera Juranda Nagórskiego, a jego informacje okazały się wiarygodne. Ale według szefa ABW, Jerzy G. wiarygodny nie był. Jeden z uczestników narad na temat zagrożeń wobec ministra, pamięta opowieść szefa ABW o domu detektywa G. na Śląsku. Miał przypominać twierdzę naszpikowaną elektroniką do tego stopnia, że nie można tam było wejść z urządzeniami do podsłuchów. W rzeczywistości ten dom wciąż jeszcze pozostaje w fazie budowy.

ABW używało w tym czasie specjalnego pojazdu, nazywanego jaskółką, wyposażonego w najnowszej generacji aparaturę potrafiącą podsłuchiwać wybrane numery telefoniczne. Jaskółka była (jest nadal?) używana poza oficjalną procedurą, podsłuchiwała bez zgody sądu, a nagrane przez nią rozmowy nie trafiały do akt prowadzonych spraw. Miała dawać funkcjonariuszom wiedzę operacyjną, a nie procesową. Paradoks polega na tym, że dzisiaj emocje dotyczą podsłuchów zakładanych zgodnie z prawem i pod pełną kontrolą (czynności prowadzone przez CBŚ), a nie całkowicie wyjętych spod kontroli operacji dokonywanych przez ABW, za pomocą m.in. jaskółki.

Kto się boi dziennikarzy?

Wśród podsłuchiwanych rozmów detektywa Rafała R., zainteresowanie śledczych wzbudziły te, które dotyczyły planów działań – jak uważali – nielegalnych. Rozmówcy detektywa i on sam wspominali o członkach rządu, na których trzeba zbierać materiały kompromitujące, o związanym z Antonim Macierewiczem Piotrze W., który udziela się w spółkach paliwowych, o Polsacie i Elektromisie, o Netzlu, o Ziobrze i Kaczmarku. Szczególnie intrygująca była rozmowa z, jak to określono, „NN mężczyzną”, który namawiał Rafała R. do zebrania informacji na temat faceta z Naftoru i mówił, że tam jestniezła kasa.

Rozmowy interesujące funkcjonariuszy skutkowały stosowaniem tzw. niezbędnego trybu, czyli najpierw podsłuchów pięciodniowych, a potem przedłużanych za zgodą sądu. Jeden z niezbędnych trybów założono na telefon, który jak się niebawem okazało, był własnością spółki Agora, wydawcy „Gazety Wyborczej”. Kiedy zorientowano się, że użytkownikiem telefonu był dziennikarz „GW”, podjęto decyzję o zdjęciu kontroli. – Informacja o tym dotarła do Zbigniewa Ziobry, który zaczął naciskać na Marca, aby podsłuchu nie zdejmować – opowiada jeden z funkcjonariuszy CBŚ. Marzec podobno wtedy się postawił. Po 25 godzinach kontrolę zdjęto, co według naszych rozmówców wzbudziło duże niezadowolenie ministra sprawiedliwości.

Do Rafała R. telefonowało w tym czasie kilku innych dziennikarzy, ale, według wiedzy niżej podpisanego, żadnemu nie założono „pięciodniówki”. Albo przedstawiali się na wstępie i od razu było wiadomo, że rozmówcą detektywa jest dziennikarz, albo treść rozmów nie była interesująca dla podsłuchujących.

Wszystkie materiały z podsłuchów u Rafała R., wraz z dokumentacją operacji „Cele”, zostały przez CBŚ przekazane prokuraturze okręgowej w Warszawie. Na tej podstawie zarzuty usłyszał już nie tylko detektyw, ale i dwóch policjantów. Nie dotyczą one jednak udziału w spisku przeciwko ministrowi Ziobrze i Januszowi Kaczmarkowi, ale korupcji (dowody są bardzo niekonkretne, nie wiadomo, kiedy detektyw korumpował, w jaki sposób i za co?). Nie postawiono też zarzutów detektywowi Jerzemu G. i grupie osób wymienianych przez informatorów dziennikarzy z „Superwizjera”. Wydaje się, że kwestię rzekomych zagrożeń rozdmuchano, aby uzasadnić działania wobec osób niechętnych ministrowi. A poza tym korzystnie wpłynęło to na tworzącą się legendę nieustraszonego ministra. Zbigniew Ziobro dostał wtedy ochronę BOR.

Kto się boi prawdy?

Jarosław Marzec stracił stanowisko dyrektora CBŚ 8 sierpnia 2007 r. W świat poszła wiadomość, że jest jednym z podejrzanych w słynnej aferze przeciekowej w Ministerstwie Rolnictwa. Ktoś ostrzegł Andrzeja Leppera o szykowanej prowokacji CBA, akcja spaliła na panewce. W tym czasie trwała ostra rywalizacja służb. Funkcjonariusze CBA i ABW prowadzili działania operacyjne podszywając się pod CBŚ. Do CBA i ABW trafiło kilkaset (!) fałszywych legitymacji CBŚ, posługiwano się nimi podczas tajnych operacji (m.in. w szpitalu przy ul. Szaserów w Warszawie, gdy szukano dowodów na rzekomą korupcję prof. P.), a całe odium spadało na podwładnych Marca. Dlatego funkcjonariusze CBŚ za zgodą przełożonych całkowicie legalnie monitorowali poczynania kolegów z konkurencji.

Podczas słynnej prokuratorskiej prezentacji puszczono taśmy z podsłuchów rozmów telefonicznych. Jedną z nich prowadził Marzec z Konradem Kornatowskim. Marzec informował go, że pod dom Ryszarda Krauze zmierza jakaś ekipa, prawdopodobnie CBA. Można było odnieść wrażenie, że ta rozmowa świadczy o udziale szefa CBŚ w nieczystych grach. – A ja byłem dumny z siebie – komentuje Marzec – bo to świadczyło o sprawności mojej instytucji, w końcu była przecież decyzja: monitorować!

Dokładnie w czasie, kiedy CBA zaplanowało akcję u Leppera, CBŚ chciało zatrzymać za narkotyki Artura P., doradcę do spraw sportu prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Powiadomiono o tym, bez wskazania nazwiska osoby mającej być zatrzymaną, dowództwo BOR, a stamtąd informację przekazano do funkcjonariuszy chroniących cztery obiekty specjalne (kancelarie premiera, prezydenta, Pałac Prezydencki i BBN). Pojawili się tam przedstawiciele dowództwa BOR. Borowcy z innych obiektów pocztą pantoflową dowiadywali się, że szykuje się coś wielkiego.

Ale minister Ziobro zażądał zmiany terminu, prawdopodobnie chciał, aby uwaga opinii publicznej została skierowana wyłącznie na akcję u ministra rolnictwa. To miał być wielki sukces CBA. Artura P. zatrzymano więc kilka dni później. W tym czasie ochroną wicepremiera Leppera zajmował się oficer BOR, były żołnierz Jednostek Nadwiślańskich MSW. Lepper darzył go pełnym zaufaniem, a on służył mu wiernie. Według jednego z byłych funkcjonariuszy BOR, to właśnie ten oficer mógł poinformować Leppera, że szykuje się jakaś spektakularna akcja, ktoś ważny będzie zatrzymywany. Jeżeli minister rolnictwa rzeczywiście był uwikłany w proceder łapówkarski, to mógł potraktować ten sygnał jako ostrzeżenie i zmienić plany.

Próba przyłapania Leppera na korupcji spowodowała lawinę wydarzeń. Januszowi Kaczmarkowi, Konradowi Kornatowskimu, Jaromirowi Netzlowi i Ryszardowi Krauze nadano status osób podejrzanych. A Jarosław Marzec, chociaż zarzutów nie usłyszał, stracił stanowisko szefa CBŚ i odszedł na boczny tor. Niedawno pojawiła się koncepcja, aby ściągnąć go z powrotem do Warszawy. I zaraz zaczęły się, zdaniem Marca, przecieki mające go skompromitować. Marzec zasłania się tajemnicą służbową i prokuratorską, twierdząc, że nie może się bronić. Kiedy w ubiegłym roku zapraszano go do sejmowej komisji ds. służb specjalnych, nie przyszedł. Uznano, że wykonał unik, ale w rzeczywistości nie dostał wymaganego przez pragmatykę służbową polecenia od swoich przełożonych. Bez wątpienia miałby wiele do powiedzenia, gdyby chciały go przesłuchać komisje ds. nacisków i śmierci Barbary Blidy. Ale na razie nikt go nie wzywa.

Byłoby dobrze, gdyby ktoś wreszcie wysłuchał wersji Marca. Zresztą nie tylko w jego własnej sprawie.

Polityka 24.2008 (2658) z dnia 14.06.2008; Kraj; s. 20
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną